Spisek Sajgoński {kryminał/komedia} (Prolog)

1
AKT I
„No to przemielone”
Prolog



Leżałem na zakurzonej posadzce, czując jak ślina ścieka na ziemię. Gdzieś w oddali zawyła syrena, lecz nie drgnąłem. Wrócił stan przygnębienia, poczucia beznadziejności, błogi stan nieświadomości. Teraz już nie pamiętałem jak się nazywam. Sukces.
- Och Andy, Andy.
Psiakrew. Znowu tu przyszedł i tak, oczywiście, wpatrywał się we mnie tymi swoimi zielonymi oczami. Mimowolnie poruszyłem się, lecz wciąż leżałem na boku. Czułem duszący zapach kurzu.
- Po co tu przyszedłeś? – zapytałem ochryple, siląc się na beznamiętny ton. – Podnieść mnie na duchu?
- A od czego są bracia, e?
- E.
Bracia. Pf. Na pogrzeb matki nie przyszedł, pewnie w czasie chowania zajdał się tymi swoimi owocowymi paskami do żucia. Ta świadomość uderzyła we mnie młotem kowalskim: matka nie żyje. Od wczoraj, miesiąca, dwóch lat, pięćdziesięciu… kogo to obchodzi, po prostu odeszła.
- Nie możesz tak leżeć w nieskończoność.
- Zawsze mówiłeś, żeby iść w ślady matki – fuknąłem, choć nie do końca docierało do mnie to co mówię. Andy, ty głupcze, kpisz sobie z umarłych. Och, Johny, usłytszałeś to, prawda? Ty zawsze wszystko słyszysz, bracie. Kochany.
Nie poruszył się, tylko ja usiadłem na ziemi. Musiałem wyglądać okropnie, a wąsy były tak delikatne, jakby miały zaraz odpaść.
- Wyglądasz okropnie – zauważył.
- Dzięki. Masz coś do żarcia?
Rozpromienił się, widząc, że doprawdy zgłodniałem. Gdy ja głodniałem, jasne było, że polepszył mi się nastrój. Och, John, ty nawet nic nie zrobiłeś, a ja nabrałem chęci do życia.
- Jeżeli nie pogardzisz grejpfrutem – odparł, przechylając lekko głowę. Zawahał się chyba.
- Co? – dociekłem, dobrze znając ten wyraz twarzy. Nie przyszedł tu tylko po to, by mnie podnieść z podłogi. Pan Johny-Cwaniak coś szykował, tak jak kiedyś, gdy zechciał skoczyć na bungee. Wszystko by było w porządku, gdyby nie to, że jesteśmy kotami, w dodatku nie płacącymi składki na klub Futrzaka. On miał alimenty, a ja wypowiedziałem wojnę wierzycielom.
- Znalazłem nasz cel w życiu, Andy.
Na Mru, co on znowu wymyślił? O nie, panie John, tym razem nie będzie powtórki z Pacyfiku, kiedy był przekonany, że istniejemy po to, by odkryć Atlantydę. Cholera jasna, ten Żarłacz nie żartował, a żagłowka była z przed wojny.
- Jeżeli to kolejny genialny pomysł, to poczekaj z nim do obiadu – próbowałem go zgasić, lecz ten błysk w oku był nieustępliwy. Będą kłopoty.
- Posłuchaj. W dniu pogrzebu matki…
- Na którym nie byłeś.
- … poznałem pewnego gościa. Jak to bywa, gdy spotkają się dwa koty na poziomie, rozgadaliśmy się, a kremowe mleko lało się strumieniami.
Na Zachodzie bez zmian.
- W końcu zeszło na tematy ludzi. I, słuchaj teraz, dowiedziałem się, że ów typek nazywa się Chip…
- Wow.
- … i że jest jednym z szefów Organizacji do Walki z Mielonym Mięsem…
- Co?
- … w skrócie OWMM. Bardzo nalegał, by używać skrótu.
Użyłem całej swojej kociej woli, by nie parsknąć śmiechem.
- Organizacja do Walki z Mielonym Mięsem?
- Tak – przytaknął Johny, przechadzając się to w jedną, to w drugą stronę, najwyraźniej podniecony. – Chip wyjaśnił, że stowarzyszenie istnieje od końca II Wojny Światowej. Wówczas w Tokio żył pewien pers, który zwołał nadzwyczajną naradę kotów. Tak powstała organizacja.
- Tak po prostu? – zdziwiłem się. Lubiłem mielone mięso, zwłaszcza podane na spodeczku przez panią Cloud. Pani Cloud była niezwykle miłą staruszką, prowadzącą bar „Cztery Steki i Krakers” przy Central Parku. Znowu zaburczało mi w brzuchu.
Johny przystanął w miejscu, najwyraźniej budując patos.
- Organizacja do Walki z Mielonym Mięsem wypowiedziała wojnę azjatyckim barom szybkiej obsługi. Sajgonki, i takie tam.
Johny najwyraźniej oszalał, lecz dałem mu jeszcze jedną szansę.
- Zaraz… a co to są sajgonki?
- Och, a więc nie wiesz? – Tak, tak ty zawsze jesteś mądrzejszy. A teraz mów! – Sajgonki to popularna azjatycka potrawa. Mielone mięso zawinięte w kapustę. Chip twierdzi, że to właśnie sajgonki były ostatnim posiłkiem Latających Azjatów przed Pearl Harbor.
- Co to ma do rzeczy? – zapytałem, czując, że tracę cierpliwość. – Opowiadasz mi o jakimś stowarzyszeniu, które po II Wojnie Światowej wypowiedziało wojnę mielonemu mięsu zawiniętemu w kapustę. Pamiętasz?
Johny ponownie zaczął kręcić ósemki.
- Dobra, więc mi powiedz, dlaczego w Azji bardzo mało kotów dożywa czwartego roku życia?
On jednak oszalał.
- Hm – mruknąłem. – Sam nie wiem. Pewnie rozprzestrzeniła się moda na skoki z bungee?
- Nic bardziej mylnego – odpowiedział Johny, mając zapewne przygotowaną odpowiedź od samego początku. – Chip wyjaśnił, że na przykład w Korei nie można w domach trzymać kotów. Tylko psy.
Nie miałem nic przeciwko psom. Kilka przecznic stąd owczarek Rex dzieli się ze mną jedzeniem.
- I co w związku z tym? – zapytałem, rozumiąc coraz mniej.
- No więc Chip powiedział, że OWMM wykryło olbrzymi spisek przeciwko naszej populacji.
To brzmiało jak dialog z filmu kryminalnego, który kiedyś obejrzałem wraz z Julie, na parapecie jednego z apartamentowców. Gdy bohater celował z broni w swoją matkę, do pokoju wszedł domownik i zaczął nas przepędzać miotłą. Była to moja pierwsza, i chyba ostatnia randka.
- Nic nie mówisz, bracie – zauważył Johny. – Zaczyna docierać, widzę.
Przerwa. Nic do mnie nie docierało. Usłyszałem o jakiejś mafii zajmującej się walką z mielonym mięsem, oplastrowanego kapustą, i to ma niby nam grozić? Nie lubiłem kapusty, ale żeby zaraz taki wniosek?
- Myślisz, że co się stało z wujkiem Samem? – zapytał cicho Johny, robiąć śmiertelenie poważną minę.
Wujkiem Samem? Pamiętam. Ten postrzelony kot, kochający podróże. Rzeczywiście, nie było go na pogrzebie, ale skąd Johny mógł to wiedzieć, skoro go tam nie było? Sam wielokrotnie mówił, że widział wieżę Eiffle’a. Ostatnio przekonywał, że wypływa do Japonii.
- Teraz rozumiesz? – ciekawił się Johny, zaczynając na nowo kręcić ósemki. Gdzieś w oddali ponownie zawyła syrena. Zaczęło świtać.
- Chcesz powiedzieć, że wujek Sam spiskuje przeciwko naszej populacji?
- Co? Nie! Nie, nie, nie! Zawsze byłeś mało bystry… ech. Przmielili go na mięso.
- Wujka Sama? – zdumiałem się.
- Chip mi to objaśnił przy czternastym. Mięso w sajgonkach to przemielone koty. Dlatego w większości krajów w Azji, zakazane jest trzymać kotów w domach.
Co on bredzi? Próbowałem to sobie wszystko poukładać w obolałej głowie. Organizacja do Walki z Mielonym Mięsem. Jakiś Chip chleje wraz z Johnym kremowe mleko w dniu pogrzebu matki i opowiada mu, że mięso zawinięte w kapustę to wujek Sam, że Azjaci mielą koty.
- Słyszałeś o Masakrze? – zapytał Johny.
Masakrze? To słowo często przewijało się w gazetach, więc nie wiedziałem o którą mu chodzi.
- Masakra…
- Właśnie. W 1983 roku, w Sajgonie przechwycono sto trzydzieści kotów i przemielono w barach szybkiej obsługi – odrzekł John, i splunął na posadzkę. – Teraz już wiesz, czym zajmuje się OWMM. Chip zaproponował mi wejście w skład stowarzyszenia. Dołączymy razem.
W szoku, wstałem z miejsca i podszedłem do Johny’ego. Był moim młodszym bratem, ale w tej chwili poczułem, że go wcale nie znam.
- Odbiło ci? – zapytałem cicho. – Chcesz walczyć z mielonym mięsem, tylko dlatego, że jakiś ciemny Chip wmówił ci, że Azjaci wsadzają koty do maszynki do mielenia?
- Nie z mielonym mięsem – skorygował Johny. – Chcę walczyć z barami szybkiej obsługi. Najpierw w Tokio. Organizacja, w której jest Chip wysadziła jeden przy piętnastej przecznicy.
Promienie słońca leniwie wdarły się przez zakurzone szyby budynku. Wstał dzień.
- Co znaczy wysadziła?
- Normalnie, bracie – zawołał Johny, śmiejąc się serdecznie. – Nie czytałeś gazet? Posądzono o to Synów Ji Lina. Jedną z mafii w Tokio. Organizacja ma wpływy. Stary kundel Jimmy, osobisty przyjaciel owczarka Ji Lina…
- O czym ty, do Mruśka, mówisz?! – krzyknąłem, zdzielając go łapą. – Obudź się! Na Mruśka, niech no tylko dorwę tego Chipa! Prędzej umrę, niż pozwolę ci się w to wpakować. Obiecałem mamie, że będę się tobą opiekował, i zamierzam to robić!
- Więc będziesz musiał ze mną płynąć – oświadczył Johny, a w jego oczach zabłysnął triumf. – Bo ja i tak płynę do Tokio. Dziś wieczorem mam parowiec w porcie. Nie powstrzymasz, mnie, Andy – dodał groźnym tonem, udając, że odchodzi.
Niech to szlag. Ten mały zawsze wymyśli coś głupiego. Najpierw Atlantyda, później bungee, teraz jakaś Organizacja do Walki z Mielonym Mięsem. Najgorsze jest to, że miał rację; nie mogę go powstrzymać. Psiakrew. Psia-krew. Chociaż… dlaczego nie? Przygoda. Tak, żaglówka była poronionym pomysłem, ale było to coś, ta emocja, gdy uciekaliśmy przez rekinem. Przyjemnie by było zobaczyć Tokio. Zobaczyć te słodkie bezy. No i dorwę tego Chipa. Oh, i może uda mi się odnaleźć wujka Sama. Lubiłem tego gościa. Zwiedzę miasto, nakopię Chipowi, znajdę Sama, Johny się uspokoi, zjem bezę, i nie złamię obietnicy danej mamie. Ech. Ci młodzi.
- Dobra, młody – powiedziałem ponuro. – Robię to tylko ze względu na pamięć o mamie i obietnicę. Płyniemy do Tokio, odnajdujemy tego zafajdanego Chipa, ja mu mówię co o nim myślę, znajdujemy wujka Sama i wracamy do domu. Przy okazji poszperamy trochę po cukierniach.
Uśmiechnął się promiennie. Naprawdę to powiedziałem?

2
Przeczytałem i ni cholewy z tego nie łapię. Mam rozeznanie w całym tekście, ale zrozumienie sensu całego tekstu jest trudne. Dla mnie, jak na pierwszy raz - zbyt trudne. Przeczytam to ponownie, ale później, nie dzisiaj :P

Mimo wszystko spodobała mi się i forma i struktura całej organizacji. Pomysł jest ciekawy, ale mój umysł przemęczony. Co tu dużo mówić - zapowiada się ciekawie, do pewnego momentu przynajmniej, a potem jest ciemność. Niejasności, które napawają mnie niesmakiem.

Następnym razem będę męczył tekst do chwili aż wyłapie cały sens.

3
Sens to ja wyłapałam... Myślę, myślę, myślę... nie lepiej od razu zaznaczyć, że bohaterami są koty?
Lekki chaos jest, już któreś z kolei opowiadanie przeładowane dialogiem. Kilka wstawek kociej narracji uczyniłoby tekst bardziej przejrzystym. I oczywiście przydały by się akapity ( tu przerwy w tekście wydzielone enterem). Kłopot w tym, że na dzień dobry zasypujesz czytelnika ogromem informacji. Kilka imion, kilka wspomnień z przeszłości... spokojniej to trzeba zrobić.

Mielonkowo - fastfoodowa afera jest przedstawiona jakoś tak błaho. Mną nie wstrząsnęła, nie złapałam przynęty. Może tekst bardziej naszpikować humorem, wrednawym dowcipem?

Ogólnie - mało efektowne. Pokombinuj jeszcze, ja tymczasem skoczę po mielone ;)
"Niechaj się pozór przeistoczy w powód.
Jedyny imperator: władca porcji lodów."

.....................................Wallace Stevens

4
Sam pomysł mi się spodobał.
Wkręcenie kotów w aferę z azjatyckimi fastfoodami - ok.

Z realizacją niestety już gorzej.
Po pierwsze: po co uczyniłeś głównymi bohaterami koty, skoro gadają i zachowują się zupełnie jak ludzie? W dialogach prawie nie czuć, że to wredne, leniwe sierściuchy, a nie ludzie.
Po drugie: za dużo wspomnień, odniesień, informacji. Czytelnik łatwo gubi główny problem, a jakoś te wszystkie podoczne wstawki nie specjalnie budują klimat.
Po trzecie: początek z Andym w "depresji"(???) nie znajduje praktycznie odbicia w dalszym zachowaniu kota, więc po co to?
Po czwarte: jak już napisała Łasic tekst przeładowany i zbyt chaotyczny.

Uważam jednak, że po paru przeróbkach byłby ciekawym prologiem i chętnie przeczytałabym dalszą część. :)

życzę powodzenia przy dalszej pracy i pozdrawiam,
Ada
Powiadają, że taki nie nazwany świat z morzem zamiast nieba nie może istnieć. Jakże się mylą ci, którzy tak gadają. Niechaj tylko wyobrażą sobie nieskończoność, a reszta będzie prosta.
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"


Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"

5
zajdał
usłytszałeś
dociekłem
żagłowka
robiąć
i splunął na posadzkę.
Rozumiem konwencję, bajkowość i umowny pastisz, jednak plujący kot to gruba przesada, nawet, gdyby latał - bo widzisz, latający kot to absurd, ale plujący to wbrew fizjologii tego zwierzęcia i jak sądzisz, co łatwiej przekłamać?

Zdecydowanie jest to pomysł dobry (idealny wręcz) na bajkę dla dzieci, z cyklu Brygada RR itd, gdzie zwierzątka walczą ze złymi ludźmi. O ile utrzymasz styl i konwencję, będzie ciekawie i młodzież zapewne będzie się świetnie bawić. Jak dla mnie pomysł oklepany ale nawet dobrze przedstawiony, o ile pominie się przegadanie dialogami tego fragmentu. Cały czas odnoszę wrażenie, że jest to naśmiewanie się z czytelnika - jakbyś pisząc - posiadał wymalowany, szyderczy uśmiech na twarzy. Gdzieś, pomiędzy linijkami, przemyka taki właśnie uśmiech, półżart, coś wyraźnie uchwytnego.

Stylistycznie jest dobrze - bez szarż i zbędnych narzędzi: sytuacja nakreślona w prosty acz skuteczny sposób. Dużym minusem jest wyliczanka, umieszczona przeze mnie z przodu i interpunkcja, która wymaga poprawki, zwłaszcza, że znalazłem dwa zdania (zagadka dla ciebie), gdzie sens zdania został drastycznie zmieniony. Ogólnie, nie podobało mi się, ale przy odrobinie pracy, będzie to świetny tekst dla maluczkich!
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron