Poniższy tekst zawiera treści nieodpowiednie dla osób wrażliwych oraz poniżej 15 roku życia
Koma
1
W ciemności rozlegał się tylko szybki stukot podbitych butów o chodnik.Wytężał resztki sił, żeby biec. Tylko to jedno się teraz liczyło. Musiał biec.
W ramionach niósł nieduże dziewczęce ciało.
Okrągły księżyc ledwo oświetlał drogę. Wokół zalegał tylko mrok.
Mężczyzna sapał z wycieńczenia, jednak nie zamierzał dać za wygraną. Nie w tej chwili. Nie teraz, kiedy w jego sercu zaległa się ta mała iskra nadziei. Z jego oczu ciekły łzy, a mięśnie ledwo wytrzymywały już mordercze tempo. Jakaś potężna siła zrodzona wewnątrz pchała go naprzód i pozwalała zapomnieć o rozdzierającym bólu wszystkich kończyn.
Gdyby ktoś był w pobliżu, zobaczyłby przerażający widok. Zobaczyłby potężnego, długowłosego mężczyznę z dziewczynką na ramionach. Mężczyznę toczącego rozpaczliwą walkę z przeciwnościami. Ze zmęczeniem, z mrokiem. Walkę, której wynik wydawał się przesądzony.
Lecz ten potężny, długowłosy mężczyzna z dziewczynką na ramionach nie chciał się poddać. Nie mógł. Nie potrafił.
Na tle ciemnego nieba zarysował się ogromny gmach kościoła. Wyniosła budowla górowała nad człowiekiem i zdawała się jaśnieć w otoczeniu ciemności. Była jak ciepłe schronienie. Jak dom. Przyciągała go. Coraz bliżej. Coraz...
Mężczyzna, nie puszczając z rąk dziewczynki, uderzeniem barku otworzył masywne drzwi świątyni. Wewnątrz ciemność wciąż nie ustępowała.
Zdyszany, niemal bezwładnie runął na ziemię, własnymi plecami chroniąc dziewczynkę przed upadkiem. Wylądował na prawym barku i tulił do siebie nieduże ciało. Łzy perliście płynęły mu po policzkach. Po przestronnym wnętrzu kościoła poniósł się szloch, zupełnie nieprzypominający głosu dorosłego człowieka. Zaraz ściszył się do słabego pojękiwania, żeby wreszcie, po upływie kilku minut, ucichnąć na dobre. Mężczyzna wstał i otarł łzy.
Następnie zaczął zastawiać drzwi ławkami.
Nie zamierzał się poddać.
2
Na pustej autostradzie rozbrzmiewał tylko głośny turkot motocykla. Do sędziwego Kobuza doczepiony został nieprofesjonalnie boczny wózek, który telepał się lekko, grożąc wypadkiem. Kierowca nie przejmował się tym. Niczego nie darzył większym zaufaniem niż własnoręcznie wykonanej pracy. Od pewnego czasu tylko na to mógł liczyć.
Piotr mknął przed siebie po opuszczonej autostradzie, otoczony przez zielony, wiejski krajobraz. Za każdym razem, kiedy spojrzał na te proste, drewniane domki, kiedy wejrzał w puste, ciemne okna, miał ochotę to wszystko zostawić. Zwyczajnie porzucić w cholerę, stanąć na moście, rzucić okiem na świat po raz ostatni, a potem skoczyć w burzliwą toń. Wszystko było jednakowe i wywoływało u niego to samo uczucie. Tę pieprzoną samobójczą chandrę.
Tylko jedna rzecz wciąż i wciąż zmuszała go do zaniechania tych myśli. Dziewczynka. Dziecko leżące z zamkniętymi oczami na bocznym wózku, poruszające się tylko na wybojach na drodze.
Po prawej stronie jezdni pojawił się zjazd na mniejszą ulicę. Piotr lekko przyhamował i skręcił, wiedziony myślą, że musi odpocząć i uzupełnić zapasy. Droga zwęziła się, a kawałek dalej wjechała do niedużego miasteczka. Po prawej stronie, pośród budynków mieszkalnych, dostrzegł sklep spożywczo-monopolowy.
Zatrzymał się i spojrzał na horyzont. Słońce schodziło już ku ziemi, wywołując karmazynową poświatę na nieboskłonie. Piotr lubił ten widok. Podziwiał go za każdym razem, kiedy miał okazję.
A jednocześnie bał się go. Widok zwiastujący zachód słońca był jak ostatni dzwonek. Oznaczał, że pora zniknąć z otwartej przestrzeni.
Do zmierzchu zostało około godziny.
Zsiadł z motocykla i rozpiął kurtkę. Powietrze było ciepłe, ale wiedział, że w środku nocy zapanuje mróz. Otworzył mały bagażnik umiejscowiony z tyłu pojazdu. W środku znajdował się suchy prowiant, kilka litrów wody i trochę ubrań.
Oraz strzykawki.
Całe mnóstwo strzykawek. Wszystkie wypełnione lekko żółtą cieczą. Paskudną mieszaniną białek, witamin, tłuszczy i cukrów. W życiu widział ich tyle, że już zdążył przywyknąć do małych, zakończonych igłą pojemników. Jednak cały czas tak samo się ich brzydził. Wciąż wywoływały u niego bezgraniczny ból i poczucie beznadziei.
A jednak tylko dzięki nim wciąż mogła żyć. Tylko tak mógł karmić śpiącą dziewczynkę, która leżała bez ruchu na wózku przyczepionym do motoru. Dzień w dzień musiał podawać jej dożylnie odpowiednią dawkę składników odżywczych, żeby nie przestała oddychać.
Mała Amelia zapadła w śpiączkę rok wcześniej. Nieszczęśliwy wypadek spowodował, że dziewczynka spędziła miesiąc w szpitalu. Tylko miesiąc, bo nagle wszystko stanęło do góry nogami. Nagle cały świat przestał być taki jak wcześniej.
Piotr wyciągnął butelkę wody z bagażnika i wypił duży łyk. Otarł czoło, a następnie skierował się ku sklepowi. Córkę zostawił w przyczepie. Tak długo, jak słońce dawało choćby lekką poświatę, nic nie mogło się stać.
Gdy otworzył drzwi, wewnątrz pomieszczenia rozległ się cichy dźwięk dzwonka powieszonego nad wejściem. Mężczyzna rozejrzał się; w sklepie wciąż było wszystko niezbędne do życia. Jedzenie, picie i schronienie. Zobaczył drzwi prowadzące na zaplecze. Tam powinien znaleźć jakieś koce.
Podszedł do drzwi i nagle uderzyło go złe przeczucie. Nie był pewien, skąd się wzięło, ale poczuł je tak nagle, że zatrzymał dłoń w połowie drogi do klamki.
Zmarszczył nos, by sprawdzić, czy w powietrzu daje się czuć jakiś zapach. Nic.
Pociągnął za klamkę i popchnął drzwi. Ustąpiły.
Na zapleczu panowała zupełna ciemność. Dochodziła do tego gęsta duchota. Piotr sięgnął dłonią w poszukiwaniu włącznika światła. Wzrokiem próbował przebić się przez zwarty mrok, dostrzec coś, upewnić się, że jego przeczucie było tylko kaprysem wyobraźni. Nic. Nagle pod palcami poczuł kształt przełącznika. Nacisnął guzik.
(Jezu)
Na stole w kącie leżał człowiek. Na białej, ciasno opinającej kości skórze nie było ani jednego włosa. Chude ciało niemal stapiało się ze ścianą. Pod skórą na rękach i nogach nie było widać mięśni ani tłuszczu, tylko gęsto rozsiane, puste żyły.
Lecz najgorsze były oczy. Martwe, szeroko otwarte oczy wbite w sufit. Białe.
Piotr zdusił krzyk przerażenia, jednakże w tej samej chwili wychudzone ciało zaczęło się wić. Do uszu mężczyzny dobiegł rozdzierający wrzask, pisk przywodzący na myśl syrenę alarmową.
Wyblakły cień człowieka nienaturalnymi, nieludzkimi ruchami podniósł się ze stołu. Artretyczne stopy opadły z cichym tąpnięciem na ziemię, a na twarzy tego czegoś urósł szeroki, dziurawy, ale zarazem morderczy uśmiech. Gałki oczne skierowały się ku Piotrowi.
Serce mężczyzny na jedną krótką chwilę przestało bić. Ta jedna, krótka chwila wystarczyła, żeby koszmar stojący pięć metrów od niego ze złowieszczą mocą zerwał się z miejsca i rzucił w stronę mężczyzny.
– Kurwa mać!
Piotr krzyknął, a potem odruchowo, niemal nieświadomie sięgnął za pasek. Raptownie wymacał chłodny kształt glocka i jednym ruchem wyciągnął go przed siebie. Nacisnął spust, gdy twarz stworzenia była w odległości pół metra od jego dłoni. Nastąpił huk, po czym prowadzony przez potężną siłę dziewięciomilimetrowy pocisk zagłębił się w miękkiej czaszce wychudzonego strzępka człowieka.
Wiotkie ciało niczym worek kości upadło do stóp roztrzęsionego Piotra. Przez minutę wiło się w paroksyzmach bólu i przez tę minutę barczysty, długowłosy mężczyzna z dymiącym Glockiem 19C celował w miotającą się po ziemi namiastkę człowieka. Stał tak z zapartym tchem również wtedy, gdy łyse stworzenie przestało dawać oznaki życia i pogrążyło się w bezruchu. Piotr wciąż był sparaliżowany przez strach, wpatrując się w puste, blade oczy. Patrzył na czerwoną od krwi szczękę wyszczerzoną w mającym trwać wieczność uśmiechu i na wywierconą przez śmiercionośny nabój dziurę w czole.
Dopiero dziesięć minut później wyrwał się z odrętwienia. Nagle przypomniało mu się, że po zachodzie słońca ulice pełne będą nagich, łysych kreatur, takich jaka leżała w kałuży krwi dwadzieścia centymetrów od niego. Myśl ta zadziałała otrzeźwiająco. Piotr ruszył z miejsca i wyciągnął zimne zwłoki ze sklepu. Teraz nie czuł obrzydzenia. Nie pierwszy raz w życiu musiał to robić.
Motocykl wprowadził do budynku i oparł o półkę z chipsami. Posprzątał pospiesznie na zapleczu i zdecydował, że to tam przenocują. Nie znosił spać w miejscach, w których przelał krew, lecz wiedział, że w każdym innym domu może zastać to samo. Nie chciał ryzykować.
Znalazł na zapleczu kilka polarowych koców. Przygotował dwa posłania i zaraz potem ułożył Amelię na jednym z nich. Spojrzał na jej dziecięcą twarz. Patrzył na nią kilka minut, starając się nie uronić łzy i nie mogąc oderwać wzroku. Dotknął dłonią jej zimnego policzka i złożył delikatny pocałunek. Nigdy by tego nie zrobił w czyimś towarzystwie.
Następnie podniósł się znad posłania i zaczął barykadować drzwi wszystkim, co było pod ręką: kasą, półkami czy ciężkimi produktami.
Gdy skończył, usiadł i przez kilka godzin siedział, oparty o ścianę. Nie mógł zasnąć.
3
Wszystko zaczęło się rok wcześniej.Tego paskudnego, wrześniowego dnia Piotr nie miał ochoty żyć. Cały świat, wszelkie zło i dobro, piękno, czystość, miłość, ból, strach i tęsknota – wszystko to sprowadzało się do półlitrowej butelki gorzkiej żołądkowej stojącej naprzeciwko niego.
Jego żona, Elena, od dawna leżała w sypialni obok, jednak on do późnych godzin nocnych raz po raz przytykał do ust kieliszek z piekącym gardło trunkiem. Spojrzał na elektryczny zegarek, z którego odczytał niewyraźny napis: 03:46, a który jeszcze chwilę wcześniej pokazywał dwudziestą drugą. W butelce zostało jeszcze tylko trochę brunatnego płynu.
W telewizorze poważne twarze polityków przeplatały się z opalonymi ciałami nagich dziewczyn, jednak większość kanałów emitowała po prostu czarną pustkę. Piotrowi wydało się to zabawne. W jego głowie siedziało dokładnie to samo. Czarna pustka.
Jego córka od miesiąca leżała w śpiączce (wszystko kurwa przeze mnie przeze mnie kurwa kurwa kurwa). Od miesiąca nie otwierała oczu, nie uśmiechała się. Od miesiąca nie odprowadzał jej do przedszkola, nie machał na pożegnanie (a wszystko kurwa przeze mnie ja pierdolę), nie patrzył, jak bawi się z koleżankami. Od przyszłego roku miała chodzić do zerówki.
Ale teraz leżała, a on mógł tylko płakać. I pić. Picie przez ostatni miesiąc stało się jego ulubionym zajęciem.
Nagle spadła na niego ogromna fala rozpaczy, a wraz z nią zmęczenie. Z obrazem wirującym przed oczami ułożył się na kanapie. Zasnął.
Gdy się obudził, nie czuł bólu głowy. Działanie alkoholu jeszcze nie do końca przeminęło. Podniósł się, przeciągnął i otarł oczy rękawem bluzy. Zegarek wskazywał siódmą trzydzieści rano. Piotr wstał i podszedł do okna. Gdy odsłonił żaluzję, w oczy uderzyło go jasne światło.
– Kochanie? – zawołał cicho w kierunku sypialni.
Nie usłyszał odpowiedzi. Wszedł zatem do pokoju. Kołdra i prześcieradło leżały wymięte, ale Eleny nie było. Zdziwił się i zaczął zastanawiać, gdzie mogła wyjść jego żona w sobotę o siódmej rano. Zawsze, gdy zamierzała wyjść, mówiła mu o tym.
(a wszystko kurwa przeze mnie)
Ubrał się do wyjścia, zadziwiając samego siebie. Nigdy wcześniej, gdy obudził się tak wcześnie w weekend, nie podejmował żadnych czynności mających na celu zwleczenie się z łóżka. Jednak ten dzień, ten miesiąc znacznie różnił się od wszystkich poprzednich. Tego dnia nawet gdyby położył się z powrotem, i tak zaraz musiałby wstać. Jego myśli cały czas krążyły wokół uśpionej córki. Jedyną odskocznią był alkohol.
Piotr wyszedł z domu i wsiadł do samochodu. Styrany Volkswagen Passat osiadł na resorach z westchnieniem. Gdy Piotr przekręcił kluczyk w stacyjce, silnik zaskoczył i zaczął wybrzmiewać warkot silnika. Z głośników popłynęło depresyjne „Brothers in Arms” Marka Knopflera. Za oknem zaczął przewijać się szary, miejski krajobraz. Cały czas to samo, dzień w dzień. Przez piętnaście lat te same popielate, wyniszczone blokowiska. Te same twarze ludzi pędzących naprzód, te same mijane samochody. I codziennie tylko inna piosenka.
A od miesiąca – ten sam szpital. Ogromny, przytłaczający, blady budynek z mnóstwem przysłoniętych białymi żaluzjami okien. Za każdym z nich ktoś cierpiał; ktoś czekał na przyjaciół, na rodzinę, po czym przez kilka godzin cieszył się ich obecnością. A potem znów czekał. Piotr wiedział, za którym z okien znajduje się jego córka. Już wysiadając z samochodu, patrzył w tę szybę, pojąc się nadzieją, że ujrzy za nią uśmiechniętą twarz i zostanie przywitany radosnym okrzykiem: „Tatusiu! Tak długo cię nie widziałam... Coś się stało?”, na co odpowie: „Nie, córeczko... coś wpadło mi do oka”.
Jednak nigdy jej tam nie było. Zawsze widział tylko beznamiętnie wiszące wertikale i wchodził do szpitala z rosnącą poczuciem beznadziei.
Zauważył, że przy recepcji nie było żadnej osoby, lecz nie wydało mu się to dziwne. Miał w głowie wystarczająco dużo rozpraszających myśli, żeby nie przejmować się czymś tak błahym jak fakt, że idąc korytarzem, nie napotkał w szpitalu nikogo. Słysząc bębnienie butów odbijające się echem od białych ścian, doszedł do pokoju, w którym leżała jego córka.
Powietrze drżało od czającej się wszędzie pustki.
Ale Amelia tam była; leżała z zamkniętymi oczami, podłączona do kroplówki. Tylko to się liczyło.
4
W nocy Piotr miotał się pod kocem.Dobiegały go głosy. Dopływające z zewnątrz przejmujące wrzaski. Całą noc. Od czasu do czasu przycichały, tylko po to, żeby zaraz wybuchnąć ze zdwojoną mocą. Przede wszystkim nieartykułowane ryczenie, jednak przez rozdzierający uszy jazgot przewijały się słowa. Potworne, suche, nieludzkie słowa.
(Człowiek...)
Na zewnątrz sklepu, w małym, prowincjonalnym miasteczku rozpętało się piekło. Wszędzie, w każdym zakątku, na ulicach i w budynkach, zebrały się dziesiątki wyblakłych, ludzkich powłok. Jęczące, blade cienie miotały się w dzikim szale po ścianach, oknach i dachach. Wszystkie potwory wpadły w nieokiełznaną furię na widok martwego ciała wrzuconego do rowu przy drodze. Piotr słyszał to i, przykryty grubym kocem, modlił się, żeby barykada na drzwiach sklepu okazała się wystarczająca.
(...skaza...)
Przewracał się z boku na bok. Usiłował zatkać uszy, ale dreszcz bez ustanku przechodził jego ciało, gdy na zewnątrz rozlegało się przenikliwe wycie. Chciał wierzyć, że na świecie jest jeszcze ktoś, że nie stoi sam w obliczu zagłady. Że jest ktoś, kto może pomóc jego córce. Powtarzał sobie ciągle, że jeszcze jest nadzieja. Lecz za każdym razem, gdy jego ciało przeszywał ten nieludzki pisk, jego wiara słabła.
(...ukarać!)
Po kilku godzinach miotania się na zimnej posadzce poderwał się, cały zlany potem. Przez kilka minut tkwił w pozycji półleżącej, wbijając wzrok przed siebie. Na białej ścianie malował się chaotyczny, ciemnoczerwony kształt. Plama. Plama krwi potwora, którego zabił nie więcej niż dwanaście godzin wcześniej. Jednak na karmazynowej powierzchni dało się zauważyć coś jeszcze; tu i ówdzie czerniejące miejsca. Zupełnie jakby krew kreatury w jakiś dziwny sposób niszczała przy kontakcie z powietrzem.
Odrzucił te myśli i odwrócił wzrok. Wstał. Przez nieprzysłonięty kawałek okna do sklepu wpadało trochę światła. Wszędzie panowała cisza. Nastał dzień.
Piotr spokojnie zaczął odrzucać barykady od drzwi. Dopóki słońce nie zniknie za horyzontem, nie będzie musiał się martwić. Liczył na to. Sam na świecie, mógł liczyć tylko na słońce.
Gdy odblokował wyjście na zewnątrz, otarł pot z czoła i spojrzał na lodówkę. W środku stały rzędy gazowanych napojów. Otworzył szklane drzwi i sięgnął po półlitrową butelkę coli. Była ciepła. Otworzył ją i pociągnął kilka łyków. Gaz nieprzyjemnie podrażnił go w przełyk. Piotr zakrztusił się i omal nie zwymiotował. Spieniony napój wylądował na ziemi.
Piotr spojrzał na stojącego w kącie Kobuza. Bagażnik był otwarty od wczorajszego wieczora. Mężczyzna podszedł do niego powoli, jakby w środku czaiło się coś złego. Coś, co nie mogło zabić go teraz, ale stopniowo, powoli. Wyciągnął rękę i wymacał
(strzykawki)
podłużny kształt. Wydawało się, że w środku nie było nic oprócz tych ostro zakończonych, podłużnych kształtów.
Wyciągnął to z bagażnika i wszedł z powrotem na zaplecze. Na ziemi, skulona i jak zawsze oderwana od świata, leżała Amelia. Jej pozycja nie zmieniła się ani trochę od wczoraj, zupełnie jakby dziewczynka była tylko małym truchełkiem. A jednak oddychała. Jej pierś podnosiła się i opadała powoli, lecz miarowo.
Piotr uklęknął obok córki. W prawej dłoni trzymał strzykawkę, a lewą wyciągnął małą, chudą rączkę Amelii. Pod palcami poczuł delikatną skórę, lekkie ciepło ciała i puls. Słaby, ledwo wyczuwalny puls, przypominający wołanie o pomoc mrówki.
Spojrzał na jej twarz, a dłonie mu zadrżały. Z oczu Piotra pociekły łzy.
– Amelko, tak... tak bardzo mi ją przypominasz – powiedział na głos. – Elenę. Jesteś tak podobna do matki. Ale... ale jej nie ma już z nami. Jesteśmy tylko my dwoje. Nie wiem, czy jest jeszcze ktokolwiek, ale chcę, żebyś wiedziała... że zawsze będę przy tobie. Niezależnie od wszystkiego, będę tutaj, o tu, obok ciebie i za nic na świecie nie pozwolę im cię skrzywdzić. Ja... ja chcę też, żebyś wiedziała – i żebyś nigdy o tym nie zapomniała – że robię to wszystko dla ciebie. Gdyby nie ty, pewnie dawno już bym... ale to bez znaczenia, bo przecież tu jesteś, a ja... ja jestem z tobą, słyszysz?! Cały świat stanął na głowie, ale ja tu jestem, kurwa mać, żeby cię bronić przed tym całym gównem!
Nagle złapał się za usta. Nie mógł tak mówić do swojej córki. Miała tylko siedem lat.
– Przepraszam... poniosło mnie. Twoja matka nie chciałaby, żebym tak mówił. Ale nie chciałaby też, żeby coś ci się stało... o Boże, jaka ty jesteś do niej podobna!
Drżące palce zacisnął na nadgarstku Amelii i gwałtownie, ale precyzyjnie wbił igłę w żyłę dziewczynki. Wcisnął tłok, a do krwiobiegu jego córki dostała się dzienna dawka składników odżywczych. Piotr odetchnął z ulgą, zupełnie jakby wszystko już dobiegło końca. Był cały zlany potem. Nienawidził tej czynności, chwil, kiedy każdego ranka musiał przeciągać życie dziewczynki. Nienawidził faktu, że bez względu na wszystko musi cały czas żyć, odwlekać to, co nieuchronne.
(Chyba nie chcesz jej zabić?)
Nie, nie... przecież to bez sensu. Przeklinał świat za to, co go spotkało, ale przecież nie byłby w stanie zrobić czegoś takiego... prawda?
Nagle na twarzy Amelii zabłysnęło coś dziwnego.
Nagły, dziwny grymas, jakby połknęła coś gorzkiego. Wykrzywiła wargi i zmarszczyła brwi. Sekundę później ugięła się cała lekko, co przypominało odruch wymiotny. Powieki jej zadrżały, zupełnie jakby... jakby miała otworzyć oczy.
Piotr odwrócił wzrok. Działo się tak zawsze, kiedy podawał jej „jedzenie”. Tylko wtedy poruszała się choć trochę, reagowała, ale dla niego ten widok nie był radością. Nie mógł patrzeć, jak dziewczynka niemalże wraca do życia, tylko po to, żeby minutę później opaść z powrotem bezwładnie na podłogę. Przez te kilkadziesiąt sekund zawsze odwracał się i usiłował wyłączyć zmysły, nie dopuścić do siebie nadziei, że Amelia zaraz wstanie.
Kiedy tylko dziewczynka powróciła do zwykłego stanu, Piotr wziął ją na ramiona i wsadził do przyczepy. Otworzył drzwi sklepu, po czym wsiadł za kierownicę motocykla. Kopnął rozrusznik, a silnik zaskoczył. Wyjechał na zewnątrz, gdzie na błękitnym niebie wisiało jaskrawe słońce. Skierował się ku autostradzie.
Postanowił jechać. Jechać tak długo, aż znajdzie ludzi albo coś rozerwie go na strzępy.
5
Po wizycie Piotra w szpitalu wszystko zaczęło się zmieniać – czy raczej wszystko w jednej chwili stało się inne. Świat opustoszał. W mieście przestały być widoczne jakiekolwiek oznaki życia. Nocami żadne światła się nie zapalały. Dzień w dzień w tych samych oknach można było zobaczyć świecącą lampę. Po kilku tygodniach zaczęły gasnąć. Nie wiadomo, czy to żarówki się wypalały, czy ktoś – coś? – wciskał włącznik. Samochody przestały jeździć po ulicach, z chodników zniknęli piesi, pozostał tylko on i jego córka.Piotr pierwsze dni spędził na poszukiwaniach. Dzwonił, wrzeszczał, biegał od bloku do bloku, by sprawdzić, czy jest tam jeszcze ktoś, jednak wszystko to spaliło na panewce. Przestał się myć i golić. Wydawało mu się idiotyczne, żeby w takiej sytuacji zajmować się czymś tak nieistotnym. Nie spał po nocach. Po tygodniu zaczął przypominać wrak człowieka: brudny, zarośnięty, z podkrążonymi oczami. Tak samo się czuł. Każdego dnia, każdej minuty, sekundy, w jego umyśle wisiał prosty, ale potężny komunikat. Składał się z jednego słowa,
(samobójstwo)
z jedenastu koszmarnych liter. Z zamkniętymi oczami widział ten wyraz, wypalony ogromnymi, czerwonymi literami na wewnętrznej stronie powiek. Tylko jedno nie pozwalało mu rzucić się w słodkie objęcia Charona. Amelia. Jego córka, leżąca bez świadomości w szpitalu. Spędzał tam całe godziny. Siedział na łóżku i patrzył na jej aksamitną, bladą twarz.
Jednak w nieprzebitej ciszy miasta czaiło się... coś. Piotr czuł to i za każdym razem, kiedy szedł do sklepu po jedzenie, co chwila oglądał się za siebie. Gdy krzyczał, nikt mu nie odpowiadał, jednak wrażenie czyjejś – czegoś? – obecności nie ustępowało.
Tego dnia siedział obok córki do pierwszej w nocy. Spojrzał na zegar szpitalny i podniósł się powoli. Czuł zdrętwienie wszystkich kończyn. Ruszył w kierunku wyjścia, wyciągając z kieszeni wiszącego na wieszaku płaszcza paczkę wiśniowych djarumów i zapalniczkę. Wyszedł na korytarz, gdzie od tygodnia bez przerwy paliły się świetlówki. Mdłe światło nie rozjaśniało gęstej, nocnej atmosfery. Cisza wydawała się rozsadzać uszy Piotra. W szerokim korytarzu rozbrzmiewały tylko głuche uderzenia butów o podłogę.
Wyciągnął papierosa i podpalił go zapalniczką. Wyszedł z budynku. Powietrza nie mącił nawet lekki wietrzyk. Wszystko wydawało się zastygłe.
Wyszedł ścieżką spomiędzy żywopłotów na ulicę. Ponure, pomarańczowe światło z latarń padało na asfalt. Włożył papierosa pomiędzy wargi i pociągnął. Łaskoczący dym dostał się do jego płuc. Piotr wydmuchnął go nosem, a w powietrzu zawisła szara chmura. Ruszył środkiem ulicy.
Wszędzie ta cisza.
Kilka minut później rzucił na ziemię niedopałek i sięgnął po następnego. Kiedy wyciągał go z paczki, papieros wypadł spomiędzy drżących palców.
Piotr pochylił się, mrucząc coś pod nosem. Podnosząc się, spojrzał w prawo.
(Chryste)
W odchodzącej na bok uliczce stał człowiek. Ciemna, chuda sylwetka poza światłem latarni. Opierał się jedną ręką o budynek. Plecy miał wygięte w łuk, jakby próbował złapać oddech po szybkim biegu.
– Halo! – krzyknął Piotr chwilę później, kiedy otrząsnął się z szoku. – Tutaj! Tu jestem!
Postać wykonała nerwowy ruch. Podniosła wzrok na wołającego mężczyznę. Piotr biegł w jej kierunku, wrzeszcząc swoje imię i machając rękami. Hamował łzy na myśl, że wreszcie spotkał innego człowieka.
Ale w tej samej chwili zgarbiony człowiek też zaczął biec. Nie był to bieg do szczęścia. Rwał przed siebie jak bestia na widok zwierzyny, nie wydając z siebie żadnego odgłosu. Zanim Piotr zdążył zorientować się, o co chodzi, postać wypadła z cienia na światło latarni. I jedno mógł stwierdzić na pewno. To nie był człowiek. Cienka, prześwitująca skóra opinała chude, kościste ciało, na którym nie dało się zauważyć ani jednego włosa. Żółte oczy przypominały latarki wbite głęboko w łysą czaszkę stworzenia. Nie miało na sobie ubrania.
Piotr tylko wrzasnął z przerażenia i zamarł. Nigdy nie widział czegoś takiego i zawsze pragnął tego nie zobaczyć. Nagle serce podskoczyło mu do gardła, a on skoczył w przeciwnym kierunku. Leciał przed siebie tak szybko, jak mógł, a krew napływała mu do mózgu. Tylko w jednej chwili, przez sekundę, odwrócił głowę i
(O Boże to niemożliwe!)
zobaczył, że to coś znajduje się dwadzieścia metrów od niego. Poruszało się z niesamowitą prędkością, z taką zwierzęcą precyzją. Piotr odrzucał myśl, że za chwilę te chude, nagie palce wbiją się w jego ciało aż do serca. Zacisnął zęby i spróbował zmusić nogi do jeszcze większego wysiłku. Od szpitala dzieliły go jeszcze tylko metry.
Ale nagle na plecach poczuł chłodną, kościstą dłoń. Potem wszystkie jego zmysły na sekundę wyłączyły się, a ciało straciło równowagę i z kolosalną siłą uderzyło o asfalt. Piotr przeleciał kilka metrów, a wraz z nim, przyczepione jak jakiś przerażający pasożyt, chude, blade stworzenie. Ten straszny, bezkształtny wir toczył się zaledwie ułamek sekundy, lecz kiedy Piotr otworzył oczy, zalała mu je struga krwi. Gwałtownie poderwał się, tylko kątem oka widząc biały, poruszający się ze straszliwą prędkością kształt. Zaraz potem uderzyło go, a on upadł z powrotem na ziemię. Potworna istota przygwoździła go do ziemi i teraz łypała nań krwiożerczym wzrokiem. Piotr wiedział, że musi zrobić coś natychmiast, lecz jego członki zostały przyszpilone do ziemi.
Potwór ryknął do księżyca, oznajmiając światu, że polowanie zostało zakończone.
W tej chwili, wiedziony przeczuciem, że to ostatnia szansa, Piotr poderwał do akcji wszystkie pozostałe siły. Oderwał rękę od ziemi i wielką, silną dłonią złapał stworzenie za twarz. Ścisnął palce z całej siły, starając się nie słuchać potwornego wrzasku potwora. Drugą ręką sięgnął do kieszeni i wyciągnął srebrną zapalniczkę zippo. Otworzył obudowę i przystawił metalowe urządzenie do szyi stworzenia. Przekręcił kółko trące.
Piotr nigdy nie zdołał zapomnieć pisku, jaki usłyszał, kiedy płomień zaczął przypalać skórę potwora. Zaczął się wić, rzucać i jęczeć. Jednak mężczyzna nie ustępował. Twardo trzymał bladą twarz przy ziemi i zadawał cierpienie stworzeniu. Chciał tylko to uśmiercić.
Po chwili, kiedy już czuł, że to się nie podniesie, a jego uścisk osłabł, wyblakłe monstrum poderwało się gwałtownie. Jednak nie rzuciło się na Piotra. Skoczyło w przeciwnym kierunku, z powrotem w cień, nie odwracając spojrzenia.
Po tym wydarzeniu Piotr zdecydował się opuścić miasto. Odrestaurował stojącego od wielu lat w garażu Kobuza, wziął ze sklepu boczny wózek i samodzielnie go umocował. Nie zwlekał ani dnia. Kiedy tylko ukończył prace nad motocyklem, podjechał pod szpital i przeniósł córkę do pojazdu.
Wyjechał z miasta z zamiarem odnalezienia ludzi.
6
Wiatr rozwiewał jego długie, czarne włosy, a na pustej drodze dało się usłyszeć tylko szum powietrza. Motocyklista pędził już od kilku godzin bez przerwy, a cienie powoli zaczynały się wydłużać. Piotr nie pamiętał, kiedy ostatnio tankował, lecz nie przejmował się tym. Obok autostrady często przewijały się stacje benzynowe.Trapiło go coś innego. Problem daleko gorszy niż brak paliwa czy jedzenia. Gdy jechał tak czerwonym pojazdem, a wszystko znikało w tyle, w jego głowie bez przerwy wisiało jedno pytanie: czy to ma sens?
Wieczna ucieczka. Cały czas próbował to nazwać poszukiwaniem ludzi, ale gdzieś głęboko w duszy wiedział, że po prostu ucieka. Nie przed tymi bladymi potworami – one były wszędzie – lecz przed wszystkim, co kiedykolwiek spotkał. Uciekał przed tym, co znał, uciekał, żeby nigdy nie zobaczyć tego samego dwa razy.
Czy to ma sens? Piotr wciąż pytał się, czy dobrze postępuje, ciągnąc to wszystko i udając przed samym sobą, że ma się nadzieję. „Dobra mina do złej gry”. Czy nie lepiej byłoby po prostu celnie wymierzyć z glocka do leżącej w przyczepie dziewczynki, a potem do siebie? Spojrzał przelotnie na umocowany do paska pistolet, ale zaraz odwrócił wzrok. Nie był jeszcze gotowy na ten ruch. Ostateczny ruch.
W pewnym momencie spojrzał w prawo.
(Nie... to niemożliwe!)
Obok niego jechał samochód. Czarny Volkswagen Phaeton, długi jak cholera, a za kierownicą siedział wysoki, chudy mężczyzna w wiśniowej marynarce i...
(Jezu Chryste)
zamiast twarzy miał gołą, białą czaszkę. Uśmiechał się i... machał.
Piotr raptownie wcisnął pedał hamulca. Motocyklem wierzgnęła jakaś potworna siła i tył znalazł się na przedzie. Mężczyzna nie zauważył, że boczna przyczepa oderwała się od motoru. Oczy przesłonił mu asfalt, na którym wylądował, czując, że za chwilę jego kości rozsypią się jak domino. Świat wirował. W jednej chwili niebo było na górze, w drugiej na dole. Góra-dół. Góra-dół. Góra-dół. I tak w kółko, a przy każdym uderzeniu o ziemię Piotr wydawał z siebie głuche jęknięcie niczym pędzący sto pięćdziesiąt kilometrów na godzinę worek ziemniaków.
Zanim jego ciało zatrzymało się na asfalcie, zdążył przelecieć kilkadziesiąt metrów. Niewytłumaczalnym cudem ani razu nie uderzył go motor ani przyczepa. Mimo to każda część ciała pulsowała ślepym bólem i Piotr wiedział już, że liczne obicia i otarcia być może nigdy nie pozwolą mu się podnieść. Leżał na ziemi i skomlał bezradnie, a z jego ust toczyła się krew. Nie czuł żadnej kończyny. Każdy centymetr jego ciała przypominał żarzące się ognisko bólu.
– Kurwa – mruknął, próbując poruszyć ręką. – Kurwa!
Udało mu się tylko lekko przekręcić głowę. To wystarczyło, żeby się przekonać, że żadnego phaetona nie było. Czarna limuzyna była tylko wytworem roztrzęsionej wyobraźni. I tylko z tego powodu Piotr leżał na ulicy i nie mógł wykonać żadnego ruchu.
– Ja pierdolę – syknął do samego siebie i splunął na asfalt. Opadł bezwładnie na ziemię.
Podnieść udało mu się dopiero dwa kwadranse później. Z cichym jękiem zaparł się dłonią o ziemię i zebrał całą siłę na jeden ruch. Gwałtownie pchnął ręką, a jego ciało oderwało się od powierzchni ulicy. Szybko wyciągnął drugą dłoń, żeby nie upaść. Siedział na kolanach. Wzrok wbijał w ziemię; na ciemnym asfalcie znajdowała się zakrzepła kałuża krwi. Obejrzał swoje ubranie. Na koszulce, spodniach i kurtce miał czerwone smugi. Rękawem otarł wargi.
Dźwignął się na nogi i omiótł okolicę wzrokiem. W pewnej odległości od siebie zobaczył czerwony motocykl. WSK leżał na boku, a zawartość strzaskanego bagażnika rozsypała się dokoła.
(strzykawki)
Przy kobuzie nie było przyczepy. Piotr natychmiast zwrócił się w drugą stronę. Zaczął biec. Potem wrzeszczeć.
– Nie! Nie! – ryczał, zbliżając się do leżącego do góry nogami wózka.
Koło sterczało groteskowo do góry, a wielki, masywny kadłub przysłaniał wszystko, co było pod spodem. Mężczyzna doskoczył i złapał za krawędź. Wytężając wszystkie siły, szarpnął gwałtownie, lecz nie udało mu się oderwać przyczepy od ziemi. Spróbował jeszcze raz. I jeszcze. Na jego twarz wstąpił pot, a skóra zaczerwieniła się.
– Kurwa! – wrzasnął i szarpnął raz jeszcze. Masyw ustąpił.
Przyczepa przewaliła się na bok, a w środku, przypięta pasem, leżała Amelia. Na twarzy miała kilka zadrapań, a z ust ciekła jej cienka strużka krwi, lecz zdawało się, że to nic poważnego. Piotr ze łzami w oczach wyciągnął ręce ku niebu. Wywrzeszczał rozpaczliwe podziękowanie, po czym odpiął córkę i wziął ją na ramiona.
Podbiegł do motocykla. Jednym szarpnięciem za kierownicę doprowadził go do pionu. Przerzucił córkę na plecy i wskoczył na siodełko. Kopnął rozrusznik.
– Kurwa! – ryknął, zawstydzony, przerażony i zdezorientowany jednocześnie, kiedy silnik nie wydał z siebie żadnego dźwięku. Raz po raz kopał rozrusznik, lecz nic się nie działo. Nic. Nawet cichego warknięcia. Miauknięcia.
Wściekły mężczyzna z wrzaskiem zeskoczył z motoru i kopnął pojazd ciężkim, czarnym butem. Na masywnym polskim grzmocie nie zrobiło to wrażenia.
Piotr spojrzał na niebo i przeklął. Słońce wisiało nisko nad horyzontem. Cienie drzew sięgały kilkudziesięciu metrów. Przerzucił córkę na ramiona i spojrzał jej w twarz. Hamował łzy.
– Wiesz, maleńka... chyba będę musiał zanieść cię na piechotę. Gdzieś tu musi być jakieś miasto, cokolwiek, spróbuję... postaram się dotrzeć tam przed zmierzchem. No, rozchmurz się, maleńka. Przecież wiesz, że tu jestem. Nie bój się.
W głębi duszy czuł jednak, że to koniec.
7
W wakacje Piotr, Amelia i Elena pojechali do Włoch, jak ironicznie mówił ojciec i mąż, „pod słońce Toskanii”. Po powrocie wszyscy troje byli opaleni i uśmiechnięci, a pochmurne miasto wydawało im się dziwnie nienaturalne. Jednak dwunastego sierpnia pogoda zdawała się wspinać na wyżyny własnych możliwości, a brudne chodniki i budynki całkiem nieźle zastępowały nieskrępowaną przestrzeń, trawę i rześkie włoskie powietrze.Piotr wziął Amelię do centrum handlowego, żeby kupić jej ubrania. W sklepie sześciolatka od razu poczuła szał zakupów, a ojciec uśmiechał się na myśl, że już niedługo dziewczynka zacznie sprowadzać do domu chłopców, stroić się, umawiać i buntować. Na pytanie, czy kupi jej prześliczną, różową sukienkę z falbankami, odpowiedział: „Oczywiście, że tak, kochanie” i uścisnął córkę.
– Tato, tato! – błagała ze słodkimi oczami, kiedy oboje siedzieli w passacie, a w radiu Michael Jackson radośnie śpiewał „Black or White”. – Pojeździmy dziś na rowerze? Proszę, proszę, proszę, proooszę...
– Dobrze, dobrze, pojeździmy – odpowiedział, a dziewczynka podskoczyła z radości na tylnym siedzeniu.
Po powrocie do domu Piotr wyciągnął z balkonu malutki, pomarańczowy rower z doczepionymi kołami i kijem. Podjechał Pogromcą Dróg pod drzwi wyjściowe i zawołał córkę. Westchnął, kiedy dziewczynka wybiegła z pokoju, ubrana w nową różową sukienkę.
– Kochanie, nie możesz w tym jeździć.
– Dlaczego? – zapytała Amelia z powagą w głosie.
– Bo pobrudzisz sukienkę. No, dalej, przebieraj się. Tylko szybko!
Dziewczynka zmieniła ubranie i wyszli na chodnik przed budynkiem. Po prawej stronie znajdował się ogrodzony plac zabaw dla dzieci, zaś po lewej ulica. Piotr poinstruował córkę, jak wsiąść na rower, po czym chwycił sterczący z tyłu kij, żeby pomagać jej w jeździe.
Amelia przebierała energicznie nogami i piszczała z zachwytu, a ojciec biegł za nią i co chwila rzucał pochwały. Cały czas jednak patrzył na córkę i rozmyślał o tym wszystkim, co przyjdzie jej spotkać na świecie. Miała pójść do szkoły już od następnego roku. Tam pozna koleżanki i kolegów, zawiąże przyjaźnie. I zacznie oddalać się od niego. Rodzina przestanie odgrywać w jej życiu główną rolę, zepchnięta na dalszy plan przez rówieśników.
Już niedługo mała dziewczynka przestanie być małą dziewczynką. Zacznie dojrzewać. Piotr drżał na myśl, że w jego domu mogłoby być więcej zużytych tamponów, więcej narzekania w „te dni”. Będzie musiał ją chronić.
(Przestań chrzanić! Myślisz jak czterdziestoletni impotent. Chyba się starzejesz)
Uśmiechnął się na tę myśl. Trochę z rozbawienia, trochę po to, żeby ukryć obawę.
Nie zdążył się obejrzeć, a minęła godzina od wyjścia z domu. Nagle poczuł się zmęczony od biegania za małym pomarańczowym BMX-em. Zauważył, że słońce powoli zaczęło opadać.
– Chodź, kochanie. Wracamy do domu.
– Poczekaj, tato. Muszę pojechać sama!
Zmęczony Piotr zgodził się, nie mówiąc ani słowa o tym, że to niebezpieczne. Pomógł córce się rozpędzić, po czym puścił drewniany kij. Rower Amelii przez moment się zachwiał, dziewczynka pisnęła, lecz sekundę później jazda się wyrównała. Dwa doczepione, plastikowe koła turkotały na płycie chodnikowej.
– Patrz, tato! Jadę sama!
Piotr nie zauważył, że dziewczynka jedzie w lewo. Nie usłyszał cichego tąpnięcia, gdy przednia opona Pogromcy Dróg spadła z krawężnika na jezdnię. Usłyszał tylko krótki, gwałtownie urywający się pisk córki i tępy huk, gdy rozpędzony Chrysler 300C uderzył w siedzącą na malutkim, dziecięcym siodełku Amelię.
8
Mężczyzna położył dziewczynkę na ławie. Kościół był zabarykadowany. Pozostawało czekać. W przestronnej budowli panowała niezmącona cisza. Piotr stał i oddychał głęboko, napawając się izolacją. Z kolorowego witrażu spoglądała na niego spokojnym wzrokiem Matka Boska z małym Jezusem w dłoniach.Podszedł do ołtarza i ukląkł. Zaczął się modlić. Było to posunięcie tak irracjonalne, że Piotr, który złożył akt apostazji w wieku szesnastu lat, tłumił nerwowy śmiech. W tej chwili chciał znaleźć oparcie w czymkolwiek. Modlił się do kogoś, kto w tej chwili go obserwował, nawet jeżeli nie był to chrześcijański Bóg, Jahwe czy Allah.
Kiedy skończył mamrotać ciche, wymyślane na poczekaniu słowa, kleczał jeszcze przez chwilę, nie podnosząc głowy. Wbijał wzrok w marmurową posadzkę. Spomiędzy powiek powoli sączyły się łzy. Spokojnie złapał się dłońmi za głowę i wydał z siebie donośny szloch.
I wtedy się zaczęło. Z początku ciche, narastające mozolnie, lecz niepowstrzymanie, na zewnątrz dały się słyszeć krzyki. Nie, to nie były krzyki. To był jeden wielki wrzask podniesiony przez dziesiątki – jeżeli nie setki – wyjałowionych kreatur. Dochodziły z każdej strony kościoła. Po kilku chwilach zbliżyły się na tyle, że po plecach Piotra przeszedł dreszcz.
A potem coś uderzyło w drzwi. Głuche walnięcie poniosło się po przestronnym wnętrzu.
– Ja... przepraszam cię. Przepraszam za to, co ci zrobiłem. Za to, co się spotkało przeze mnie. Ale... ale w tej chwili posłuchaj mnie, mała, i nigdy – przenigdy! – nie zapomnij tego, co ci powiem.
Uderzenia rozlegały się coraz częściej i coraz mocniej. Przez witraże można było zobaczyć zarysy postaci wspinających się po ścianach. Piotr bez pośpiechu sięgnął do paska. Poczuł chłodny dotyk pistoletu.
– Może ci się wydawać, że to bez znaczenia. Przecież wiesz, że i tak zginiemy. Ale dla mnie, maleńka, ma to, kurwa, wielkie znaczenie. Rozumiesz? Sam pierdolony fakt, że zginę, chroniąc ciebie, ma dla mnie większe znaczenie niż cokolwiek na świecie. Słyszysz?!
Dał się słyszeć trzask łamanych drzwi.
– Wybaczysz mi?!
Nie usłyszał odpowiedzi. Słyszał tylko nieludzkie wycie i dźwięk pękających okien oraz drzwi. A potem własny wrzask i dźwięk wystrzałów glocka. I kroki, odgłos bosych stóp uderzających o marmur. Setek gołych stóp.
Koniec