Zapraszam do lektury!

Czy strzeliłeś kiedyś w plecy diabłu? Bezcenne uczucie. Patrzenie jak pada na kolana, dukając jakieś bełkotliwe prośby o litość. Obserwowanie jak poci się, dławi własną śliną, pluje na wszystkie strony szukając tego jednego magicznego zdania, które sprawi że opuszczę pistolet i daruję mu życie. Z jego błękitnych oczu bije obłędny strach, rozszerzone źrenice miotają się szaleńczo w każdą stronę, byle uniknąć widoku wycelowanej w siebie lufy. Nie wiem po co to robi, zdążyłem już przecież obejść go od tyłu i ustawić wygodnie za nim. To powolne okrążanie go miało w sobie coś z teatru a jednocześnie wyglądało na tyle naturalne, by można było uznać je za niewymuszone. Sukces pościgu domaga się przecież celebracji. Jestem już gotowy by wystrzelić. On chyba to przeczuwa, bowiem diametralnie zmienia swe zachowanie, zaczyna wykrzykiwać obelgi i śmiać się złowieszczo. To mi wystarcza. Pięć strzałów pod łopatki, szósty przez kark i ostatnia, siódma pieczęć przybita prosto w czaszkę. W nierównym zderzeniu z pociskiem eksploduje jak pomarańcza. Krew jest wszędzie, na ciele, na marynarce, ocieka ze ścian i płynie wartkim strumykiem po chodniku znajdując swe ujście w klatce studzienki kanalizacyjnej. Zaułek jeszcze przed chwilą głośny od huku wystrzałów spowija gęsta, ciężka cisza. Głuchy łoskot opadającego ciała przerywa ją tylko na krótkie mgnienie błękitnego oka.
To miejsce nie nadaje się na finał tej historii. Powinien się on dokonać na rusztowaniu wieżowca z którego oboje spadliśmy. Wiem, że to głupie, przecież osiągnąłem co chciałem i nie powinienem na nic narzekać. Powinienem czuć ulgę, spokój, gorzki posmak satysfakcji, powinienem wyłączyć niepotrzebne myśli i oddać się całkowicie poczuciu triumfu. Nic takiego nie ma jednak miejsca. Daleka droga przez ogień, łzy i śmierć, przez upadek i lata depresji powodowanej bólem za utraconym nie da tak łatwo zapomnieć swych skutków. Jestem teraz inny. Jestem mordercą. W oczach swoich, społeczeństwa i tego oddziału policji, który właśnie zjawił się by zapobiec dalszemu rozprzestrzenianiu zbrodni. To nie jest film w którym po zabiciu ostatniego złego mogę bezpiecznie oddać się w ręce gliniarzy. Oni nie przyszli tutaj by poklepać mnie po ramieniu i powiedzieć, że odwaliłem kawał dobrej roboty. Przyszli mnie unieszkodliwić i zabić, w najlepszym wypadku skuć, gdy będę postrzelonym wił się pod cholewami ich wojskowych butów. A ja na ich nieszczęście nie zamierzam do tego dopuścić.
Zmieniam magazynek. Ktoś krzyczy żebym się poddał. Przeładowuję i odbezpieczam. Liczę kroki. Sześć par stóp. Dwadzieścia metrów za moimi plecami. Charakterystyczny szczęk zamka MP 5. Już wiem, że nie mam szans. Odwracam się i robię to do czego stworzyło mnie życie.
W piekle które następuje nie słyszę własnych myśli i nie widzę niczego prócz czerwieni.
O tym że nie zginąłem informuje mnie odór fekaliów gryzących się z zatęchłym powietrzem. Zmarli nie czują smrodu. Po prostu kurwa nie mogą.
Z trudem podnoszę spuchniętą powiekę. Zdaję mi się, że oślepłem, lecz po chwili zauważam w rozmytej plamie stroskaną twarz Maksa. Wnioskując po papierosowym dymie i tanim odświeżaczu powietrza znajdujemy się w jego mieszkaniu. Kochany sukinsyn, dwukrotnie wyjawił zabójcom i glinom miejsce mego pobytu i zdołał przeżyć dostatecznie długo by ruszyły go wyrzuty sumienia. Teraz pochyla się nade mną ze łzami w oczach. Nie potrafię dosłyszeć co mówi gdyż jego memłanie zagłusza donośny krzyk kobiety. Pielęgniarka... jego żona pracująca w szpitalu biega koło łóżka rwąc włosy z głowy i łżąc nieporadność małżonka w zawiązywaniu opatrunków. W końcu nie wytrzymuje i postanawia sama zająć się tym zająć. Wspaniała dziewczyna, serce ze szczerego złota i kwiat. Ukradkiem łowię jej biust podczas gdy ściera krew z mojego czoła. Ma cudowne oczy. Prawie takie jak Matylda...
Ból w sercu odzywa się jak na zawołanie, rozszarpując rozżarzonymi kłami każdy cal mego jestestwa. Ryczę i szarpię się z Maksem, który usilnie próbuje mnie przytrzymać za dłonie. Ledwo daje sobie z tym rade, zanim żona aplikuje mi valium i odpływam w spokojne jeziora. Już nie rwie tak bardzo. Zimna bryza kołysze mnie do snu.
Gdy budzę się dzień później i znajduję w sobie dostatecznie dużo sił by wstać z łóżka, Maks czeka na mnie w kuchni. Żona poszła do pracy, informuje na wstępie. Mamy do obgadania bardzo wiele rzeczy.
Podobno ostatkiem sił doczłapałem do jego salonu tatuaży znajdującego się nieopodal miejsca strzelaniny. Niczym zwierzę wyrwane z sideł wparowałem przez drzwi o mało nie wyłamując przy tym zawiasów. Zaraz po tym padłem, tracąc przytomność w wyniku zbyt wielkiej utraty krwi. Maks, choć przerażony, zachował przytomność umysłu i czym prędzej przeniósł mnie na zaplecze, zajmując się wpierw usuwaniem śladów mojej obecności. Pas posoki ciągnący się sznurkiem przez ulicę był niczym drogowskaz prowadzący pościg prosto w naszą stronę. I wtedy zdarzył się cud, bowiem zachmurzone niebo rozpadało się rzęsiście nad miastem. Umożliwiło to zatarcie części śladów, lecz rezolutny Maks zadbał o to by zostawić jeszcze uchylone drzwi i rozbić okno na zapleczu. Tworząc w ten sposób pozory mojej dalszej ucieczki przez blokowiska owinął mnie szczelnie w koc i przeniósł do furgonetki, którą dojechaliśmy do jednej z jego kryjówek. Tam zadzwonił do żony i poprosił ją o przyjazd ze szpitala, samemu udzielając mi pierwszej pomocy.
Wyglądałem podobno strasznie, niczym upiór przemocą wyrwany ze świata umarłych. To, że uniknąłem powrotu w jego czeluście zasługuję niebywałemu szczęściu i woli przetrwania. Powinienem już nie żyć. Całe moje ciało owinięte jest w opatrunkach, te na rękach i na brzuchu pomimo kilkukrotnej zmiany ciągle jeszcze przesączone są krwią. Dostałem może z piętnaście kulek. Większość trafień tylko mnie drasnęła, lecz strzaskany obojczyk i przestrzelona nerka wyglądały bardzo poważnie. Jedna z kul o centymetr minęła serce, muskając czule aortę. Cała podłoga przypomina wielką czerwoną kałużę. Uniknięcie wykrwawienia zawdzięczam żonie Maksa, która mając wzgląd na burzliwy żywot małżonka podprowadziła swego czasu ze szpitala kilka woreczków z AB Rh +. Jeden z nich ciągle mam gustownie przypięty do lewego ramienia.
Sam fakt, że mogę się jeszcze ruszać zawdzięczam końskiej dawce środków przeciwbólowych. Mój stan jest fatalny, ale nie mogę dłużej zostać w tym miejscu. Maks daje mi to wprost do zrozumienia oznajmiając, że policja zaczyna węszyć w jego kartotece. Już raz udało mu się zbyć przesłuchujących go śledczych, lecz ich zainteresowanie włamaniem do salonu tatuaży uniemożliwia dalsze ryzyko. Jest oczywistym, że w końcu zainteresują się tą nieruchomością, a byłoby nad wyraz niefortunnym dla nas obu gdyby znaleziono mnie tu oglądającego z nudów głupią telenowelę. Muszę się ulotnić, zniknąć niczym cień w mroku ulic tego chorego miasta, zostawiając za sobą tylko wzmiankę w wieczornych wiadomościach oraz brzydką podobiznę na liście gończym. Wróg publiczny numer jeden. Oto dokąd zaprowadziła mnie moja krucjata o sprawiedliwość.
Maks nie pyta mnie dokąd zamierzam się udać i po co mi broń. Bez słowa pokazuje swoją nielegalną kolekcję, ukrytą w tajnym pomieszczeniu za szafą. Nie komentuje kiedy przypinam do pasa dwie Beretty 87, Desert Eagle i obrzyna. Dla niego wygodniej jest nie wiedzieć po co klientom te giwery i w co zamierzają wystrzelić magazynki którymi zapełniają sobie kieszenie. Jest już przyzwyczajony do swej ignorancji i dobrze mu z nią. Trochę głupio zapytać czy płacę gotówką czy kartą. Umawiamy się na raty zero procent, płatne w bliżej nieokreślonej przyszłości.
Żegnam się, zakładam odzienie, wychodzę na ulicę. Zimny, porywisty wiatr targa długą połą mego czarnego płaszcza. Ciemne lustrzanki są zbędne w półmroku poranka, lecz nie zamierzam ich zdejmować. Świeżo ogolona głowa swędzi niemiłosiernie. Lęk przepełnia mnie z każdym mijanym zakrętem. Policja ciągle węszy, ludzie diabła, choć zdezorganizowani, ciągle stanowią śmiertelne zagrożenie. Poobijany i w złej kondycji mogę mieć tylko nadzieję, że nie będę musiał się im przeciwstawiać. Nie, moja walka jeszcze się nie zakończyła. Teraz jednakże muszę znaleźć sposób by przeczekać ją i podjąć w bardziej sprzyjających okolicznościach. Albo oczyścić się z zarzutów.
- Tak, słucham?
- Ryan? Mówi detektyw śledczy Norman Bravo.
- A... Nie poznałem was po głosie detektywie.
- Nie spodziewałem się, że odbierzesz. Wszystko w porządku?
- Jakoś się trzymam, dziękuję za troskę. Jak tam postępowanie w mojej sprawie?
- Żartujesz sobie prawda?! Żartujesz teraz, jak i żartowałeś wtedy, gdy odżegnywałem Cię od pójścia do Walkirii. Czy żądza zemsty już całkiem odebrała ci rozum?! Ta łaźnia której dokonałeś zdążyła już obrosnąć legendą w mediach!
- Przykro mi ale ostatnimi czasy nie oglądam dzienników. Poza tym to źli ludzie byli.
- Wiem Ryan, ale na miłość boską teraz mamy tutaj w wydziale coś na kształt przewrotu! Chłopaki chcą pomścić swoich kolegów z antyterrorystycznego! Coś ty sobie kurwa myślał wdając się z nimi w wymianę ognia?!
- Nie żyją?
- Trzech zabitych na miejscu, jeden zmarł w szpitalu, dwóch w śpiączce z marnymi widokami na przebudzenie! Do tego Abramow rozjebany na całej alei! Masz kurwa wielkie kłopoty!
- Żadna nowość. W takim razie mnie z nich wyciągnij.
- Robię co mogę Ryan, ale posunąłeś się za daleko! Mogłem cię jeszcze z tego wyciągnąć ale śmierć gliniarzy i szanowanego publicznie biznesmena krępuje mi ręce, rozumiesz?
- Przykro mi za tych z antyterrorki, ale ten jebany, szanowany biznesmen zamordował...
- Wiem Ryan, wiem i rozumiem co czujesz. Prawo jest jednak prawem, a twoja samowola drastycznie je pogwałciła. Musisz z tym skończyć rozumiesz? Musisz oddać się w ręce władz.
- Sam przed chwilą mówiłeś, że pragną mnie wykończyć. Potem wmówią, że działali w samoobronie.
- Słuchaj, zaaranżujemy aresztowanie. Stawię się z lojalnym człowiekiem na piątej przecznicy od strony parku i zapewnimy ci bezpieczny przewóz do celi. Możesz liczyć na moją opiekę. Zrobię też wszystko co będę mógł, by uzyskać złagodzenie wyroku.
- Chyba sobie kurwa kpisz?! Zamiast dożywocia dadzą mi dwadzieścia pięć, nie? Obaj dobrze wiemy, że w mamrze nie przeżyję nawet roku. Zbyt wielu przyjaciół Abramowa pragnie mojej śmierci.
- Zrozum, nie mogę pozwolić ci dalej grasować po ulicach.
- Namierzasz mnie?!
- Ryan...
- Namierzasz mnie dupku?!
- Posłuchaj to dla twojego...
Skurwiel. Pierwsza zasada ściganego – nigdy nie ufaj nikomu. Zwłaszcza glinie. Teraz moja jedyna przepustka do odzyskania dobrego imienia legła w gruzach. I w niczym nie pomoże już fakt, że przez dziesięć lat wypełniałem sumiennie swe obowiązki względem społeczeństwa, że rozpracowywałem najniebezpieczniejsze gangi, ukrócałem handel narkotykami i słałem za kraty niebezpiecznych bandziorów. Zostałem wyklęty przez tych, którym jeszcze pół roku temu poprzysięgałem służyć. Są wśród nich moi przyjaciele i były partner, jest moja rodzina od strony ojca i on sam, kryształowo czysty emerytowany glina, który najchętniej osobiście zmazałby plamę na honorze naszego nazwiska. Zostałem sam naprzeciw całemu złu tego świata, zaszczuty i wyczerpany, bez żadnych widoków na przyszłość. Nie mam nawet pięknej kobiety, która potrafiłaby choć na chwilę ukoić ból i przegonić strach. Ostatnia padła ubezpieczając mój odwrót, trafiona kulą snajperską pomiędzy swe duże, zielone oczy. Nazywała się Alicja. Wyglądem i charakterem prawie dorównywała Matyldzie.
Jadę przez zakorkowaną ulicę swym niepozornym Fordem Fiesta, zastanawiając się gdzie i za ile zdarzy się coś, co przerwie tą męczącą ciszę przed burzą. Przed włączeniem się zielonego światła skrzyżowania dochodzi mnie sygnał smsa. Odbieram i spoglądam na ekran. Dłuższą chwilę wpatruję się w wiadomość nadesłaną przez Maksa. Jakiś debil trąbi żebym w końcu jechał. Rozpadało się. Dodaję gazu i na ręcznym wjeżdżam w zakręt.
Nie ma lepszego sposobu by zwrócić na siebie uwagę nieżyczliwych gliniarzy niż szybka i bezpardonowa jazda główną arterią miasta. Nie muszę długo czekać na zainteresowanie radiowozu, jacyś pączkożercy postanowili wykazać się rezolutnością i zapracować na premię. Prując pomiędzy taksówkami staram się zgubić ogon, lecz zaraz na następnym skrzyżowaniu dołącza do niego motocyklista z drogówki. Zdając sobie sprawę ze swych pomniejszających się szans skręcam ostro w lewo, w wąską uliczkę między kamienicami. Przestraszone starsze panie i dzieci włoskich imigrantów uciekają w popłochu spod kół. Odważny manewr umożliwił mi zostawienie w tyle radiowozu, lecz motocyklista nie daje się tak łatwo. Niczym Brudny Harry wyciąga z kabury pistolet i zaczyna napieprzać po zderzaku. Zmieniam bieg na czwórkę modląc się by któryś z wystrzałów nie przedziurawił opony. Jedna zbłądzona kula i wbijam się na pełnym gazie w twardą ścianę, łamiąc lepiej niż manekin na testach zderzeń. Bóg wysłuchał mych próśb, w końcu udaje mi się wyjechać na przecznicę i znaleźć kolejny skrót. Niedoszły kowboj ma mniej szczęścia, tracąc panowanie przy mijaniu rozpędzonej śmieciarki. Pozostaje mi wierzyć, że nie będą musieli zbierać go w zbyt wielu kawałkach.
Śmiałe manewry umożliwiły mi znacznie szybsze dotarcie do mieszkania Maksa. Nieprzebrzmiałe echa minionego wezwania pomocy nie pozwalają mi jednakże cieszyć się z tego powodu. Nawet jeśli bym tak zrobił, zaparkowany przed blokiem mercedes furgon skutecznie wybiłby mi podobną myśl z głowy. Pełen najgorszych przeczuć wysiadam z samochodu. Schowana pod płaszczem broń zaczyna dziwnie ciążyć, ręce natomiast świerzbi ochota do jej jak najszybszego wyciągnięcia. Dwóch łysych jegomości w skórzanych kurtkach obserwuje mnie spode łba. W ich prymitywnych spojrzeniach czai się chęć mordu. Tylko fakt znajdywania się nieopodal bawiących dzieci wstrzymuje nasze palce przed pociągnięciem za spust. Mijamy się, ja poważny, oni szyderczo uśmiechnięci. Wchodzę na klatkę, oni chwilę później robią to za mną. Zaczynamy balet.
Nie mam czasu na wyciagnięcie broni, musze jak najszybciej znaleźć sobie osłonę. Kocim susem rzucam się w dół piwnicznych schodów, chowając za węgłem. W ostatniej chwili unikam trafienia serią z uzi. Tynk odpada ze ścian, pośród gryzącego oczy pyłu przychodzi mi wychylić się i posłać kilka strzałów w kierunku prześladowców. Szybkie i brutalne wystrzały kałacha uświadamiają mi lekkomyślność tego ruchu, cudem udaje mi się ujść z głową na karku. Skurwiele wzięły mnie w ogień ciągły, nie mam szans przymierzyć i zdjąć ich pozbawionych osłony. Kilka kul puszczonych na ślepo trafia wyłącznie w szybę drzwi frontowych. Muszę ciągle walić, w przeciwnym razie zejdą do mnie i przykryją gradem pocisków. Sytuacja patowa. Zmieniam magazynek. Myśl durniu! Wpadam na pomysł, wyciągam Desert Eagle i przez ścianę przymierzam w hipotetyczne miejsce gdzie znajduje się żarówka. Udaje mi się trafić, światło gaśnie a moi zaskoczeni adwersarze na sekundę wstrzymują ogień. To mi wystarcza. Zgrabnym jak na mój stan zdrowia przewrotem wychodzę na czystą pozycję i posyłam im dwa obole do Hadesu. Padają jak ścięci opróżniając przy tym magazynki w sufit.
Całe ciało boli jak cholera, ale znowu udało mi się ujść z życiem. Upewniwszy się, że powalona dwójka nie będzie już w stanie mi zagrozić rzucam się biegiem w górę schodów. W przekonaniu rychłego starcia z dalszymi zbirami trzymam w pogotowiu obrzyna. Musieli słyszeć wydarzenia na dole. Mimo to nikogo nie napotykam na swej drodze. Wchodząc do mieszkania Maksa postrzegam jakiś ruch, lecz w ostatniej chwili orientuję się, iż to tylko kot.
Na podłodze jest pełno krwi i to na pewno nie mojej. Powoli przeczesuję kuchnię, łazienkę i salon. Pozostają już tylko drzwi do sypialni. Ostrożnie pociągam za klamkę i w pełnej gotowości wbijam do środka.
Na łóżku leży zmasakrowana żona Maksa. On sam klęczy nieopodal, z czaszką roztrzaskaną o parapet. Kawałki mózgu przylepiły się do okna, do co poniektórych zdążyło się już dobrać mieszkające tu robactwo. Zakrywam usta jakby w obawie by nie rzygnąć, po czym ostrożnie podchodzę do kobiety. Z twarzy została jej krwawa miazga, czerwona, niegdyś biała sukienka bezładnie trzyma się na kilku strzępach. Zapach spermy uświadamia mi brutalny gwałt jaki dokonano niedawno. Przypięty kajdankami Maks mógł tylko patrzeć. Jest wielce wątpliwym, by oszczędzili mu tego cierpienia zabijając go pierwszym.
Gniew przepełnia członki palącym żarem, głowa odurzona wściekłością łomocze w skroniach, każdy przyspieszony oddech niesie za sobą znienawidzoną woń zbrodni, paznokcie wbijają się boleśnie w zaciśnięte pięści. Chcę zakrzyknąć skurwysyny, chcę znaleźć sprawców i udusić ich gołymi rękoma, chcę zejść na klatkę i rozszarpać na strzępy tych zabitych, nasikać na ich zwłoki, posypać je solą i ożywić, by mogli cierpieć jak oni cierpieli, jak ja teraz cierpię, jak ja ich teraz kurwa nienawidzę!
Z za okna dochodzą mnie odgłosy syren. Muszę stąd uciekać. Nie mogę zostawić ich jednak w takim stanie. Wezwać policję, karetkę czy koronera? Chcę umyć ciała, ułożyć z godnością, lecz wiem, że tym sposobem zostawię odciski palców i obarczę winą sam siebie. Kurwa! To co kłuje teraz w serce to bezradność. Rozprzestrzenia się we mnie niczym złośliwy rak, pożerając od środka wszelką myśl i wolę. Muszę ich pomścić. Tylko to mogę zrobić. Kontynuować polowanie i zabić w mękach ostatniego ze sprawców.
Już tu są. Niczym widma wyłaniają się z ciemności przedpokoju w zwolnionym tempie przekraczając próg. Trzy pary stóp. Charakterystyczny szczęk zamka AK 47. Obrzyn pali w rękach jak jeszcze nigdy przedtem. Odwracam się i robię to do czego stworzyło mnie życie.
W piekle które następuje nie słyszę własnego krzyku i nie widzę niczego prócz czerwieni.
Budzę się przywiązanym do krzesła. Pierwsza uderza wilgoć. Druga ręka bysiora w czarnej skórze. Jeśli to miało być życzenie dobrego dnia to współczuję tym którzy urodzili się Ruskiem. Z tyłu dochodzą mnie głupawe śmiechy i śpiewny szwargot jakiejś damy. Przedstawia się jako Natasza Andriejewiczówna. To miłe z jej strony, lecz następujący po tym kopniak w krocze znacznie obniża jej notowania. Nieopatrznie pozwalam sobie na złośliwe sformułowanie dotyczące jej cnoty. Towarzysze z przepitymi mordami jak jeden mąż rzucają się nauczyć mnie dobrych manier. Me ciało jest już jednym wielkim siedliskiem bólu. Po skończonej lekcji prześladowcy cofają się, a piękna i zepsuta Natasza rozbija na mej głowie butelkę spirytusu. Odłamek szkła wbija mi się w oko, lecz to jednak nic w porównaniu z ogniem jakim palą się rany w kontakcie z alkoholem. Mój wrzask moduluje się w pisk, co niezmiernie bawi zebranych, zaś Nataszy daje pełnię satysfakcji. Ostatni cios metalową pałką traktuję niczym wybawienie.
Kiedy odzyskuję przytomność znajduję się w tej samej celi, w której jeszcze do niedawna przyjmowałem cięgi. Próbuję szarpnąć rękoma, lecz piekielny ból rozchodzi się wzdłuż ramion. Połamali mi ręce. Przetrącili stawy w kolanach. Pierdolone skurwysyny zadbały bym przypadkiem nie miał okazji wyswobodzić się z więzów. Przeklinam w myślach swą bezradność i beznadziejne położenie gdy nagle drzwi otwierają się i wchodzi do nich ten bysior który niedawno przywitał mnie pięścią. Odwiązuje linę i każe mi się podnieść. Nie mam siły nawet mrugnąć i pozbyć się plamek krwi ze zdrowego oka. Widząc to Rusek rechocze rubasznie, posyłając mi mocne kopnięcie pod żebra. Tchórzliwe bydle, gdybym był sprawny i uzbrojony już gryzłby ziemię. Niestety nie jestem. Zdany na łaskę swych prześladowców daję się zanieść niczym manekin do pomieszczenia tortur.
Tam sadowią mnie na krześle i przywiązują sumiennie skórzanymi pasami. Tak jakbym mógł uciec. Bysior zdejmuje mi spodnie i bieliznę, wyraźnie mocując się z chęcią pomajstrowania przy genitaliach. Doktor Żywago jest już jednak na miejscu, zbliża się z dwoma kablami drutu na zaczepach. Generator obok pracuje na pełnych obrotach.
Kolejne przebudzenie, znowu w piwnicznej celi. Już nawet nie zadali sobie trudu by mnie przywiązać. Zwykle taka pewność siebie karana jest surowo, ale co ja mogę kurwa zrobić?! Obity na kwaśne jabłko, zajebywany od nie wiadomo jak długiego czasu, z połamanymi kulasami i ropiejącymi ranami mogę tylko czekać aż któryś skurwiel pośle mi litościwie kulkę, lub jeden z ciosów trafi ze zbyt wielką siłą. Woda ścieka z sufitu, kropla po kropli, z przerażającą metodycznością drążąc dziury w masywnej konstrukcji posadzki. Chyba to ona odebrała mi resztki nadziei. Potrzeba miliona takich właśnie małych cząstek, by pokonać monolit kamienia. Ja natomiast jestem jedną małą i samotną. Nikt nie przybędzie z odsieczą. Jestem zdany na swoje własne siły, które równe są teraz zeru.
Światło z korytarza oślepia. Czarny kształt w progu przypomina anioła śmierci, który w końcu upomniał się o zaczerpnięty u niego dług. Odziany w kremową marynarkę zbliża się do mnie paląc cienkiego, mentolowego papierosa. Szepcze współczucie i żal za tym jak potoczyła się sytuacja, zdaje się przepraszać, że nie miał innego wyjścia, jest pewien, iż rozumiem jak bardzo jest mu przykro z powodu takiego a nie innego rozwoju wypadków. Kiedy przechodzi do wypominania mi grzechów uświadamiam sobie że skądś kojarzę ten głos. Norman Bravo. Ostatnia ostoja sprawiedliwości w mieście trawionym zbrodnią i korupcją. Nadzieja białych na zwycięstwo z czernią ulicy. Sławny na cały kraj detektyw śledczy. Moja pierdolona alfa i omega.
Celując w mą stronę nie odmawia sobie przyjemności opowiedzenia o swoim współudziale w wydarzeniach z piątku trzynastego. Matylda była dobrą kobietą, chlubą agencji do spraw narkotyków i życzliwą przyjaciółką dla wszystkich potrzebujących. Zaczęła jednak mieszać się w sprawy stanowczo zbyt wysokie jak na jej skromne możliwości. W końcu odkryła coś w jej mniemaniu ważnego i nie omieszkała poinformować o tym przełożonego. Biedaczka nie zdawała sobie sprawy, że tym samym naraża na problemy wielu zacnych i wpływowych obywateli, wraz z jej kolegami. Postanowili ją uciszyć, a jako że świetnie rokująca kariera detektywa śledczego mogłaby zostać narażoną na niepowetowany szwank, postanowił on osobiście dopilnować jej milczenia. Napad na mieszkanie nie był jak istotnie podejrzewałem sprawką brutalnych ćpunów włamywaczy, lecz w pełni kontrolowaną egzekucją. Najpierw zabili dziecko. Przywiązali je do muszli klozetowej i spuszczali wodę tak długo aż zachłysnęło się i zdechło. Matyldę bili i gwałcili, by w końcu poszatkować ją czterdziestoma ciosami nożem. On sam zadał kilka, ale i tak większą przyjemność sprawiły mu wcześniejsze ekscesy. Bydlęta! Chuje! Tchórzliwe cipy! Śmieje się na me wyzwiska, odbezpiecza broń i pyta czy mam coś jeszcze do dodania.
Teraz wiem, że już nadszedł koniec. Finał odbędzie się w wilgotnej piwnicy i przy muzyce spadających kropel. Pomoc nie nadejdzie, śmierć natomiast już sposobi się do wzięcia mnie w swe objęcia. Boję się jej. Boję się, że u kresu tej drogi znajdę tylko pustkę i ciemność, miast przytulnego pokoju gdzie czekać będą żona i dziecko. A co jeśli trafię tam ślepcem i nie rozpoznam ich twarzy? Co jeśli zostałem skazany na piekło i przez wieczność będę musiał prowadzić tą samą krucjatę co na ziemi? Nigdy do nich nie dotrę. Nigdy nie przytulę do piersi. Zapomnę o tym wszystkim co niegdyś czułem. Czy potrafię jeszcze kochać?
Huk przerywa me wątpliwości szybko i bezboleśnie. Taśma urywa się w pół klatki. Zamykam oczy i spadam. Za cholerę nie mogę rozpoznać czy to do czego się zbliżam jest czerwienią czy błękitem.