Zaginione piętro Wydziału Prawa

1
Dawno nic nie wrzucałam, więc postanowiłam dać do wglądu ten twór, który powstał na skutek traumy po zakończeniu studiów. Z pozdrowieniami dla wszystkich jeszcze studiujących.
(Jeden z tektsów, który poległ na Horyzontach).

Zaginione piętro Wydziału Prawa.

     Potężny, futurystyczny gmach przyprawiał o zawrót głowy. Czy architekt tego kolosa nie słyszał nigdy o równych ścianach i kątach prostych? Te wszystkie krzywizny, schody z nikąd do nikąd, szklane podłogi i tajemnicze głazy leżące w bliżej nieokreślonym celu. Wszystko to przywodziło na myśl wnętrze statku kosmicznego rodem ze starych filmów science-fiction. Nie sposób odnaleźć się w podobnej przestrzeni.
     Stałam więc pośród tego dziwactwa i patrzyłam zdezorientowanym wzrokiem na sunące w różnych kierunkach tłumy. Znalazłam się tutaj nie przypadkiem, choć prawo jest mi absolutnie obce. Jednak jakiś tajemniczy i wielce podejrzany zbieg okoliczności, jakaś siła wyższa czy szeroko pojęta „góra”, wysłała mnie na ten przymusowy rekonesans. Cóż z tego, skoro nie miałam pojęcia, gdzie iść. Każdy korytarz wyglądał tak samo, a raczej zupełnie inaczej niż pozostałe, co także nie ułatwiało zadania. Wszystkie schody były niczym kolejne ramiona labiryntu. Mogły prowadzić w górę, która jaśniała blaskiem oszklonego sufitu lub w dół, gdzie zionęła ciemność i brzęczały numerki wydawane w czeluściach szatni.
     Jednak wbrew wszelkiej logice, to nie były wszystkie dostępne schody. Inne prowadziły naokoło, gdzieś w bok, jeszcze jedne pod mniejszym kątem, kierowały pieszych na duży, absolutnie niezachęcający taras (Taras? W środku budynku? Kto to w ogóle wymyślił?), do tego ogrodzony wysokimi, lśniącymi barierkami, jakby w obawie, że któryś z zagubionych podróżników, zechce zakończyć tutaj swoją włóczęgę.
     Póki co nie byłam tak zdesperowana. Wciąż miałam nadzieję, a wyrażała się ona w dwóch słowach: „aula zielona”. Tam znajdował się cel, jedyna szansa na ocalenie… przyszłość…
     Ta świadomość była pocieszająca, jednak absolutnie nie zmieniała mojego położenia, wciąż nie miałam bladego pojęcia, gdzie to jest. Strach postawić choćby krok, kiedy za progiem przelewają się dzikie tłumy. Ciekawe czy oni mają jakieś konkretne cele wędrówki, czy może są jeszcze jednym elementem labiryntu?
     Czas naglił, a dalsze wahanie nie miało szans przynieść rozwiązania. Pozostało jedynie wkroczyć do środka, w trzewia molocha, który żywił się zaginionymi duszami studentów (albo duszami zaginionych studentów, jak kto woli).
    
     – Aula zielona, aula zielona, aula zielona… – powtarzałam niczym mantrę, starając się nie stracić z oczu swojego celu. Celu, w którego istnienie zaczynałam wątpić.
     Aula zielona była podobna do yeti, każdy o niej słyszał, kilku kiedyś widziało, ale nikt nie miał niezbitych dowodów, że w ogóle istnieje.
     Czułam się trochę jak poszukiwacz starożytnych artefaktów, trzeba przerzucić łopatą tony ziemi, a może w nagrodę będzie neolityczna skorupa. Co prawda nie posiadałam łopaty, ale pokonując kolejne schody, miałam nieodparte wrażenie mozołu i idiotyzmu tej wędrówki.
     Nagle przed oczami stanęła mi największa radość tego dnia – tablica informacyjna. Ostatecznie człowiek wymyślił jednak jakąś pożyteczną rzecz, a przynajmniej tutejszy dekorator wnętrz nie zapomniał o takich zagubionych owieczkach jak ja. Pełna dumy i z nadzieją w sercu, odczytałam położenie auli zielonej: „drugie piętro, lewe skrzydło, sektor B”. Przynajmniej wiadomość, że leży na drugim piętrze była jasna, bo pozostałe skrzydła i sektory pozostawały dla mnie obce. Niestety, nikt już nie pomyślał o mapie z tym całym tałatajstwem, no bo i po co?
     Wzruszyłam ramionami i poszłam dalej, próbując odgadnąć, na którym piętrze obecnie jestem, gdyż sprawa nie była wcale tak oczywista. Zważywszy na fakt, iż cały czas szłam do góry, jakież było moje zdziwienie, gdy wielki napis obwieścił mi „poziom –1”. To wykraczało daleko poza moje możliwości percepcji, ale najwyraźniej ten budynek łamał ogólnie przyjęte zasady logiki. Mimo to optymistycznie założyłam, że drugie piętro, jest wyżej niż poziom minus jeden i zaczęłam pokonywać kolejne schody, tym razem dla odmiany szklane. Szklane? Całe szczęście, że nie mam lęku wysokości.
     Kolejne piętro, ewentualnie poziom, jeśli ktoś koniecznie sobie życzy, nie uraczyło mnie swoim numerem, najwyraźniej chcąc zbudować atmosferę tajemniczości. Znalazłam za to uroczy automat do kawy i co ważniejsze wielce interesującą tabliczkę wskazującą kierunek do auli fioletowej. Ciekawe czy w pojmowaniu twórców tego cuda fiolet leżał blisko zieleni? Nie miałam pojęcia, ale wzięłam za dobrą monetę fakt, że znalazłam przynajmniej jakąś aulę. Zawsze to pewien postęp.
     Niespodziewanie, tknięta dziwnym przeczuciem, skierowałam się do niewielkiego zaułka, ukrytego podstępnie za automatem do kawy. Tam ku mojej niewymownej radości zobaczyłam chromowane drzwi windy. To powinno w sposób ostateczny rozwiązać problem odnalezienie drugiego piętra.
     Pełna dobrych przeczuć, wezwałam ten najcudowniejszy wynalazek ludzkości i czekałam cierpliwie na rezultaty. Te okazały się przewidywalne. Przynajmniej winda wyglądała tutaj normalnie. Cóż, widać to równowaga dla braku starych, dobrych klatek schodowych.
     Przepraszam, odszczekuję wszystko, co powiedziałam na temat tej windy. Kiedy tylko dostałam się do środka, zobaczyłam całe dwa pulpity, pełne przycisków o numeracjach od minus czterech do plus pięciu, do tego były przynajmniej trzy poziomy zerowe, a także jeden wskazujący piętro 2 i ¼, co do cholery? Tego ostatniego z całą stanowczością postanowiłam nie dotykać. No chyba, że prowadziło na prywatny basen dla kadry naukowej, ale śmiałam w to wątpić.
     Jednak skoro powiedziało się „A”, trzeba też powiedzieć „B”, stąd, choć straciłam wszystkie dobre przeczucia, nacisnęłam jedną z dwójek (chyba nawet jedyną, na obu pulpitach) i patrzyłam, jak drzwi powoli zamykają tę metalową pułapkę.
    
     Powstrzymałam kilka siarczystych przekleństw, kiedy po otwarciu windy i wyjściu na korytarz ujrzałam sarkastycznie śmiejącą się do mnie trójkę. Jakim cudem? Jednak przedwcześnie założyłam, że przynajmniej windy pracują tutaj normalnie. Chyba działały według jakiegoś obcego mi algorytmu albo to najzwyklejsze w świecie zagięcie czasoprzestrzeni, którym można wyjaśnić niemal każde dziwaczne zjawisko. Tak czy inaczej, natychmiast postanowiłam nie gościć więcej w windzie. Kolejna próba dotarcia nią na drugie piętro/poziom, mogła się skończyć na wydziale fizyki, a to dwie przecznice stąd. Nie miałam tyle czasu.
     Nie zamierzałam jednak rezygnować. Jakby nie patrzeć trójka i tak jest bliżej dwójki, niż minus jeden, więc byłam na dobrej drodze, a przynajmniej nie oddalałam się (o ile oczywiście twórca windy i rozkładu pięter nie był tą samą skrzywioną osobą).
     Pokonując długi, łukowato wiodący, zupełnie dla odmiany wyludniony korytarz, próbowałam znaleźć jakąkolwiek wskazówkę. Nie było tutaj okien ani żadnych drzwi, tylko dwie gołe ściany, oblepione beżowym grysikiem i terakotowa podłoga. Tym trudniej było rozeznać się w przestrzeni, ale po dłuższej chwili szybkiego marszu doszłam do wniosku, że z punktu widzenia rozkładu budynku, powinnam już chyba być poza jego murami. Jednak korytarz całkowicie temu przeczył, zupełnie głuchy na moje racjonalne argumenty, ciągnął się dalej, powoli tworząc ogromne koło.
     – Jeśli za chwilę znowu zobaczę windę, to się poważnie zdenerwuję – mruknęłam złowrogo do paskudnych ścian.
     Jednak zobaczyłam coś znacznie bardziej frustrującego. Niespodziewanie, od korytarza odchodziło kolejne przejście, a tuż obok wisiała tabliczka, wskazująca kierunek do auli fioletowej. To przestawało być zabawne.
     Na złość fioletowej zarazie, poszłam w przeciwnym kierunku, dochodząc do przedwczesnego wniosku, że fiolet jednak leży stanowczo za daleko od zieleni, by podążać tym tropem.
     Korytarz, najwyraźniej ucieszony moim przywiązaniem, postanowił uraczyć mnie zmianą podłogi z terakotowych płytek, na drewniane panele. Ot tak, bez większej przyczyny, czy jakiegoś logicznego powodu. Taki artystyczny zamysł psychopatycznego architekta.
     Koniec korytarza był równie gwałtowny jak zmiana nawierzchni. Po prostu w jednej chwili moim oczom ukazała się beżowa ściana poprzeczna. Wpadałabym w poważny gniew, gdyby nie było tam przynajmniej jakiś drzwi. Na szczęście były i to nawet opatrzone małą, drewnianą tabliczką.
     Podeszłam bliżej, by dowiedzieć się, gdzie trafiłam. To co ujrzałam nie tłumaczyło zbyt wiele.
     – Wagabunda – odczytałam.
     A jakże! Czemu nie, ostatecznie jesteśmy na Wydziale Prawa, a tutaj kręcą się różne typy. W końcu, jeśli ktoś próbuje studiować domenę Temidy, to nie może być całkiem normalny. Ale Wagabunda? To nie miało zwyczajnie… czego? sensu? Przecież, tutaj nic go nie miało!
     Wyrzuciwszy wszystko, co mi leżało na wątrobie w kierunku rzeczonego włóczykija, postanowiłam jednak nie wracać tą samą drogą. Ostatecznie drzwi nie stały tutaj przypadkowo, skoro są i nikt nie opatrzył ich karteczką „nieupoważnionym, wstęp wzbroniony” to nic nie stało na przeszkodzie, by wejść do środka.
     Po chwili wahania zapukałam nieśmiało i nacisnęłam klamkę.
     – Przepraszam za najście – odezwałam się asekuracyjnie.
     Wewnątrz stało biurko, przy nim krzesło, a na krześle siedział facet w kapeluszu z szerokim rondem i peleryną na plecach, który trzymając nogi na blacie, z zapamiętaniem podziwiał rozkładówkę Playboya. Przynajmniej w jednym tabliczka miała rację, na naukowca to on nie wyglądał, na prawnika tym bardziej.
     Podniósł wzrok znad frywolnych fotek, dopiero gdy dobitniej dałam znać o swojej obecności.
     – Kim jesteś? – spytał tonem człowieka nienawykłego do uprzejmości.
     –Jestem studentką. – Nie wyglądał na zainteresowanego szczegółami, więc przeszłam do meritum sprawy. – Czy wie pan może, jak dotrzeć do auli zielonej?
     – Czego?
     – Auli zielonej. Drugie piętro, lewe skrzydło, sektor B.
     Mężczyzna obrzucił mnie podejrzliwym spojrzeniem. Zupełnie, jakbym mówiła obcym językiem.
     – A po co chcesz się tam dostać?
     Tym razem to ja popatrzyłam na niego, jakby w jednej chwili przeszedł na esperanto.
     – Mam tam mieć wykład, po cóż innego szuka się auli?
     – Nie wiem, nigdy w żadnej nie byłem.
     Teraz to już całkowicie straciłam wiarę w jego zdrowe zmysły. Jak można pracować na uniwerku i nigdy nie być w auli? Darowałam sobie jednak to pytanie, gdyż odpowiedź mogłaby jeszcze bardziej tylko wszystko skomplikować.
     – Czy nie mógłby mi pan jednak jakoś pomóc, od dłuższego czasu kręcę się po tym budynku i nie mogę trafić?
     Mój błagalny ton nie zrobił na nim większego wrażenia.
     – Przecież o to w tym wszystkim chodzi – odparł, wracając do podziwiania nagich panienek.
     – Jak to? Żeby nie trafić do celu?
     – Żeby chodzić. Tylko to się liczy. Prędzej czy później właściwy kierunek sam się znajdzie. Podróżuje się, nie po to by trafić do celu, ale dla samej przyjemności podróżowania, to najważniejsze.
     Osłabił mnie. Ten gość był bardziej porąbany niż wcześniejsza winda. Jego rozumowanie donikąd nie prowadziło.
     – No nic, dziękuję za radę – rzuciłam z sarkazmem i ruszyłam w stronę drzwi.
     Najwyraźniej byłam znacznie mniej atrakcyjna od króliczków, gdyż nie zwrócił na mnie więcej uwagi. Wzruszyłam ramionami i opuściłam gabinet Wagabundy, by znaleźć się… nie, wcale nie na korytarzu, jak nakazywałaby logika, ale w zastawionym rusztowaniami magazynie. Zaskoczona spojrzałam za siebie, a tam wciąż były drzwi z tabliczką „Wagabunda”, czyli jednoznacznie z powrotem prowadziły do gabinetu. Korytarz zaginął w akcji, ot co!
     Kurz i pył wypełniał powietrze, a wszystko oświetlone było jedną nagą żarówką, dyndającą smętnie z sufitu. Wnętrze wyglądało, jakby ludzka noga nie stanęła tutaj od przynajmniej dekady, ale nauczona krótkim doświadczeniem, postanowiłam nie brać tego za pewnik.
     Ruszyłam między stertami żelastwa, które piętrzyły się, aż pod sufit, uważając, by nie nadepnąć na wystający gwóźdź czy inną piłę łańcuchową. Przypuszczam, że znalezienie apteczki, byłoby wyzwaniem nie mniejszym od poszukiwania auli. Postanowiłam po prostu przejść przez to zagracone pomieszczenie i nie wnikać, cóż takiego jest tutaj do remontowania. Może jednak w słowach Wagabundy było nieco racji, jeśli zamierzałam kiedyś opuścić mury tego przybytku, powinnam odrzucić logikę i iść przed siebie. Zresztą włażenie pod rusztowania groziło zarobieniem puszką z farbą, a w najgorszym wypadku runięciem całej konstrukcji. Samo to całkowicie wystarczyło mi za argument.
     Pomieszczenie okazało się rozległe i wszędzie w równym stopniu szare, co zagracone. Przypominało trochę wojskowy bunkier (a przynajmniej moje wyobrażenie takowego), tyle że było znacznie wyższe, a na szczycie ścian posiadało niewielkie ukośne okienka, wpuszczające nieco światła. I całe szczęście, bo żarówka wyglądała, jakby niebawem miała dokonać swego wolframowego żywota.
     W końcu dostrzegłam spore drzwi o szybach z pleksi i klamkach nasuwających skojarzenie ze stołówką w komunistycznym ośrodku wypoczynkowym. Właśnie na tych dwóch sporych kawałkach aluminium wisiała tekturowa tabliczka.
     „Aula fioletowa w remoncie, przepraszamy.”
     Autentycznie zrobiło mi się słabo, choć ostatni raz zemdlałam, kiedy chodziłam jeszcze do podstawówki. Jednak świat stał się równie szaro-różowy jak tamtego feralnego dnia. Powstrzymując atak mdłości, usiadłam na jakieś stercie paczek i schowałam głowę między kolana. Powrót do normalnego krążenia trwał dłuższą chwilę, a ja przez ten czas mogłam spokojnie zastanowić się, nad dalszymi działaniami.
     W przebłysku geniuszu wyjęłam z torby wysłużoną komórkę. Miałam nadzieję, że może któryś z moich towarzyszy niedoli będzie wiedział, jak znaleźć tę nieszczęsną aulę.
     Przebłysk trwał zadziwiająco krótko, nie było zasięgu. Oczywiście.
    
     Kiedy człowiek siedzi z głową zwisającą bezwładnie do ziemi, może dokonać zaskakujących odkryć. Właśnie w taki, niezbyt komfortowy, sposób zobaczyłam, że sterta paczek, na których siedziałam, była opatrzona znaczkami i stemplami pocztowymi. Zaintrygowana odkryciem, zupełnie zapomniałam o spadku ciśnienia i z nowym animuszem zaczęłam przeglądać pokaźny stos.
     Prędko zauważyłam, że wszystkie jak jeden mąż, opieczętowane były plakietką „Dary dla regionu Beniszengul-Gumaz”. Mimo geograficznego wykształcenia, nie miałam pojęcia o jaką część świata może chodzić, a nie byłam aż tak zdeprawowana, by zaglądać do wnętrza przesyłek. Z drugiej strony, kusił mnie pomysł, aby schować się w jednej z większych paczek i spokojnie poczekać, aż ktoś wywiezie mnie z tego cholernego wydziału. Pozostawała jednak drobna wątpliwość czy Beniszengul-Gumaz nie okaże się jeszcze gorszym miejscem.
     Przekopując się przez stos paczek, kątem oka dostrzegłam coś zaskakującego. Jeszcze jedne drzwi. Albo mi się już obwody przegrzewają, albo ich tam wcześniej nie było. Nie zastanawiałam się nad tym zbyt długo i dogłębnie, po prostu pozostawiłam dary swojemu losowi, a sama ruszyłam w stronę zachęcająco wyglądających drzwi twierdzących uparcie, że są wyjściem awaryjnym. To, przynajmniej z założenia, powinno budzić nadzieję, jeśli nie na odnalezienie auli zielonej (której poszukiwania powoli schodziły na plan dalszy), to przynajmniej na wydostanie się z tego koszmarnego snu architekta.
     Nadzieja prysła wraz z pociągnięciem klamki. No tak, komu potrzebne otwarte wyjście ewakuacyjne, przecież z nich nigdy nikt nie korzysta. Kopnęłam w stalową framugę, ale to zaowocowało jedynie rwącym bólem stopy. W akcie desperacji stłukłam nawet alarm przeciwpożarowy, ale efekt był jeszcze gorszy. Naraz w pomieszczeniu zaczął padać deszcz.
     Wściekła i zmoknięta jeszcze kilka razy szarpnęłam drzwi, ale pozostawały nieugięte. W końcu zrezygnowana oparłam się o nie plecami i wtedy niespodziewanie ustąpiły.
     – Rasowa blondynka z ciebie – skomentowałam, leżąc plackiem na podłodze.
     No tak, pokolenie googli i supermarketów. Bez naklejki pchać/ciągnąć, to już nawet drzwi nie potrafię otworzyć.
     Napawałam się swoją głupotą przez dłuższy moment, dopóki w przejściu nie utworzył się spory strumyczek, moczący wszystko, co jeszcze suchego na mnie zostało. Wtedy dopiero zainteresowałam się, gdzie też zaprowadzić mnie chce wyjście awaryjne.
     Przede mną otwierała się szara, betonowa klatka schodowa. Poczułam się niezwykle swojsko, widząc coś, co przynajmniej na pierwszy rzut oka nie wyglądało jak majak schizofrenika. Choć może lepiej, gdyby całość okazała się jakimś wytworem skrzywionego umysłu, wtedy łatwiej można by to przełknąć. Niestety o ile się orientowałam, mój mózg do dzisiaj czuł się całkiem dobrze, a ewentualność snu wykluczał pulsujący ból w palcach prawej stopy.
     Cóż, wizytę u psychologa musiałam odłożyć na późniejszy termin. Zdecydowanym ruchem wycisnęłam, co mokrzejsze części garderoby i ruszyłam w czeluści klatki schodowej. Schody prowadziły w dół.
    
     Piwnica? Nie, raczej lochy. To tyle w kwestii wydostania się na zewnątrz. Najwyraźniej wyjście awaryjne nie zawsze musi prowadzić do wyjścia, a przynajmniej nie w tym przypadku. Skoro winda zamiast na drugie, zawozi na trzecie piętro, w gabinecie zamiast dziekana siedzi jakiś zboczony łazik, to dlaczego wyjście ewakuacyjne nie może prowadzić do miejsca kaźni? Jak widać może.
     Choć z prawdziwymi, średniowiecznymi lochami nie miało to zbyt wiele wspólnego. Bardziej przypominało starą, przedwojenną kanalizację, z licznymi rozgałęzieniami i nieco nowszym, na wskroś elektrycznym oświetleniem. Czerwona cegła budowała zarówno ściany, jak i strop dziwnych korytarzy, które na szczęście pozostawały suche, mimo ewidentnego podobieństwa do ścieków. Gdzieniegdzie leżały jakieś stare, różnokształtne rupiecie, których z uwagi na stan wskazujący na korozję, wolałam nawet nie dotykać. Zresztą nie wiem czy metalowy, pokrzywiony pręt, przypominający nieco grabie przejechane przez tramwaj albo dziurawy kanister, naprawdę pomogłyby mi w odnalezieniu zielonej auli. Wątpię czy pomogłyby w czymkolwiek.
     Naraz usłyszałam coś, co brzmiało jak gwizdek w dawnych fabrykach, ogłaszający fajrant. Odgłos dochodził z korytarza, który niczym nie różnił się od pozostałych, więc był równie zachęcający, co każda inna droga. Miałam nadzieję, że spotkam tam kogoś, kto w sposób logiczny i jednoznaczny wskaże mi prawidłową drogę. Choć ta nadzieja topniała w oczach.
     Im bardziej zapuszczałam się w korytarz, tym głośniejszy stawał się jeszcze jeden odgłos. Nieprzyjemne buczenie, które czułam, aż w żołądku. Coś zupełnie jak… dźwięk stacji transformatorowej. W efekcie nawet nie zdziwiłam się, kiedy w miejscu rozszerzenia korytarza, znalazłam ogromną rozdzielnię prądu. Logiczne przecież, takie rzeczy zawsze trzyma się lochach (kanalizacji tudzież).
     Jednak wolałam nie zbliżać się do wielkich, metalowych szaf, opatrzonych wiele mówiącą czachą z piszczelami i błyskawicą na okrasę. Dla mnie niebezpieczne były nawet lampki choinkowe. Chciałam jeszcze trochę pożyć. Tymczasem moją uwagę zwrócił stolik na środku pomieszczenia. Cztery krzesła były odsunięte, jakby ktoś dopiero opuścił to miejsce, a na blacie leżały porozdawane karty. Brak pozostawionych ubrań świadczył, że raczej nie grali tutaj w rozbieranego pokera. Ponadto na stole leżało puste opakowanie po serku homogenizowanym, coś przypominającego zszywacz do papieru i staromodne, drewniane radio. Wzruszyłam ramionami, żadna z tych rzeczy nie mogła być dla mnie użyteczna.
     Rozejrzałam się w poszukiwaniu drzwi, wychodząc z logicznego założenia, że ktoś tutaj był i z pewnością nie przyszedł tą samą drogą co ja. Obawiałam się tylko, że logiczne założenia mogą tutaj nie zdać egzaminu.
     – Kto nie pracuje, ten nie je!
     Aż podskoczyłam, usłyszawszy hasło rodem z obozu pracy. Przebiegłam wzrokiem całe pomieszczenie, by znaleźć właściciela skrzeczącego głosu, ale nikogo nie było.
     – Praca uszlachetnia, lenistwo uszczęśliwia!
     Drugi, znacznie grubszy i bardziej tubalny głos, przekrzyczał buczenie transformatorów.
     – Kto tutaj jest?! – zapytałam lekko spanikowana, nie miałam najmniejszej ochoty brać udziału w debacie ideologicznej jakiś duchów, upiorów czy innych mar.
     Niemal natychmiast odrzuciłam pomysł, jakoby Wydział Prawa powstał na terenie dawnego cmentarza czy innej wspólnej mogiły. Zresztą nieważne, nawet jeśli, to wątpię czy biała dama z lochów znałaby drogę do auli zielonej. Poza tym, żaden z tych głosów jakoś nie brzmiał na damę.
     – Chcesz czystości, zachowaj ją sam! – Skrzekliwy głos zignorował moje pytanie.
     – Częste mycie, skraca życie! – Tubalny poszedł w jego ślady.
     – Zimna woda, zdrowia doda!
     – Mądrzy ludzie żyją w brudzie!
     – Dosyć!!! – wrzasnęłam, kiedy oklepane slogany zaczęły mi działać na nerwy.
     Na chwilę oba głosy ucichły, a potem zobaczyłam, że pokrętła w radiu same się obracają. Podeszłam nieco bliżej, by sprawdzić czy może wzrok nie płata mi figli, ale zjawisko było ewidentne.
     – Precz z łapami! – krzyknęło radio, kiedy próbowałam dotknąć jednej z gałek.
     Cofnęłam rękę jak poparzona. Tak, z pewnością gadającego radia brakowało mi do szczęścia.
     Niemal nieświadomie powiodłam wzrokiem, szukając źródła drugiego z głosów i mimowolnie zatrzymałam go na jednej z szafek transformatorni, stojącej vis a vis stolika. Czacha na wierzchu szczerzyła do mnie zęby.
     – Antyków się nie dotyka! – ostrzegło mnie ponownie radio.
     – Nie tym tonem, starociu, bo cię na wykałaczki przerobię – warknęłam, zirytowana bezczelnością samograja.
     Radio zamilkło, najwyraźniej nieskore wylądować między czyimiś zębami. Tymczasem szafa zarechotała donośnie. O dziwo, dźwięk wydobywał się gdzieś z wnętrza, a nie jak początkowo zakładałam z ust czaszki. Ta pozostawała tylko rysunkiem. Na szczęście.
     – Kim… czym jesteś? – spytałam radio, bez większej nadziei na odpowiedź.
     – Radiem. – Świadomość, że ją otrzymałam, jakoś niespecjalnie mnie pocieszyła.
     – To widzę, ale wiesz, raczej rzadko widuje się gadające radia.
     – Wszystkie radia gadają.
     Mądrala.
     – Ale nie gadające tak same z siebie.
     – Jestem radiem gadającym samo z siebie.
     Zaczęłam przeczuwać, że ta rozmowa daleko mnie nie zaprowadzi. Pozostało mi chwycić się ostatniej deski ratunku.
     – Wiesz może, gdzie jest aula zielona?
     – Oczywiście, drugie piętro, lewe skrzydło, sektor B.
     Jasne. Przecież to takie proste. Równie dobrze mogłabym zapytać o drogę były serek homogenizowany. Pewnie powiedziałby mi to samo, gdyby umiał mówić.
     Wobec mojej bezsilności w kwestii poszukiwania auli, postanowiłam ugryźć sprawę z drugiej strony.
     – Czy ktoś tutaj pracuje?
     – Kto nie pracuje, ten nie je! – Radio miało dla mnie tylko jedną odpowiedź.
     – Praca uszlachetnia, lenistwo uszczęśliwia! – przyłączył się transformator.
     Dałam za wygraną.
     Przy akompaniamencie sloganów, powiedzeń oraz tekstów reklamowych rodem z głębokiego PRL-u, odnalazłam drzwi i czym prędzej opuściłam rozdzielnię, pogrążoną w kolejnej zażartej polemice.
    
     Jakież było moje zdumienie, kiedy weszłam bezpośrednio do biblioteki. Kiedy się obróciłam, zobaczyłam, że drzwi, które prowadziły do rozdzielni, oznaczono jako…hm… wyjście awaryjne. To wiele tłumaczy.
     Biblioteka albo jakieś wielkie archiwum, a zapewne jedno i drugie, także nie posiadała okien, ale przynajmniej całe pomieszczenie oświetlały rzędy jarzeniówek. Dzięki temu trochę bardziej przypominało to wnętrze uniwersytetu, a ja poczułam się nieco pewniej.
     Kiedy rozejrzałam się i stwierdziłam, że w okolicy nie ma żywego ducha, weszłam między regały. W większości dominowała tam, jakby inaczej, literatura prawnicza, choć odnalazłam także półkę z książkami podróżniczymi, a nawet chowające się w kąciku harlequiny. Ogrom biblioteki był przytłaczający. Trwało ładnych kilka minut nim znalazłam wyjście z labiryntu regałów i zobaczyłam spore biurko, stojące koło szeregów szafek z katalogami.
     Podeszłam bliżej, ale nie dostrzegłam nigdzie żadnego bibliotekarza. Za to na biurku znalazłam kilka zapisanych drobnym pismem kartek i dzwonek zapewne zwędzony z taniego hotelu. Po chwili namysłu stuknęłam w niego kilkukrotnie, bez większej nadziei na odzew. Oczywiście, na złość wszystkim moim nadziejom lub ich brakom, spod biurka wynurzyła się rumiana dziewczyna, o włosach związanych w stylu Pipi Langstrump.
     – Um… chwileczkę… zgubiłam szkła kontaktowe – stwierdziła i zanurkowała z powrotem pod biurko.
     Uważałam za nietakt, powiedzieć jej, że na blacie leżą okulary. Jednak wobec tego faktu, poszukiwania mogły trochę potrwać.
     Mimo to dziewczyna pojawiła się moment później, uśmiechnięta od ucha do ucha. Polowanie chyba się powiodło.
     – Książki do zwrotu?
     – Nie.
     – Więc chcesz coś wypożyczyć?
     – Też nie.
     Dziewczyna spojrzała na mnie podejrzliwie.
     – Więc po co przyszłaś do biblioteki?
     – To dość długa historia. – Poważnie, nie miałam pojęcia, jak to wytłumaczyć.
     – Chyba nie urwałaś się z zajęć?
     – Nie, skąd! Właśnie próbuję na nie dotrzeć.
     Bibliotekarka odetchnęła z ulgą.
     – Całe szczęście, jakby dziekan usłyszał, że ktoś unika wykładów, byłby wściekły.
     Rozejrzałam się dookoła.
     – Tu nie ma dziekana, więc raczej by tego nie usłyszał, nawet gdyby to była prawda.
     Na twarzy dziewczyny odmalowało się niedowierzanie.
     – Co ty opowiadasz? Przecież dziekan wie o wszystkim. Jak mógłby zarządzać naszym wydziałem, gdyby takie rzeczy do niego nie docierały?
     No fakt, to jest dobitny argument. Wniosek? To, że dzieją się tu takie dziwaczne rzeczy jest tylko i wyłącznie winą niewiedzy dziekana. Ciekawe czy wie o gadającym radiu?
     – Dziekan jest wszędzie – dodała z naciskiem, kiwając przy tym głową.
     – Jak kurz.
     – Co?
     – Nieważne. Czy wiesz może, gdzie jest aula zielona?
     Przez moment obawiałam się, że znowu usłyszę o drugim piętrze, lewym skrzydle i sektorze B, jednak dziewczyna tylko pokręciła głową.
     – Jeśli nie ma jej w katalogu, to raczej nie wiem, gdzie mogłaby być.
     Ktoś tu chyba naprawdę za rzadko opuszcza miejsce pracy.
     Jednak, choć było to skrajnie irracjonalne, podeszłam do katalogów, wyjęłam szufladkę z literą A i przystąpiłam do poszukiwania. Cóż, jeśli wejdziesz między wrony, kracz jak i one. Czy to dotyczy również wariatów?
     Bez problemów znalazłam… aulę fioletową. Nawet miała popełnioną adnotację odnośnie remontów. Dalej widziałam też niebieską, pomarańczową, nawet w kolorze seledynowym. A kiedy ogarnęło mnie zwątpienie, zobaczyłam kartonik z aulą zieloną. Informacja była raczej dość przewidywalna.
     ”Drugie piętro, lewe skrzydło, sektor B” jakież to oczywiste.
     – Gdzie jest wyjście? – spytałam, brutalnie odkładając szufladkę na miejsce.
     Bibliotekarka wskazała mi drzwi na lewo od biurka.
     – Żegnam.
     Odprowadziła mnie sympatycznym uśmiechem. Zupełnie nie zasługiwała na takie gburowate traktowanie, ale moje nerwy były na granicy wytrzymałości. Czara goryczy przelała się, gdy po wyjściu z biblioteki zobaczyłam windę. Co gorsza nie było żadnej innej opcji. Westchnęłam ciężko, niespodziewanie pogodzona z losem i wezwałam ustrojstwo. Otworzyła się niemal natychmiast w zapraszającym geście. Oczywiście przywitały mnie te same dwa panele i przez chwilę walczyłam z chęcią ponownego wciśnięcia dwójki. Jednak ponieważ na wizytę u Wagabundy nie miałam już najmniejszej ochoty, więc wybrałam minus jeden. Piętro, od którego wszystko się zaczęło (a przynajmniej tak mi się wydawało).
    
     – Poziom minus jeden: konfekcja damska, bielizna, galanteria skórzana – mruknęłam, kiedy winda zwolniła i gruchnęła do mnie przyjaźnie krótką melodyjką.
     Drzwi się otworzyły, a ja omal nie wyszłam z siebie i nie stanęłam obok. Tuż przede mną, dosłownie na wyciągnięcie ręki, widniał napis „Aula Zielona”. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom.
     Z trudem wygramoliłam się z windy, wciąż przecierając oczy. Byłam na drugim piętrze, co jawnie oznajmiała spora cyfra wymalowana na ścianie. Patrząc przez okno, rozeznałam się w kierunkach i doszłam do wniosku, że to musi być lewe skrzydło. A wielka, żółta litera B na podłodze, rozwiewała wszystkie pozostałe wątpliwości. Byłam na miejscu, moja radość nie znała granic. W obawie czy wszystko to nie jest przewidzeniem, dopadłam do drzwi.
     Zabójczy wskaźnik naszej pani profesor gruchnął o biurko. Wykład właśnie się skończył.

KONIEC
Szczęście nie jest zarezerwowane dla wybranych.

2
Tym razem to ja popatrzyłam na niego, jakby w jednej chwili przeszedł na esperanto.
Dobre to.

Nie wiem, czemu nikt do tej pory nie przeczytał twojego tekstu. Który. Jest... [Ach te nerwy]

Bardzo fajny.
Psychodeliczne klimaty to to, co Niny lubią dość nawet całkiem. Może trochę za dużo w tym realizmu, wolałbym raczej jeszcze bardziej niestworzone, wykręcone historie, ale jest dobrze. Proste, przyjemne.

Mam wrażenie, że miejscami tekst obrośnięty jest fałdkami niepotrzebnych słówek. Minimalizmu to ty nie uprawiasz. Trzeba by go trochę odchudzić. Tak szacując, z jedną trzecią można by obciąć, żeby uniknąć niepotrzebnych słów i zdań, które nie zawierają w sobie konkretnej informacji, komentarza albo haczyka, mającego skusić czytelnika do dalszej lektury.

Weźmy za przykład ten kawałek:
Jakież było moje zdumienie, kiedy weszłam bezpośrednio do biblioteki. Kiedy się obróciłam, zobaczyłam, że drzwi, które prowadziły do rozdzielni, oznaczono jako…hm… wyjście awaryjne. To wiele tłumaczy.
Biblioteka albo jakieś wielkie archiwum, a zapewne jedno i drugie, także nie posiadała okien, ale przynajmniej całe pomieszczenie oświetlały rzędy jarzeniówek. Dzięki temu trochę bardziej przypominało to wnętrze uniwersytetu, a ja poczułam się nieco pewniej.
Kiedy rozejrzałam się i stwierdziłam, że w okolicy nie ma żywego ducha, weszłam między regały. W większości dominowała tam, jakby inaczej, literatura prawnicza, choć odnalazłam także półkę z książkami podróżniczymi, a nawet chowające się w kąciku harlequiny. Ogrom biblioteki był przytłaczający. Trwało ładnych kilka minut nim znalazłam wyjście z labiryntu regałów i zobaczyłam spore biurko, stojące koło szeregów szafek z katalogami.
Wersja po odsysaniu tłuszczu:
Weszłam do biblioteki. Drzwi, które prowadziły do rozdzielni, oznaczono jako… Hm. Wyjście awaryjne. To wiele tłumaczy.
Biblioteka, albo jakieś wielkie archiwum, a zapewne jedno i drugie, także nie posiadała okien, ale przynajmniej całe pomieszczenie oświetlały rzędy jarzeniówek. Dzięki temu trochę bardziej przypominało to wnętrze uniwersytetu, a ja poczułam się nieco pewniej.
W okolicy nie było żywego ducha. Weszłam między regały. Dominowała literatura prawnicza, choć odnalazłam także półkę z książkami podróżniczymi, a nawet chowające się w kąciku harlequiny.
Biblioteka była ogromna.
Minęło ładnych kilka minut nim znalazłam wyjście z labiryntu regałów i zobaczyłam spore biurko, stojące koło szeregów szafek z katalogami.
Mniej więcej coś takiego mi wychodzi.

Generalnie miła wizja studenckiego zagubienia, może nazbyt dosłowna tylko.

Pozdrawiam.
Pozdrawiam
Nine

Dziewięć Języków - blog fantastyczny
Portfolio online

3
Miko, pisałem już że świetnie piszesz? Tak, pisałem - bo to prawda.

Tekst jest uroczo surrealistyczny a bohaterka odpowiednio naiwna - zestawienie dające sporą zabawę podczas czytania. Poza kilkoma, naprawdę drobnymi, zgrzytami wszystko jest bliskie doskonałości. Ale z tekstem mam zasadniczo dwa problemy: po pierwsze irytuje mnie nadinterpretacja myślowa bohaterki - wolałbym sam szukać odpowiedzi, przez co ten surrealizm popada w realizm czasami, i to jest w moim odczuciu mankament. Drugim, z kolei, jest zawiązanie tej akcji - urywa się w sposób nagły, pozbawiony polotu. Wiem, że to taka oczywista oczywistość w kręgu braku logiki przedstawionej w tekście, jednak, mimo wszystko, zakończenie nie daje mi żadnych odpowiedzi, co zdecydowanie robiła wcześniej bohaterka.

Skupiając się na drugim aspekcie, to właśnie w moim odczuciu psuje naprawdę świetnie napisany tekst - brak celu jego napisania.

Całość przypomina mi jeden taki obraz jakiegoś francuskiego magika., co namalował okna, schody i drzwi i zgubił to w perspektywie - no wypisz, wymaluj, to jest twój tekst właśnie. Opowiadanko urocze - podobało mi się.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.

4
Ninetongues pisze:Minimalizmu to ty nie uprawiasz. Trzeba by go trochę odchudzić.
Wiem, wiem, ten tekst to jest grafomania stosowana w moim wykonaniu. Mówiąc oględnie dałam tutaj palcom pisać, co tylko miały ochotę, bez mojego większego udziału, stąd momentami przerost formy nad treścią. Hehe i pomyśleć, że kiedyś ktoś zarzucił mi, że piszę zbyt lakonicznie. Jak to człowiek się potrafi zmienić (ze skrajności w skrajność).
Martinius pisze: urywa się w sposób nagły, pozbawiony polotu.
Skoro już druga osoba mówi mi, że to zakończenie jest lipne, to chyba rzeczywiście tak jest. :D

Ale mimo wszystko cieszę się, że całość została oceniona raczej na plus, to bardzo mobilizuje do dalszej twórczej działalności.

A tak dla zainteresowanych, tekst ten został zainspirowany moim pobytem na łódzkim Wydziale Prawa, wielkim gmachu w kształcie paragrafu, który w środku wygląda naprawdę abstrakcyjnie. Miałam tam nie mały problem, bo niespodziewanie z parteru przeszłam na drugie piętro i za Chiny nie mogłam znaleźć pierwszego. :D Normalnie surrealizm z życia wzięty.

Pozdrawiam i dziękuję za komentarze.
Szczęście nie jest zarezerwowane dla wybranych.

5
Bardzo przyjemny tekst, bogaty w wiele wątków, które z powodzeniem można rozwinąć i stworzyć kolejne surrealistyczne opowiadania. Zachwyca przede wszystkim lekkość opowiedzianej historii. Naszkicowałaś wspaniały obraz psychologii bohaterki. To podoba mi się najbardziej.

Jedyna zmorą tekstu są zbędne słowa występujące w przesadnie wielkim nasileniu. Warto poświęcić trochę czasu i okroić niepotrzebne opisy - wędrówka bohaterki robi się nudna przez to, że zagląda do zbyt wielu pomieszczeń, a tylko w trzech sytuacjach dzieje się coś naprawdę niespotykanego i ciekawego zarazem.

Puść wodze wyobraźni i pozwól jej wędrować po świecie jeszcze bardziej zaskakującym.

6
Będzie krótko.

Bardzo, ale to bardzo mi się podobało. Powiem więcej – jestem tekstem zupełnie oczarowana. Lekkie pióro, można by napisać, że tekst czytał się sam, pod względem stylistycznym – naprawdę w porządku, może pojawiły się jakieś małe zgrzyty, ale na tyle drobne, że w absolutnie żadnym wypadku nie zakłóciły odbiory całości.
I fabuła. Bliska mojemu sercu, przypomniał mi się pierwszy dzień na moim wydziale, trafiłaś w sedno :>

I są tylko dwa ‘ale’, o których moi poprzednicy już wspomnieli: po primo pierwsze, miejscami sprawia wrażenie zbyt rozwlekłego, przegadanego. Można by spokojnie odchudzić całość o jakąś 1/5, a tekst nic by na tym nie stracił. Po primo drugie, zakończenie. Przy takim tekście człowiek spodziewa się trochę dłuższego rozwiązania, czegoś równie surrealistycznego jak całość utworu. Ale z tym akurat też mam zawsze problemy, urywam wątki gwałtownie i bez uprzedzenia, co niekoniecznie przynosi najlepsze rezultaty :P

Podsumowując. Dobre. Bardzo dobre :)

Pozdrawiam.
The fact that no one understands you doesn't make you an artist.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”