
Mecenas Roman Starowicz trzasnął pokrywą laptopa. Wzrok jego kancelaryjnego wspólnika Stanisława Walczaka, od kilkudziesięciu sekund wwiercał mu się w czoło. W końcu Roman nie wytrzymał i odwzajemnił spojrzenie.
Pomieszczenie nie należało może do największych, ale urządzone było z klasą. Stary mahoniowy kredens uginał się pod tomami kodeksów, słowników i prawniczych podręczników. Na przepastnym blacie biurka stała lampka z zielonym kloszem, a wokół niej walało się mnóstwo papierów, pootwieranych książek, fiszek, długopisów, ołówków i innych drobiazgów. Pozłacana Temida, zwrócona ku wejściu do biura, z dumą trzymała wagę i miecz, a jej oczy zakrywała wyrzeźbiona z wielką starannością chusta.
Roman opadł na oparcie skórzanego fotela i zaczął przyglądać się przyjacielowi, który stał w drzwiach. Stanisław nie miał zadowolonej miny. Patrzył na Romana z pogardą.
– O co znowu chodzi? – zapytał Roman, chyba trochę zbyt niegrzecznie, bo jego wspólnik aż cofnął się do tyłu.
– O to co zwykle – odpowiedział Stanisław, opierając się o framugę drzwi. Dopiero teraz, gdy założył ramię na ramię, Roman zauważył w jego dłoni podłużną białą kopertę.
Zamykana na klucz szafa wyglądała jakby stała w kącie pokoju od czasów, gdy kamienica przy Hożej została zbudowana. Przez jej imponujące rozmiary Roman czasem miał wrażenie, że ściany jego biura schodzą się do środka, a pokój robi się coraz mniejszy, ciemniejszy, a powietrze w nim ciężkie, jakby ścieśniające się ściany sprężały je bezlitośnie.
Westchnął głośno i zamknął oczy, jakby chciał natychmiast ulotnić się z tego miejsca i nie kontynuować tej rozmowy.
– Znowu wziąłeś jakieś kompletne gówno – powiedział Stanisław, mocno akcentując ostatnie słowo, jednocześnie wykrzywiając usta w grymasie, jakby właśnie wgryzł się w dorodną cytrynę. Robienie wyrzutów przyjacielowi nie było mu na rękę. – Mało dochodowe, śliskie, menelskie gówno.
– Menelskie...?
Roman wytrzeszczył oczy w zdumieniu. Słowo, które aż powtórzył z niedowierzaniem, najbardziej go zabolało. To nie była pierwsza rozmowa ze Stanisławem na ten temat. Zastanawiające było jednak to, dlaczego tym razem jego przyjaciel postanowił uderzyć w tak mocne tony.
– Tak, menelskie. Znowu idziesz bronić jakiegoś lumpa, którego nie stać na dezodorant, a co dopiero na adwokata...
– Nie poznaję cię – powiedział Roman zaskoczony bezczelnością Walczaka, którego znał przecież tyle lat.
– Ile razy mam ci powtarzać, że ta kancelaria z żuli się nie utrzyma? Jak dziecku... za każdym razem tak samo. Nie wiem... nie jesteś w stanie pojąć tego, że jesteśmy na skraju kompletnego bankructwa? – Każde zdanie Stanisława było głośniejsze od poprzedniego.
– A sprawa Zamojskiego? – bronił się Roman. – Trudna sprawa, ale nie powiesz, że niedochodowa...
– Trafiło się ślepej kurze ziarno.
– Raczej jajo. I to złote – zripostował Roman, ale bez przekonania.
– No to gratuluję, panie mecenasie. Raz nie wziął pan sprawy charytatywnie.
Roman musiał przyznać Stanisławowi rację. Pierwszy raz od kilku tygodni trafiła mu się dochodowa sprawa – to znaczy taka, za którą państwo nie płaciło mu marnych groszy, które wystarczały może na biurowe spinacze.
Stanisław podszedł do biurka i po rozpięciu marynarki usiadł na krześle, które przeznaczone było zwykle dla gości Romana.
– Gdyby nie przekręty Karwowskiego, już dawno poszlibyśmy z torbami – powiedział z tak drażniącą Romana przesadną pewnością siebie. Rozmowa powoli przestawała być przyjacielską wymianą zdań, a zaczynała przeobrażać się w parodię starcia na sali sądowej.
– Sugerujesz, że tylko dzięki temu twojemu przekręciarzowi z kartą stałego klienta nasza kancelaria jeszcze trzyma się na nogach? – Roman przechodził w daleki kąt ofensywy i już dawno przestało mu się to podobać.
– Tak, na szkitach obrzydliwego grubasa, który wyzyskuje maluczkich tego miasta. Ale przynajmniej płaci swojemu adwokatowi. Co nam po uczciwości, skoro nie idą za nią żadne pieniądze? – Stanisław westchnął głęboko, jakby właśnie jednemu ze swoich ulubionych studentów zdradził w zaufaniu główną zasadę rządzącą zawodem adwokata. – Wystarczyło bronić Zdzisławskiej w zeszłym miesiącu. Miała świetne zadatki na stałego klienta...
– Swoimi ściekami zatruła pół Wawra! – Poczucie sprawiedliwości Romana dawało o sobie znać.
– Nie swoimi, tylko męża. Nie ściekami, tylko płynnymi nieczystościami. Nie zatruła, tylko wykryto przypadkową nieszczelność rury i nie pół Wawra, tylko kilka rzadko zabudowanych osiedli na obrzeżach miasta! – Słowa wystrzelały z ust Stanisława jak pociski z karabinu.
– Dobrze wiesz jak było.
– A czy to ma jakieś znaczenie? – Stanisław prawie krzyknął. Rozmowa przestała być grzeczna.
– Dla mnie ma.
– Każdy prawnik...
– Ja nie jestem jednym z tych prawników – stwierdził stanowczo Roman.
Stanisławowi na czole pulsowała gruba sina żyła. Otworzył usta, by po sekundzie je zamknąć, a potem znowu otworzyć. Wyglądał jak ryba wyciągnięta z wody. Jego twarz zaczynała robić się purpurowa. Wybuch nastąpił szybciej niż można się było spodziewać.
– Zastanawiam się od dawna, co ty jeszcze robisz w tym zawodzie? Nigdy ci tego nie mówiłem, ale chyba najwyższy czas by ktoś ci to wreszcie powiedział prosto w twarz! Niestety prawda jest taka, mój przyjacielu, że kompletnie nie nadajesz się do tej roboty! Z twoim podejściem prędzej odnajdziesz się w PAH niż na sali sądowej!
Oszołomiony Roman poczuł się jakby dostał nagłej niestrawności. Pokój robił się coraz mniejszy, powietrze gęstsze. Szafa rosła w oczach, kredens jej wtórował.
Powoli, nie bez trudu, wstał i w milczeniu zaczął pakować laptopa i papiery do brązowej teczki. Czuł jak krawat uwiera go w szyję, a po skroni spływa kropla potu, denerwująco łaskocząc go w skórę. Gardło drażniło go suszą, która w nim nastała, usta miał spierzchnięte i szorstkie jak papier ścierny. Czego by teraz nie oddał za odrobinę świeżego powietrza, za łyk lodowatej wody…
Milczenie stawało się nie do zniesienia. Cichy szum samochodów za oknem na chwilę ustąpił przenikliwemu dźwiękowi syreny ambulansu.
Roman, nie mogąc zebrać wszystkich myśli wirujących mu w głowie, skończył pakować teczkę i spojrzał na Stanisława, który odwrócił od niego wzrok i wyglądał teraz przez okno. Najwyraźniej to był jego sposób na uspokojenie się.
– Co jest w tej kopercie? – spytał w końcu Roman najspokojniej jak potrafił, zapinając teczkę.
– ORA przydzieliła nam trzech aplikantów – powiedział równie spokojnie Staszek, nadal obawiając się spojrzeć Romanowi w oczy.
Roman ścisnął mocniej swoją teczkę. Po ciele przeszła go fala gorąca, a w głowie po raz kolejny zawirowało.
Dziekan Okręgowej Rady Adwokackiej przydzielił im trzech aplikantów. Ledwo minęło przecież ustawowe pięć lat, po których adwokat w ogóle może zostać czyimkolwiek patronem. Sytuacja na aplikacjach była jednak dość trudna. Patronów brakowało i pewnie dlatego ORA zdecydowała się tak szybko zaangażować Romana i Staszka do tej roli.
Najpoważniejszym problemem było to, że każdemu z tych trojga młodych ludzi będzie trzeba zapłacić i trzymać ich tu przez następny rok. Mogą zapomnieć o nowych komputerach... mogą zapomnieć o nowym lokum. Kancelaria Adwokacka Walczak i Starowicz pójdzie z torbami i Stanisław wyraźnie dał Romanowi do zrozumienia, z czyjej winy tak się stanie.
– Nie mamy obowiązku ich zatrudniać – powiedział cicho Stanisław, ale wiedział od razu jaka będzie odpowiedź jego wspólnika.
– Nie.
– Spodziewałem się, że to powiesz. Albo coś zrobimy, albo możemy się pakować. – Staszek wstał i przy dźwiękach skrzypiącej podłogi opuścił pokój Romana.
Roman opadł bezsilnie w fotel, nadal trzymając dłonie na teczce stojącej na biurku. Wyglądał jakby modlił się za jakiś beznadziejny przypadek.
Oddychał głęboko. W ciągu kilku minut spocił się tak, jakby przebiegł kilkaset metrów. Klaustrofobiczny dyskomfort, którego przyczyną była kłótnia ze Stanisławem i biuro, które bardziej przypominało z rozmiarów klitkę na środki czystości niż miejsce pracy zdolnego adwokata, ustępował bardzo powoli acz konsekwentnie.
Nie tak to wszystko sobie wyobrażał. Kiedy dwa lata wcześniej zakładali ze Stanisławem kancelarię byli przepełnieni optymizmem. Wszystko układało się po ich myśli. Dostali kredyt na bardzo korzystnych warunkach, rozpromowali się wśród znajomych, klientów im nie brakowało. Tak było przez rok. W drugim roku wszystko zaczęło się psuć. Klientów zaczęło ubywać, przybywało za to nudnych spraw rozwodowych i spraw z urzędu, które nie należały ani do fascynujących, ani dochodowych.
Roman wstał ponownie, porwał teczkę z biurka i wyszedł z pokoju na korytarz, by przejść do pomieszczenia, które służyło za sekretariat. Powiew świeżego powietrza z uchylonych tam okien podziałał kojąco na jego zaćmiony duchotą mózg.
Za szerokim biurkiem siedziała Lilianna Rożek – sekretarka w kancelarii. Oparła podbródek na jednej dłoni, drugą zaś klikała w myszkę układając na ekranie komputera pasjansa.
– Lecę na rozprawę – rzekł Roman, pospiesznie wkładając ściągnięty z drewnianego wieszaka płaszcz.
– Pokłócił się pan mecenas z mecenasem Walczakiem? – spytała Lilka, nie odrywając wzroku od monitora.
Była dość puszystą platynową blondynką przed czterdziestką. Jej jasne włosy tworzyły na głowie potężny kok. Żuła gumę otwierając przy tym szeroko usta. Roman już nie raz pouczał ją, by tego nie robiła. Teraz nie miał na to siły.
– Nie wracam już dzisiaj. Do jutra – odpowiedział Roman i wyszedł na śmierdzącą moczem klatkę schodową.
Jeżeli komuś mało, to mogę wkleić kolejny fragment.