Pan Profesor

1
Muszę się wam do czegoś przyznać: byłem przesądny. Nie myślcie sobie jednak, że dawałem wiarę naiwnym ludowym gusłom. O nie, czarne koty, rozbite lustra, kominiarze - to wszystko jest dla mnie tylko głupią bajką. Moja przesądność była inna, w zasadzie można by rzec, że sam sobie stworzyłem własny zabobon. Zabobon nauczycielski.
Dziś szkoła jest już dla mnie jedynie wspomnieniem. Wspomnieniem miłym, zatem odległym. Prócz wszelakich obrazów związanych z pierwszymi zauroczeniami, sukcesami w nauce i życiu towarzyskim, silne we mnie jest szczególnie jeden - obraz Pana Profesora. Był to bowiem belfer niezwykły. O takich ludziach mawia się zazwyczaj: nie z tej epoki. O tak, z jakiejkolwiek pochodził mój drogi Profesor, nie była to ta nam współczesna. Ubierał się w to, co widywałem raczej na starych zdjęciach i w muzeach. Nieodłączny melonik, brązowa marynarka i tegoż koloru spodnie w kancik, laseczka i zegarek-cebulka na złotej dewizce. Miał dwa spojrzenia. Prawym okiem spoglądał zawsze z wesołością i ciepłem niebieskookich, lewe zaś, osłonięte szklaną taflą staroświeckiego monokla, zdawało się być bardziej powściągliwe i badawcze. Uczył biologii, uczył z pasją i poświęceniem, za co kochaliśmy go wszyscy. Nawet tacy jak ja, którzy na sam widok preparatów z żabimi zwłokami dostawali mdłości.
W końcu skończyłem szkołę, wyjechałem na studia, po czym wróciłem, już z młoda żoną. Osiadłem na stałe w rodzinnym mieście, wkrótce pojawiły się dzieci i to wszystko, co w rutynie rodzinnej jest i nudne, i piękne. Ze wszystkich moich znajomych tylko ja zdecydowałem się zostać tutaj. Reszta rozjechała się po szerokim świecie. Tak naprawdę jedynym, co łączyło mnie jeszcze ze szkolnymi latami, był Pan Profesor.
Spotykałem go często w mieście, gdy szedłem do pracy, na zakupy, na przyjęcie. Nie zmienił się ani trochę. Z nieodłączną laseczką i dwojakim spojrzeniem szedł dziarskim jeszcze krokiem brukowaną ulicą. Już z daleka mnie pozdrawiał, uchylając kapelusza, uśmiechając się i mówiąc:
- Dzień dobry, panie Mateuszu!
I tyle. Nie zatrzymywaliśmy się nigdy, żeby trochę porozmawiać, powspominać stare czasy. Na święta tylko nasz krótki kontakt urozmaicały czasem krótkie życzenia. Nic więcej.
Nie pamiętam już, kiedy to zauważyłem. Było to zapewne dosyć późno, kto by bowiem zwracał uwagę na takie drobnostki. W pewnym momencie zacząłem po prostu ze zdziwieniem stwierdzać, że po tym:
- Dzień dobry, panie Mateuszu!
działy się rzeczy dziwne. Ot, na przykład zdarzył się dzień pochmurny. Jeden z takich najgorszych, gdy niby nie pada, ale deszcz jest ciągle wyczuwalny. Nad głową wisi ciężka zasłona chmur i nic nie zapowiada poprawy. I właśnie w taki dzień, gdy usłyszałem to powitanie, sytuacja ulegała zmianie. Oto pojawiło się trochę błękitnego nieba. Na początku niewiele. Potem trochę więcej, i jeszcze, aż w końcu nad całym miastem jasno świeciło słońce.
Ale na tym nie koniec. Gdy zrobiło się ładnie, zdarzało mi się na przykład zobaczyć na chodniku błyszczącą w świeżych promieniach monetę. Potem zaś spotkać mogłem jakiegoś dawno nie widzianego druha, z którym szedłem na piwo. I aż do wieczora spotykało mnie wiele takich niby małych, a jednak miłych wydarzeń.
Na początku broniłem się przed tym jeszcze, składając to na karb przypadku. Ale zdarzyło się raz, drugi, trzeci i w końcu skapitulowałem przed zadziwiającą zależnością między tym:
- Dzień dobry, panie Mateuszu!
a wszelkimi przyjemnymi rzeczami. Przyznam się, że zdarzało mi się specjalnie przechodzić ulicami, którymi często spacerował Profesor, by tylko usłyszeć te miłe słowa i mieć zapewnione szczęście aż do zachodu słońca. Było to bardzo miłe, z nikim jednak nie podzieliłem się tą wiadomością. Do tamtej chwili zawsze śmiałem się z tych, co to doszukiwali się związków między spotkaniem zakonnicy a pomyślnością. Teraz zaś zdałem sobie sprawę, że takie zależności nie tylko istnieją, ale że i ja jestem ich świadkiem. Bałem się jednak tak kompromitacji, jak i tego, że czar może prysnąć.
Trwało to do pewnego marcowego dnia. Był to czwartek, kiedy to zawsze można było spotkać Profesora w drodze do biblioteki. Dokładnie już znałem jego zwyczaje, dostosowałem do nich czas swoich przechadzek po mieście i cieszyłem się nadzwyczajną pomyślnością niemal co drugi dzień. Wtedy jednak ze zdziwieniem stwierdziłem, że wąska aleja wiodąca do starego budynku biblioteki jest pusta. Usiadłem więc na ławce, udając, że czytam gazetę, a w rzeczywistości wypatrując staroświecko ubranego osobnika. Nic z tego. Straciłem godzinę, a on nie nadszedł. Po prostu się nie pojawił. Uznałem, że może dziś coś pokrzyżowało jego szyki. Choć nie zdarzyło się to nigdy dotąd, mógł przecież zachorować, lub też po prostu nie przeczytał jeszcze książki wypożyczonej przed tygodniem. Nic nadzwyczajnego. Lekko zawiedziony wróciłem do domu i tam oto od żony dowiedziałem się rzeczy straszliwej.
Pan Profesor raczył odejść z tego świata w czwartek nad ranem, przy śniadaniu. Gosposia podała mu właśnie, jak to czyniła przez czterdzieści lat, kawę z mlekiem i trzema łyżkami cukru, gdy zauważyła, że jej pan nigdy już tej kawy nie wypije. Umarł ze starości.
Musze się przyznać do rzeczy niegodnej. Pierwszym uczuciem, jakie mnie wtedy opanowało, był żal nie za tym świetnym pedagogiem, lecz za tymi chwilami szczęścia, którymi mimowolnie mnie obdarzał. Niech na moje usprawiedliwienie przemówi jednak fakt, że to moje szczęście było z osobą Profesora tak silnie związane, że tęsknota za szczęściem była jakby i nostalgią za nim.
Pogodziłem się jednak z takim obrotem sprawy. Uznałem, że wszystko co dobre, kończy się, a nie można przecież cały czas korzystać z takich cudownych dobrodziejstw. Innym też się coś od tego życia należy.
Pogrzeb odbył się niebawem. Zjechali nań wszyscy moi koledzy z dawnych lat. Postarzali, odmienieni niemal nie do poznania. Powspominaliśmy stare czasy, posiedzieliśmy u mnie przy kawie. Potem zaś wszyscy znowu rozjechali się po świecie.
Po śmierci Pana Profesora ubyło mi szczęśliwych chwil, przybył zaś jeszcze jeden grób do odwiedzenia na Wszystkich Świętych. W końcu przyzwyczaiłem się i przywykłem do tego, że dzień, który zaczął się pochmurnie, pochmurnie się zakończy. I tak żyłem z dnia na dzień, obok starzejącej się żony i dorastających dzieci. Gdy opuściły rodzinny dom, czas jakby przyspieszył i niebawem miałem już na karku niemal siedem dekad życia.
To stało się dwudziestego drugiego marca, w dzień mych siedemdziesiątych urodzin. Po południu, po uroczystym obiedzie rodzina postanowiła odśpiewać tradycyjne "sto lat". W połowie pieśni zorientowali się nagle, że ja już jej słów nie słyszę. Umarłem ze starości, w urodzinowym, spiczastym czepku, ze smakiem czekoladowego tortu w ustach.
W śmierci nie było niczego nadzwyczajnego lub bolesnego. Tunel, białe światło i nagła jasność. Po chwili stałem przed piękną, niebieską bramą, a na spotkanie wyszedł mi święty Piotr ze swym nieodłącznym atrybutem - pękiem kluczy.
- Och, pan Mateusz! Zapraszam do środka, Pan Bóg chce się z panem widzieć.
Sam Pan Bóg! Zaszczycony tym faktem ruszyłem za brodatym odźwiernym przez błękitne aleje raju. Nie zdążyłem się dobrze zachwycić pięknymi widokami, gdy stanęliśmy przed wielkim tronem. Prowadziły do niego wysokie schody ulepione z chmur.
- Dalej pójdzie pan sam - rzekł Piotr, po czym uścisnął mnie i odszedł w stronę bramy.
Wspiąłem się więc na samą górę i spojrzałem w twarz Stwórcy. Badawczo zlustrował mnie lewym, brązowym okiem, podczas gdy prawe, niebieskie, uśmiechało się do mnie życzliwie.
- Dzień dobry, Panie Mateuszu! - powiedział Pan Bóg, a ja poczułem się szczęśliwy jak nigdy dotąd.

2
Na pierwszy rzut oka o tekście idealnie świadczyć wydaje się tytuł. Ale jak to mówią: "Czasem warto zastanowić się dwa razy, niekiedy ugryźć w język zanim coś powiesz". W tym wypadku napiszę. Fragment nie zawiera większych zgrzytów oprócz jednego... no dwóch, które udało mi się wyłapać. Przedstawię je jednak po krótkiej notatce.

Piszesz w dość ciekawym, jak dla czytelnika, stylu. Nie jest ani trudno ani łatwo. Nie mniej jednak, czasami trzeba na chwilę zastopować i przemyśleć zdanie, które dopiero co padło. Niestety, taka kolej rzeczy. Możesz to w dość krótkim czasie zmienić - potrzebna jest chęć i wiara w sens własnej pracy. Jesteś zatem autorem, który z całą pewnością będzie chętnie czytany. Nie chcę Cię wybijać z rytmu, ale ku temu jeszcze daleka droga. Tylko Ty sam zdecydujesz jak wiele czasu zajmie Ci przebycie niej. Pamiętaj - jeśli zaczniesz teraz, to na później zostanie znacznie/nieznacznie mniej pracy. Pytanie: czy chcesz? i czy jesteś na to gotowy?

Bardzo podoba mi się postać tytułowego bohatera - Pana Profesora. Jest niezwykle przyjemna dla wyobraźni, a emocjonalne podejście względem niej odbije się w samych superlatywach. Mniej natomiast przypadł mi do gustu główny bohater - za mało pracy włożyłeś w jego kreowanie. A jeśli jednak porządnie go przemyślałeś, to nie wyszło. Nie martw się - uda się następnym razem. Składnikiem łagodzącym wszystkie braki jest zakończenie. Że tak powiem. To znakomite podsumowanie całego fragmentu - zdanie, na które składają się cztery słowa w idealny sposób podkreślają sylwetkę tekstu, wypełniając - jak już wcześniej wspomniałem - niezauważalne jak na pierwszy raz luki.

A oto wspomniane potknięcia:
Hans K pisze:Nie pamiętam już, kiedy to zauważyłem. Było to zapewne dosyć późno, kto by bowiem zwracał uwagę na takie drobnostki.
Jednego najwidoczniej pasowałoby się pozbyć. Preferuję drugie.
Hans K pisze:Trwało to do pewnego marcowego dnia. Był to czwartek, kiedy to zawsze można było spotkać Profesora w drodze do biblioteki.
Dokładnie to samo, co poprzednio - powtórzenie.

3
Przeczytałam z dużą przyjemnością. :)

Tekst naprawdę przyjemny. Zgadzam się z przedmówcą, że szczególnie miło wykreowana jest postać profesora, natomiast główny bohater odrobinę niedopracowany.

Cóż, nawet nie specjalnie widzę, do czego jeszcze mogłabym się przyczepić.

Świetna robota, opowiadanko bardzo mi się spodobało i wprawiło mnie w dobry nastrój (no proszę, tak niewiele trzeba!) :)

Pozdrawiam,
Ada
Powiadają, że taki nie nazwany świat z morzem zamiast nieba nie może istnieć. Jakże się mylą ci, którzy tak gadają. Niechaj tylko wyobrażą sobie nieskończoność, a reszta będzie prosta.
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"


Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"

5
Hans, znów to samo. Najpierw zamierzam czytać i wyłapywać błędy, a potem przyjemnie się czyta... i następuje świetne zakończenie.
Ach, narracja taka ładna, śliczna, że aż dziwna się wydaje. Wszystko opisane tak spokojnie, nawet śmierć głownego bohatera nie jest żadnym końcem tylko płynnym przejściem dalej. Może by ten moment lepiej zaakcentować, wprowadzić jakieś zaskoczenie zmarłego? Nie wiem. Ale ciut emocji by się przydało.
Niemniej pięknie. Jak sądzę, całość wyszła dokładnie taka, jak chciałeś? Zazdroszczę. ; )
Piszcząco - podskakująca fanka Mileny W.

6
Był to bowiem belfer niezwykły.
A jednak pasowało by mi nie uprzedmiotowienie (to - profesor) a zbliżenie do tej osoby przez napisanie, że: był on bowiem niezwykłym belfrem...
Uczył biologii, uczył z pasją i poświęceniem,
Z kolei te powtórzenie odrywa od płynnego rytmu tekstu. napisałbym:
Uczył biologii, czyniąc to z pasją i poświęceniem...
W końcu skończyłem szkołę, wyjechałem na studia, po czym wróciłem, już z młoda żoną.
Wrócił już, które odnosi się do czasu przyszłego? Źle. Poza tym, można to także odczytać, że żona odmłodniała (skoro stała się już młoda).
Osiadłem na stałe w rodzinnym mieście, wkrótce pojawiły się dzieci i to wszystko, co w rutynie rodzinnej jest i nudne, i piękne.
W zdaniu złożonym musisz zachować te same końcówki. Jeżeli skrócisz tę myśl do pogrubień (co jest ciągłością w zdaniu) wyjdzie : pojawiły się wszystko. Trzeba to przerobić:

Osiadłem na stałe w rodzinnym mieście, wkrótce pojawiły się dzieci i wszystko to, co w rutynie rodzinnej jest i nudne, i piękne.

Po małej zamianie masz zdanie nadrzędne i podrzędne - oddzielone właściwie.
Z drugiej strony, gdyby tak odczytać twoje zdanie na logikę, wyjdzie, że pojawiły się dzieci i to wszystko ( w sensie, nic więcej).
Trwało to do pewnego marcowego dnia. Był to czwartek,
Częsta niezręczność. Pewny dzień sam w sobie nosi znamiona, że wiadomo, który - rozbijanie tej informacji na dwa zdania jest bezcelowe. Poza tym czwartek jest dniem, wobec czego powstaje pleonazm. Można napisać:

Trwało to do pewnego marcowego czwartku.
Masz wszystkie te informacje - zdanie przyspiesza, brzmi (w moim odczuciu) plastyczniej i sprawniej.


Sprawne, zwarte opowiadanie. Pomysłów ci nie brakuje, to muszę przyznać. Opowiastka od połowy traci tę magiczną narrację i spodziewałem się czegoś odmiennego - innego zakończenia, innego rozwiązania, ale akurat to co zaoferowałeś też mi przypadło do gustu. Bóg jako mentor to ciekawe rozwiązanie ale zbyt dużo pytań powodujesz tym krótkim tekstem - czy był ostoją chłopaka? Miasta? Ludzkości w zmaterializowanej postaci? Czy po prostu tworzysz iluzję przesądu? Jak rozłożyłeś to w czasie, jeżeli melonik był świecki, a facet dożył siedemdziesięciu lat? Jak widzisz, te i więcej pytań po odczytaniu opowiadanka pozostało w mojej głowie - uważam, że jednak za dużo, jak na tę długość. W ostatnim tekście twojego autorstwa napisałem, że masz talent - opinię tę podtrzymuję. Prowadzisz ładną, plastyczną narrację, w której nie boisz się używać prostych narzędzi - metafory, zwarte opisu (na ten przykład, wygląd profesora). Czasem są niezręczne zdania, ale samemu nie sposób wszystkiego wychwycić. Opowiadanie podobało mi się.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”