Bazyliszek

1
Oto fragment (początek) powieści, którą sobie od jakiegoś czasu popisuję. Jakoś czytając swoje rzeczy mam problem z wyłapywaniem błędów, co świetnie mi wychodzi w przypadku tekstów cudzych. Na pewno moją piętą Achillesową są przecinki. Liczę na ostry pojazd. :)





Mecenas Roman Starowicz trzasnął pokrywą laptopa. Wzrok jego kancelaryjnego wspólnika Stanisława Walczaka, od kilkudziesięciu sekund wwiercał mu się w czoło. W końcu Roman nie wytrzymał i odwzajemnił spojrzenie.

Pomieszczenie nie należało może do największych, ale urządzone było z klasą. Stary mahoniowy kredens uginał się pod tomami kodeksów, słowników i prawniczych podręczników. Na przepastnym blacie biurka stała lampka z zielonym kloszem, a wokół niej walało się mnóstwo papierów, pootwieranych książek, fiszek, długopisów, ołówków i innych drobiazgów. Pozłacana Temida, zwrócona ku wejściu do biura, z dumą trzymała wagę i miecz, a jej oczy zakrywała wyrzeźbiona z wielką starannością chusta.

Roman opadł na oparcie skórzanego fotela i zaczął przyglądać się przyjacielowi, który stał w drzwiach. Stanisław nie miał zadowolonej miny. Patrzył na Romana z pogardą.

– O co znowu chodzi? – zapytał Roman, chyba trochę zbyt niegrzecznie, bo jego wspólnik aż cofnął się do tyłu.

– O to co zwykle – odpowiedział Stanisław, opierając się o framugę drzwi. Dopiero teraz, gdy założył ramię na ramię, Roman zauważył w jego dłoni podłużną białą kopertę.

Zamykana na klucz szafa wyglądała jakby stała w kącie pokoju od czasów, gdy kamienica przy Hożej została zbudowana. Przez jej imponujące rozmiary Roman czasem miał wrażenie, że ściany jego biura schodzą się do środka, a pokój robi się coraz mniejszy, ciemniejszy, a powietrze w nim ciężkie, jakby ścieśniające się ściany sprężały je bezlitośnie.

Westchnął głośno i zamknął oczy, jakby chciał natychmiast ulotnić się z tego miejsca i nie kontynuować tej rozmowy.

– Znowu wziąłeś jakieś kompletne gówno – powiedział Stanisław, mocno akcentując ostatnie słowo, jednocześnie wykrzywiając usta w grymasie, jakby właśnie wgryzł się w dorodną cytrynę. Robienie wyrzutów przyjacielowi nie było mu na rękę. – Mało dochodowe, śliskie, menelskie gówno.

– Menelskie...?

Roman wytrzeszczył oczy w zdumieniu. Słowo, które aż powtórzył z niedowierzaniem, najbardziej go zabolało. To nie była pierwsza rozmowa ze Stanisławem na ten temat. Zastanawiające było jednak to, dlaczego tym razem jego przyjaciel postanowił uderzyć w tak mocne tony.

– Tak, menelskie. Znowu idziesz bronić jakiegoś lumpa, którego nie stać na dezodorant, a co dopiero na adwokata...

– Nie poznaję cię – powiedział Roman zaskoczony bezczelnością Walczaka, którego znał przecież tyle lat.

– Ile razy mam ci powtarzać, że ta kancelaria z żuli się nie utrzyma? Jak dziecku... za każdym razem tak samo. Nie wiem... nie jesteś w stanie pojąć tego, że jesteśmy na skraju kompletnego bankructwa? – Każde zdanie Stanisława było głośniejsze od poprzedniego.

– A sprawa Zamojskiego? – bronił się Roman. – Trudna sprawa, ale nie powiesz, że niedochodowa...

– Trafiło się ślepej kurze ziarno.

– Raczej jajo. I to złote – zripostował Roman, ale bez przekonania.

– No to gratuluję, panie mecenasie. Raz nie wziął pan sprawy charytatywnie.

Roman musiał przyznać Stanisławowi rację. Pierwszy raz od kilku tygodni trafiła mu się dochodowa sprawa – to znaczy taka, za którą państwo nie płaciło mu marnych groszy, które wystarczały może na biurowe spinacze.

Stanisław podszedł do biurka i po rozpięciu marynarki usiadł na krześle, które przeznaczone było zwykle dla gości Romana.

– Gdyby nie przekręty Karwowskiego, już dawno poszlibyśmy z torbami – powiedział z tak drażniącą Romana przesadną pewnością siebie. Rozmowa powoli przestawała być przyjacielską wymianą zdań, a zaczynała przeobrażać się w parodię starcia na sali sądowej.

– Sugerujesz, że tylko dzięki temu twojemu przekręciarzowi z kartą stałego klienta nasza kancelaria jeszcze trzyma się na nogach? – Roman przechodził w daleki kąt ofensywy i już dawno przestało mu się to podobać.

– Tak, na szkitach obrzydliwego grubasa, który wyzyskuje maluczkich tego miasta. Ale przynajmniej płaci swojemu adwokatowi. Co nam po uczciwości, skoro nie idą za nią żadne pieniądze? – Stanisław westchnął głęboko, jakby właśnie jednemu ze swoich ulubionych studentów zdradził w zaufaniu główną zasadę rządzącą zawodem adwokata. – Wystarczyło bronić Zdzisławskiej w zeszłym miesiącu. Miała świetne zadatki na stałego klienta...

– Swoimi ściekami zatruła pół Wawra! – Poczucie sprawiedliwości Romana dawało o sobie znać.

– Nie swoimi, tylko męża. Nie ściekami, tylko płynnymi nieczystościami. Nie zatruła, tylko wykryto przypadkową nieszczelność rury i nie pół Wawra, tylko kilka rzadko zabudowanych osiedli na obrzeżach miasta! – Słowa wystrzelały z ust Stanisława jak pociski z karabinu.

– Dobrze wiesz jak było.

– A czy to ma jakieś znaczenie? – Stanisław prawie krzyknął. Rozmowa przestała być grzeczna.

– Dla mnie ma.

– Każdy prawnik...

– Ja nie jestem jednym z tych prawników – stwierdził stanowczo Roman.

Stanisławowi na czole pulsowała gruba sina żyła. Otworzył usta, by po sekundzie je zamknąć, a potem znowu otworzyć. Wyglądał jak ryba wyciągnięta z wody. Jego twarz zaczynała robić się purpurowa. Wybuch nastąpił szybciej niż można się było spodziewać.

– Zastanawiam się od dawna, co ty jeszcze robisz w tym zawodzie? Nigdy ci tego nie mówiłem, ale chyba najwyższy czas by ktoś ci to wreszcie powiedział prosto w twarz! Niestety prawda jest taka, mój przyjacielu, że kompletnie nie nadajesz się do tej roboty! Z twoim podejściem prędzej odnajdziesz się w PAH niż na sali sądowej!

Oszołomiony Roman poczuł się jakby dostał nagłej niestrawności. Pokój robił się coraz mniejszy, powietrze gęstsze. Szafa rosła w oczach, kredens jej wtórował.

Powoli, nie bez trudu, wstał i w milczeniu zaczął pakować laptopa i papiery do brązowej teczki. Czuł jak krawat uwiera go w szyję, a po skroni spływa kropla potu, denerwująco łaskocząc go w skórę. Gardło drażniło go suszą, która w nim nastała, usta miał spierzchnięte i szorstkie jak papier ścierny. Czego by teraz nie oddał za odrobinę świeżego powietrza, za łyk lodowatej wody…

Milczenie stawało się nie do zniesienia. Cichy szum samochodów za oknem na chwilę ustąpił przenikliwemu dźwiękowi syreny ambulansu.

Roman, nie mogąc zebrać wszystkich myśli wirujących mu w głowie, skończył pakować teczkę i spojrzał na Stanisława, który odwrócił od niego wzrok i wyglądał teraz przez okno. Najwyraźniej to był jego sposób na uspokojenie się.

– Co jest w tej kopercie? – spytał w końcu Roman najspokojniej jak potrafił, zapinając teczkę.

– ORA przydzieliła nam trzech aplikantów – powiedział równie spokojnie Staszek, nadal obawiając się spojrzeć Romanowi w oczy.

Roman ścisnął mocniej swoją teczkę. Po ciele przeszła go fala gorąca, a w głowie po raz kolejny zawirowało.

Dziekan Okręgowej Rady Adwokackiej przydzielił im trzech aplikantów. Ledwo minęło przecież ustawowe pięć lat, po których adwokat w ogóle może zostać czyimkolwiek patronem. Sytuacja na aplikacjach była jednak dość trudna. Patronów brakowało i pewnie dlatego ORA zdecydowała się tak szybko zaangażować Romana i Staszka do tej roli.

Najpoważniejszym problemem było to, że każdemu z tych trojga młodych ludzi będzie trzeba zapłacić i trzymać ich tu przez następny rok. Mogą zapomnieć o nowych komputerach... mogą zapomnieć o nowym lokum. Kancelaria Adwokacka Walczak i Starowicz pójdzie z torbami i Stanisław wyraźnie dał Romanowi do zrozumienia, z czyjej winy tak się stanie.

– Nie mamy obowiązku ich zatrudniać – powiedział cicho Stanisław, ale wiedział od razu jaka będzie odpowiedź jego wspólnika.

– Nie.

– Spodziewałem się, że to powiesz. Albo coś zrobimy, albo możemy się pakować. – Staszek wstał i przy dźwiękach skrzypiącej podłogi opuścił pokój Romana.

Roman opadł bezsilnie w fotel, nadal trzymając dłonie na teczce stojącej na biurku. Wyglądał jakby modlił się za jakiś beznadziejny przypadek.

Oddychał głęboko. W ciągu kilku minut spocił się tak, jakby przebiegł kilkaset metrów. Klaustrofobiczny dyskomfort, którego przyczyną była kłótnia ze Stanisławem i biuro, które bardziej przypominało z rozmiarów klitkę na środki czystości niż miejsce pracy zdolnego adwokata, ustępował bardzo powoli acz konsekwentnie.

Nie tak to wszystko sobie wyobrażał. Kiedy dwa lata wcześniej zakładali ze Stanisławem kancelarię byli przepełnieni optymizmem. Wszystko układało się po ich myśli. Dostali kredyt na bardzo korzystnych warunkach, rozpromowali się wśród znajomych, klientów im nie brakowało. Tak było przez rok. W drugim roku wszystko zaczęło się psuć. Klientów zaczęło ubywać, przybywało za to nudnych spraw rozwodowych i spraw z urzędu, które nie należały ani do fascynujących, ani dochodowych.

Roman wstał ponownie, porwał teczkę z biurka i wyszedł z pokoju na korytarz, by przejść do pomieszczenia, które służyło za sekretariat. Powiew świeżego powietrza z uchylonych tam okien podziałał kojąco na jego zaćmiony duchotą mózg.

Za szerokim biurkiem siedziała Lilianna Rożek – sekretarka w kancelarii. Oparła podbródek na jednej dłoni, drugą zaś klikała w myszkę układając na ekranie komputera pasjansa.

– Lecę na rozprawę – rzekł Roman, pospiesznie wkładając ściągnięty z drewnianego wieszaka płaszcz.

– Pokłócił się pan mecenas z mecenasem Walczakiem? – spytała Lilka, nie odrywając wzroku od monitora.

Była dość puszystą platynową blondynką przed czterdziestką. Jej jasne włosy tworzyły na głowie potężny kok. Żuła gumę otwierając przy tym szeroko usta. Roman już nie raz pouczał ją, by tego nie robiła. Teraz nie miał na to siły.

– Nie wracam już dzisiaj. Do jutra – odpowiedział Roman i wyszedł na śmierdzącą moczem klatkę schodową.



Jeżeli komuś mało, to mogę wkleić kolejny fragment.

2
Ostry podjazd... Nie wiem, czy podołam.


Mecenas Roman Starowicz trzasnął pokrywą laptopa. Wzrok jego kancelaryjnego wspólnika Stanisława Walczaka, od kilkudziesięciu sekund wwiercał mu się w czoło. W końcu Roman nie wytrzymał i odwzajemnił spojrzenie.


1. Przyznam, że pierwsze parę fraz ostudziło mój zapał do pisania. Wiem, że można wiercić komuś dziury wzrokiem w czole - w metaforycznym oczywiście znaczeniu - ale strasznie nie spodobało mi się to zdanie. Na dodatek dopadła mnie durna refleksja gdy dotarłem do zdania trzeciego: skoro odwzajemnił spojrzenie dopiero po kilkudziesięciu sekundach, to skąd wiedział, że ten drugi się wwierca. Niby nic, błędu nie ma, a przyjemność z czytania mniejsza. Rozumiem, że Roman dostrzegał wspólnika kątem oka, ale nie podoba mi się to.

2. interpunkcja:

[...] wspólnika, Stanisława Walczaka, od kilkudziesięciu [...]

[...] wspólnika - Stanisława Walczaka - od kilkudziesięciu [...]


Na przepastnym blacie biurka [...]


Przepastny to bardzo głęboki, obszerny lub rozległy. Niby wszystko pasuje, ale wyczuwam delikatny zgrzyt. To oczywiście kwestia mojej zwichrowanej percepcji językowej, wynikającej ze zbyt etymologicznego podejścia do słowa przepastny (przepaść), więc możesz zignorować tę uwagę. Mimo wszystko nie pasuje mi to.


[...] bo jego wspólnik aż cofnął się do tyłu.


Jasne, że do tyłu. Trudno cofnąć się naprzód.


– O to co zwykle – odpowiedział Stanisław, opierając się o framugę drzwi. Dopiero teraz, gdy założył ramię na ramię, Roman zauważył w jego dłoni podłużną białą kopertę.


Stanisław oparł się o framugę. Założył ramię na ramię (jakkolwiek by to nie brzmiało). Dopiero teraz Roman zauważył. Przez zmianę kolejności wprowadzasz zamieszanie - musiałem drugi raz przeczytać, żeby połapać się, o co chodzi. Czytelnik buduje w wyobraźni scenę zdanie po zdaniu, wzbogaca wyobrażenie pod dyktando autora, dopowiadając sobie brakujące elementy. Gdy piszesz, że oparł się, mogę pomyśleć, że oparł się barkiem, ale mogę też zobaczyć, że wyciągnął w bok rękę. Miałem to nieszczęście, że pomyślałemo tym drugim :)



Założył nogę na nogę. Ramiona chyba lepiej skrzyżować.


Zamykana na klucz szafa wyglądała jakby stała w kącie pokoju od czasów, gdy kamienica przy Hożej została zbudowana.


Rozdęte zdanie. [...] gdy wybudowano kamienicę [przy Hożej].

A jak możesz, to "przy Hożej" umieść w innym miejscu. Starasz się upchnąć zbyt wiele informacji w jednym fragmencie.


Przez jej imponujące rozmiary Roman czasem miał wrażenie, że ściany jego biura schodzą się do środka, a pokój robi się coraz mniejszy, ciemniejszy, a powietrze w nim ciężkie, jakby ścieśniające się ściany sprężały je bezlitośnie.


Można chyba wyrzucić, czytelnik domyśli się gdzie jest powietrze.


Westchnął głośno i zamknął oczy, jakby chciał natychmiast ulotnić się z 1tego miejsca i nie kontynuować 2tej rozmowy.


Chyba dwójkę możesz pominąć - unikniesz powtórzenia.


– Znowu wziąłeś jakieś kompletne gówno – powiedział Stanisław, mocno akcentując ostatnie słowo, jednocześnie wykrzywiając usta w grymasie, jakby właśnie wgryzł się w dorodną cytrynę.


W grymasie, jakby? Siedzę nad tym zdaniem i nie mogę się wgryźć. W grymasie, jakby. Nie gra mi to. Ale jak wypadnie w grymasie wszystko będzie dobrze.


Słowo, które powtórzył z niedowierzaniem, najbardziej go zabolało.
Jakby trochę przesadzone. Bez "aż" jest lepiej, ale nadal trochę dziwnie. Najpierw wytrzeszcz oczu - w zdumieniu (powinno być ze zdumienia), a potem na dokładkę go zabolało. Psychologiczne zamieszanie, odbierające wiarygodność bohaterowi.


To nie była pierwsza rozmowa ze Stanisławem na ten temat. Zastanawiające było jednak to, [...]
Za dużo.


– A sprawa Zamojskiego? – bronił się Roman. – Trudna sprawa, ale nie powiesz, że niedochodowa...
Druga sprawa nie jest już konieczna.


Pierwszy raz od kilku tygodni trafiła mu się dochodowa sprawa – to znaczy taka, za którą państwo nie płaciło mu marnych groszy, które wystarczały może na biurowe spinacze.


Rozumiem o co chodzi, ale logicznie, to wychodzi na to, że fakt niepłacenia przez państwo za sprawę prowadzi do jej dochodowości. Spróbujmy:



Pierwszy raz od kilku tygodni trafiła mu się dochodowa sprawa – czyli nie taka, za którą państwo płaciło mu parę marnych groszy.


Stanisław podszedł do biurka i po rozpięciu marynarki usiadł na krześle, które przeznaczone było zwykle dla gości Romana.
Podszedł, rozpiął marynarkę, usiadł. OK. Na krześle. Jasne, że po przeciwnej stronie biurka - przecież nie na kolanach Romana, przecież nie przy stole konferencyjnym. Uwierz, że czytelnik pewne rzeczy wyobrazi sobie.


– Gdyby nie przekręty Karwowskiego, już dawno poszlibyśmy z torbami – powiedział z 1tak drażniącą Romana 2przesadną pewnością siebie.
1 wypadałoby wyrzucić, a 2 można.


Roman 1przechodził w 2daleki kąt ofensywy i już dawno przestało mu się to podobać.
1. bardziej pasuje przeszedł.

2. jaki kąt? Czego? Czuję, że gość jest już głęboko w... defensywie, od pewnego czasu. Ewentualnie przeszedł na chwilę z defensywy w rozpaczliwą ofensywę. Ale, że przeszedł w daleki kąt ofensywy - raczej nie. Chyba, że to jakiś żargon prawniczy. Jeśli tak, to nieczytelny.


– Tak, na szkitach obrzydliwego grubasa


Kurcze, musiałem sobie wyguglać te szkity, bo w słowniku nie znalazłem. Jest! Miejski słownik Slangu i mowy potocznej - Slang internetowy Młodzieżowy język - Hip hop. Nieźle pojechał herr Walczak jak na wygajerowanego gogusia. Jak na wykładowcę uniwersyteckiego to nie popisał się. Słabo mi to pasuje, ale to Twoja sprawa, co z tym zrobisz.


Słowa wystrzelały z ust Stanisława jak pociski z karabinu
Chyba wystrzeliwały, wylatywały.


Rozmowa przestała być grzeczna.
Hi, hi.


Czuł jak krawat uwiera go w szyję, a po skroni spływa kropla potu, denerwująco łaskocząc go w skórę.
Jasne, że w skórę. Przecież nie w krawat.


Roman, nie mogąc zebrać wszystkich myśli wirujących mu w głowie, skończył pakować teczkę i spojrzał na Stanisława, który odwrócił od niego wzrok i wyglądał teraz przez okno.
Wystarczy, że odwrócił.



Późno się robi, pora kończyć. Do samego końca lecą takie detale. Drobnostki, odrobinę irytujące, ale nie za bardzo. Podejrzewam, że za którymś czytaniem sam byśje dostrzegł.



A tekst? Nie powiem, że spodobał mi się, za krótki fragment. Zainteresował mnie, to prawda. To dobrze. Interesujący dialog, nawet ciągnie. Ale jest też druga strona medalu. Trochę za dużo ornamentów. Odnoszę wrażenie, że niektóre informacje dotyczące całej sceny, są kompletnie niepotrzebne. Brakuje mi trochę wyważenia opisów. Ale weż pod uwagę, że jestem minimalistą, lecę przez tekst czekając na mięso - fabułę :)



Pozdrawiam.

3
bo jego wspólnik aż cofnął się do tyłu


Bo do przodu ciężko się cofnąć...

Poza tym, opisowo też jest dziwnie. Rozumiem, że się wzdrygnął, tak?


Dopiero teraz, gdy założył ramię na ramię


Zawsze wierzyłem, że prawnicy to kosmici albo mutanty. Można założyć ręce (np. na brzuchu) ale jak do diaska można założyć ramię na ramię? To nie zapasy dwóch ludzi...


Westchnął głośno i zamknął oczy, jakby chciał


Już w tym momencie czytania wyraz jakby zaczyna mnie irytować. Dlaczego nie pisać dosłownie? Jakby oddala obrazy, wyrzuca dosadność - wszystko staje się "nijakie".


Westchnął głośno i zamknął oczy, jakby chciał natychmiast ulotnić się z tego miejsca i nie kontynuować tej rozmowy.

– Znowu wziąłeś jakieś kompletne gówno – powiedział Stanisław, mocno akcentując ostatnie słowo, jednocześnie wykrzywiając usta w grymasie, jakby


No masz ci los...


Oszołomiony Roman poczuł się jakby dostał nagłej niestrawności.
No nie... Zobacz, że można to napisać inaczej:



Oszołomiony Roman poczuł narastającą niestrawność.


Czuł jak krawat uwiera go w szyję, a po skroni spływa kropla potu, denerwująco łaskocząc go w skórę. Gardło drażniło go suszą, która w nim nastała, usta miał spierzchnięte i szorstkie jak papier ścierny.


Źle konstruujesz zdania - sam wpychasz się w pułapkę zaimków. Tan naprędce zamieniam na:



Czuł, jak krawat zaciska się na szyi, a po skroni spływa kropla potu, denerwująco łaskocząc napięta skórę. Susza w gardle drażniła a spierzchnięte i wyschnięte usta przypominały papier ścierny.



Można? Można.


Staszek wstał i przy dźwiękach skrzypiącej podłogi opuścił pokój Romana.


W akompaniamencie...



Nie jest mi mało. Nie wciągnęło mnie i nie za bardzo podobało. Są zdecydowanie dwa plusy: pierwszy to taki, że dobrze dobrałaś imiona i nazwiska bohaterów - jak ulał pasują do mecenasów. Drugi to dialogi między nimi. Reszta wypada znacznie słabiej. Główną bolączką tekstu jest nagminne powtarzanie Roman i Staszek - jeżeli o to chodzi, to ewidentnie widać, że brakuje ci pomysłów na zobrazowanie sytuacji panującej w pokoju i przydzielenie konkretnych funkcji bohaterom. Zaczynasz i kończysz w ten sam sposób: powiedział Roman, zrobił to Staszek. Zabieg dziwaczny, tym bardziej, że tak na prawdę jest ich tylko dwóch w pomieszczeniu, więc wpleciona ilość imion zakrawa nieco na brzydkie powtórzenie. Kolejna rzeczą jest opisywanie niektórych sytuacji: co robili i jak. Plastyka niby jest, ale ani dobrze obrazująca ani poprawnie napisana. Myślę, że brakło tutaj czasu na odłożenie tekstu i poczytanie "świeżym okiem". Przecinki musisz dopracować - nie ma złotej zasady, krótkiej porady, jak je stawiać - ja tylko polecę głośne czytanie tekstu i robienie pauz tam, gdzie występuje przecinek - znacząco pomaga, aczkolwiek nie we wszystkich sytuacjach. Tekst słaby.

[ Dodano: Wto 23 Cze, 2009 ]
Wrrrr: postów mi nie uwzględnia.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”