Kamienne Miasto [fantasy]

1
Rozdział 1

Tarlon



Wiele pracy włożyły ludy Kenelandu i Taranoru, aby połączyć oba królestwa drogą na południe od ujścia rzeki Arachael. Gościniec, wyłożony na nasypie, wił się długimi serpentynami wśród rozległych, gęsto zalesionych mokradeł. Rozlewiska, ciągnące się od brzegów morza, aż po podnóża Gór Południowych, wypełniały cała tą wąską gardziel.

Kilka mil dzieliło Gatlara od kiedy przekroczył długi most, spinający oba brzegi wielkiej rzeki. Zbliżał się wieczór, w lesie ciemniało. Mijał kolejny, bezowocny dzień poszukiwań potomka króla Erola.

Stary rycerz nie jechał sam. Towarzyszył mu szary wilk, drepcząc parę kroków za jeźdźcem. Niecodzienny stanowili widok na szlaku, gdyż wilki, jeśli już to robią, to wybierają kompanię orków a niżeli ludzi.

Niespodziewanie wierzchowiec Gatlara stanął dęba. Przestraszył się węża, który nagle pojawił się na drodze. W tym samym momencie, przed twarzą starego rycerza, przeleciała strzała. Jeździec opanował rumaka. Jednak nie zdążył się nawet rozglądnąć skąd padł strzał, kiedy na drogę wpadła zakapturzona postać w brunatnym płaszczu. Odrzuciła łuk, dobyła miecza i natarła na Gatlara. Zwarli się mieczami, i pomimo, że hadorczyk walczył z końskiego grzbietu, nie dawało to mu żadnej przewagi wobec wyśmienitego wyszkolenia przeciwnika. Napastnik miał twarz ukrytą pod maską, lecz: elficki miecz, płynność ruchów i wysoka postura wskazywały, iż należał do Wybranego Plemienia.

Nie wiedzieli tego, ale za plecami walczących pojawił się drugi elf. Zaraz jednak znieruchomiał. Z niebieskich źrenic znikła pewność siebie, zastąpiona przez lęk. Szczerząc kły, drogę zastąpił mu swoisty towarzysz starego rycerza

— Trafnie odgadujesz — odezwał się szary wilk. — To ja: zguba waszego Zgromadzenia. Wiesz, że nie jesteś w stanie mnie pokonać. Odejdźcie zanim obaj zginiecie. Przekażcie wiadomość Radzie Edonów, że wróciłem i Gatlar jest pod moja ochroną.

Po tych słowach wilczy mówca zaczął rosnąć, przybierając w końcu rozmiar dorównujący koniowi. Stanął mocno na przednich łapach. Zgarbiony, z opuszczonym łbem, czekał na reakcję przeciwnika. Z czerwonych ślepi biła agresja, a ślina ciekła miedzy wielkimi zębiskami.

— Gatlar jest pod moja opieką — powtórzył grubym, niskim głosem.

Elf cofnął się mimowolnie krok w tył. Aura strachu, jaka rozpościerał ten potężny demon, odbierała siły zamaskowanemu Edonowi.

Naraz, w oczach błysnął promień, zacisnął dłonie na rękojeści i rzucił się na potwora. Nie zrobił nawet dwóch kroków, kiedy padł jak ścięty przed olbrzymim wilkiem. Bestia podniosła wzrok. Za plecami zabitego wojownika stało dwóch ludzi z kuszami.

— Długo kazaliście na siebie czekać — rzekł demoniczny wilk.

— Wybacz, panie — skłonili głowy w obawie przed przeszywającym grozą wzrokiem.

— Drugi, głupcy, na co czekacie. Brać go!.

Obaj rzucili się naprzód. Dotarli do walczących w ostatnim momencie. Uniesiony elfi miecz, którego cios miał zakończyć tą walkę, wisiał nad leżącym na ziemi, oszołomionym Gatlarem. Jednak niedoszły kat starego hadorczyka, zachwiał się, jęknął i zwalił przed nim, przygnieciony ciężarem dwóch spadających na plecy mieczy.

— Huntair musi zginąć, inaczej czeka nas zagłada — cichym głosem powiedział umierając elf.

Stary rycerz leżał otumaniały, próbując pozbierać myśli. Zanim się otrząsnął z szoku, dwaj nieznajomi ludzie zabrali ciała martwych napastników na swoje wierzchowce i zbierali się do drogi.

— Kim jesteście? — spytał Gatlar.

Oddalając się nawet nie spojrzeli w jego stronę.

Hadorczyk z trudem wstał trzymając się za stłuczony bok. Chciał zawołać, ale zaniechał wpół wdechu. Dotarło w końcu do niego co tu się wydarzyło. Zrozumiał kim byli napastnicy i kto go uratował. Rozglądnął się wokoło. Po walce nie było śladu. Został tylko: wierzchowiec i szary wilk.

— Skoro już mam cię jako kompana, mógłbyś trochę mi pomagać — powiedział Gatlar.

Zwierzę nic nie odpowiedziało.

— Eh — z rezygnacją machnął ręką stary rycerz. — Czas ruszać w dalszą drogę.



Po raz kolejny przyszedł ten sen — zmora, która dręczyła Shagana przez całe życie. Mężczyzna znalazł się na pustkowiu. Pod nogami miał spopieloną ziemię. Pożółkłe, wysuszone trawy gięły się delikatnie pod siłą wiatru. Karłowate, zwęglone drzewa sterczały gdzieniegdzie pozbawione życia. Strumienie wypełnione były czarną, nieprzeniknioną mazią. Znad gór przyszła ciemność, a wraz z nią, ogromne, czarne kłęby chmur, które zasłoniły słońce. Naraz niebo stało się ołowiane i na sam swój widok napawało go lękiem.

Nagle został porwany przez gwałtowny podmuch wiatru i uniesiony wysoko ponad ziemię, kierując się mimowolnie w stronę gór. W dali majaczyły, na razie niewyraźne, ich poszarpane, gołe, szczyty. Ogromne kłęby, czarnego jak smoła dymu, unosiły się nad wierzchołkami kryjąc je w cieniu.

Lecąc z zawrotna prędkością, w dole mijał kolejne krainy. Zniszczone osiedla ludzi, zrównane z ziemią twierdze krasnoludów i ogarnięte płomieniami wielkie połacie lasów elfów. Wszystkie te plemiona, długimi sznurami uciekały przed armiami orków i trolli idących z gór. Niezliczone zastępy służalców Mroku kroczyły przed siebie, niszcząc wszystko orężem i ogniem.

Nad hordami dzikich najeźdźców latały przerażające smoki. Potężne skrzydlate bestie budziły panikę wśród uchodźców, co chwile zniżając lot nad kolumnami ludzi, krasnoludów i elfów, ognistymi podmuchami siały wśród nich śmierć.

W miarę zbliżania się do czarnych gór, Shagan zaczął rozpoznawać zarysy twierdzy. Była to monumentalna budowla o wysokich murach i strzelistych wieżach, z których biły w górę, strumienie czerwonego światła, powodując wyładowania w chmurach.

Shagan obniżył lot i wylądował za murami, na wyniesieniu, w centralnej części dużego placu, pomiędzy zgromadzone, niezliczone oddziały orków stojące w bezruchu. Wokół Shagana, na kamiennych tronach, siedziało osiem demonów. Pionków Śmierci. Najpotężniejszych z pośród sług Władcy Ciemności. Tuż za nim stała niska, zgarbiona postać w habicie mnicha. Jego twarz była blada, a oczy białe jak u ślepca. Na jej znak, z setek orczych gardeł podniósł się donośny okrzyk. Jeden wyraz powtarzany osiem razy. Shagan nie rozumiał co on oznaczał, lecz miał świadomość, że krzyczą jego imię. Nie czuł przerażenia. Wystąpił o krok i uniósł wysoko miecz w geście triumfu.



Obudził się nagle i nerwowo rozejrzał dookoła. Uświadomił sobie, że to był tylko sen. Znajdował sie w chacie swego ojca. Zza kotary przesłaniającej otwór okienny dochodziły ciepłe promienie słońca i gwar rozmów. Ubrał się i wyszedł na zewnątrz. Przed domem stało kilku mężczyzn, którzy rozmawiali o dzisiejszym podziale prac.

— Shagan, wstałeś — przywitał go jeden z nich. Był średniego wzrostu z bujną, czarną czupryną na głowie. Miał czarne oczy i kościstą twarz, do której nie pasowały gęste wąsy. — Miałem właśnie cię obudzić, bracie.

— Witaj, Forkiel — odrzekł Shagan rozcierając pięścią oko.

— Widzę, że się nie wyspałeś?

— Znowu miałem ten koszmar — jednym tchem rzucił Shagan.

— Kiedy się to skończy? — powiedział starszy brat. — Od kilku lat masz te dziwne sny.

— Skończą się gdy wypełnię swoje przeznaczenie — stwierdził z powagą tamten. — Wtedy dowiem się co one oznaczają.

— Tu, w Tarlon, nie masz na to szans — zaśmiał się Forkiel. — Jedyne z czym możesz dziś powalczyć, na przykład, zamiast armii orków, to pole pszenicy. Zamiast miecza dzierżąc w dłoniach kosę.

— Wiesz dobrze, że kiedyś opuszczę wioskę — odpowiedział Shagan patrząc prosto w oczy brata — i was.

— Spokojnie, spokojnie, ja tylko żartowałem — rzekł Forkiel widząc powagę z jaką traktował ten temat jego brat. — Chciałem tylko zwrócić ci uwagę, że wcale nie musisz nas opuszczać. Całe życie spędziłeś w Tarlon, przez co stałeś się jednym z nas. Fullin przyjął cię jak własnego syna, ja jak rodzonego brata. Pamiętaj, że ani my ani żaden z mieszkańców naszej wioski nie chce abyś odszedł — tu zamilkł na chwilę, a na jego twarzy pojawił się uśmieszek. — A już na pewno nie chcą twego odejścia bliźniaczki od starego Deviona.

Shagan uśmiechnął się porozumiewawczo do brata.

Od kiedy podjął decyzję, że opuści wioskę w poszukiwaniu swego przeznaczenia, przez cały czas walczył z myślami. Z jednej strony było Tarlon, miejsce w którym się wychował, gdzie mógłby w spokoju spędzić resztę swojego życia.

Z drugiej jednak strony miał świadomość, że tu się nie urodził. Został znaleziony jako niemowlak przeszło dwadzieścia pięć lat temu u progu domu Fullina. Akurat kiedy się pojawił, w wiosce doszło do niepokojących wydarzeń. Tego samego dnia mieszkańcy, zdziwieni ciszą panującą na podwórzach, odkryli, że wszystkie psy zostały rozszarpane w bestialski sposób, a dzień później w miejscu wyschniętej kałuży ukazał się ślad olbrzymiej stopy, o wiele większej od ludzkiej, ale przypominającej ją budową. Niektórzy doszukiwali się związku alarmujących znalezisk z pojawieniem się niemowlęcia, jednak było to tak absurdalne, że szybko zapomniano o wszelkich podejrzeniach.

Fullin wyznał Shaganowi prawdę o jego pochodzeniu w dniu jego siedemnastych urodzin, kiedy to po raz pierwszy miał złowieszczy sen, zmorę nocną, nawiedzający go od tamtej pory. Drugi raz odwiedził go po roku. Potem koszmar pojawiał się coraz częściej, a ostatnimi czasy wręcz nagminne. Dlatego Shagan zdecydował się opuścić wioskę, uznając że już niebawem wypełni się jego przeznaczenie.

— Do pracy, dziś ostatni dzień — nagle z zamyślenia wyrwał go głos Fullina.

Jego przybrany ojciec był starym człowiekiem. Miał siwe włosy, a na głowie nosił poniszczony, słomkowy kapelusz. Jako najważniejszy człowiek w wiosce, kierował pracami w polu i rozstrzygał spory. Był traktowany z dużym szacunkiem i cieszył się zaufaniem wśród mieszkańców.



Przez całe dnie panował upał. Niebo było prawie bez skazy, a niewielkie, białe obłoczki, które czasami pojawiały się na błękitnym sklepieniu, nie były w stanie złagodzić lejącego się z góry skwaru. Słońce nie oszczędzało nikogo ani niczego na ziemi. Od kilku dni, ani jedna kropla deszczu, nie dała nawet chwili wytchnienia od panującej spiekoty.

W lecie, jak każdego roku, zaczęły się żniwa. Przez panujące upały plony nie były obfite, jednak pomimo tego wioska nie była zagrożona w obliczu zimy. Mieszkańcy pracowali razem na polu; mężczyźni ścinali zboże, a kobiety zbierały je i wiązały w zgrabne snopki.

Na jednym z wozów trwał załadunek. Trzej synowie Fullina pracowali zawzięcie, kiedy nagle jeden z nich jęknął z bólu, gdyż drugi, podając snopek, rzucił mu go na gołe plecy, przy okazji uderzając widłami.

— Shagan, nic ci się nie stało?! — nerwowo spytał winowajca.

— Dario, ty durniu! — krzyknął na młodszego brata Shagan. — Ile razy mówiłem, abyś poczekał aż ułożę snopek, a dopiero podawał następny!

— Przepraszam, to było niechcący.

— Dario, biegnij poszukać czegoś do opatrzenia rany i przynieś wody — powiedział Forkiel, najstarszy z braci.

Dario natychmiast wykonał polecenie. Gdy wrócił, najstarszy z braci opatrzył ranę Shaganowi.

Nastał wieczór. Praca dobiegła końca i wozy pełne zboża odjechały w stronę wioski. Wśród gwiazd na niebie bladym blaskiem świecił księżyc, oświetlając trzem braciom drogę do domu. Szli sami, gdyż wozy i ludzie już dawno znikli w mroku.

Poświata księżyca odbijała się w ich jasnych ubraniach. Nosili, zresztą jak prawie wszyscy mężczyźni z Tarlon, szare kamizelki bez guzików i spodnie z łatami naszytymi na kolana, a na nogach sandały.

Szli w szeregu polną drogą. Forkiel w środku, trochę wysunięty. Był chudy, ale miał silne ramiona. Nawet potężnej budowy górale, którzy przejeżdżali przez Tarlon co roku, nie mogli pokonać go w siłowaniu na rękę. Dario, najmłodszy z braci miał czternaście lat. Podobny do Forkiela, jak on miał gęste, kręcone włosy i czarne oczy. Różniły go od brata dwa czerwone rumieńce na policzkach i szeroki, szczery uśmiech, zdradzający jego wesołą naturę.

Po prawej stronie szedł mierzący około dwóch metrów Shagan. Miał długie, opadające na ramiona czarne włosy. Oczy koloru niebieskiego, a cała twarz promieniała dziwnym majestatem i powagą. Był dobrze zbudowany i silny. Jego postura nijak nie pasowała do pozostałych mieszkańców.

Bracia podążali powoli wsłuchując się w kładące się do snu otoczenie. Dario szedł, jak zwykle, wesoły i pogodny. Nie mógł doczekać się uczty na cześć zakończenia tegorocznych żniw. Po chwili marszu, w oddali zaczęły pojawiać się zarysy pierwszych domostw, a szum małej rzeczki, która płynęła przez Tarlon, stawał się coraz wyraźniejszy.



Wioska Tarlon znajdowała się na południowo-wschodnim krańcu znanego świata, ukryta za ogromnym łańcuchem Gór Południowych. Daleko na północy, tuż nad horyzontem, majaczyły ich białe, poszarpane szczyty na których opierała się część nieba tworząc błękitny dach nad Tarlon i całą okolicą.

Ze wschodu wioskę otaczały wzgórza porośnięte gęstym borem sosnowym. Wzniesienia po dwudziestu milach zmieniały się w góry. To właśnie stamtąd brała swe źródła rzeczka przepływająca przez Tarlon. Z zachodu wioska zamknięta była przez Las Gadom, przez który prowadziła droga do Irton. Z rzadka korzystali z niej kupcy, ale nigdy nie zatrzymywali się we wiosce. Na południe od wioski rozciągały się pola uprawne, a na północy stał wielki mur Gór Południowych.

Tarlon należała do Aravalu Południowego, księstwa, które powstało z ziem skolonizowanych przez Aravalczyków, wiele wieków temu. Ich zbrojna wyprawa miała na celu podbój nowych ziem, ale przede wszystkim, i przez co, zabezpieczenie południowych szlaków handlowych, nękanych przez półdzikie górskie ludy na Przełęczy Kerdan oraz bandy banitów grasujące po południowej stronie gór. Pomimo początkowych sukcesów w walce z banitami, w miarę rozrastania się księstwa o kolejne ziemie, oddziały zostały rozproszone, a liczba oraz zasięg patroli zmalał. W owym czasie wybuchła wojna z Czarnymi Magami i główny wysiłek militarny królestwa Araval skoncentrowany został na obronie ojczyzny. Późniejsi władcy nie interesowali się sprawami leżących za górami prowincji.

Książę, który władał tymi ziemiami o istnieniu Tarlon przypominał sobie zawsze raz na pół roku, kiedy jego poborca podatkowy objeżdżał wszystkie podległe mu wioski zbierając należne opłaty i część plonów. W ten sposób książę zaopatrywał swoją siedzibę w Irton. Mógł wtedy wyprawiać bale, turnieje czy polowania, które tak bardzo lubił. Był sprawiedliwym władcą i nigdy jego poddani nie narzekali na jego rządy czy wysokości podatków i danin.

Poza tym Tarlon było nieczęsto odwiedzane. Czasami wozy kupieckie przejeżdżały przez nie jadąc w kierunku południowo-wschodnim, ku oazom na Morzu Piasków, bądź zachodnim, przez Las Gadom, do Irton i dalej ku Dziczy. Wędrowny bard również był rzadkością, toteż jego pojawienie się wprowadzało wielkie ożywienie. Zostawał wówczas na kilka dni, a jego opowieści traktujące o niebezpieczeństwach czyhających na podróżnych na szlakach w Górach Południowych oraz pieśni opiewające doniosłe czyny dawnych bohaterów wzbudzały ogromne zaciekawienie wśród mieszkańców. Ponadto raz do roku wioskę odwiedzało kilku górali. Przyjeżdżali z wozem pełnym skór i wymieniali się z mieszkańcami za inne produkty, resztę swoich towarów sprzedawali w Irton na tamtejszym targu.



Wioska była praktycznie odizolowana od otaczającego ją świata. Niestety takie odosobnienie nie było gwarancją bezpieczeństwa. Chociaż Tarlon nie było obiektem ustawicznych ataków, owe zdarzały się.

Ostatni, a zarazem największy napad nastąpił przeszło pięć lat temu. Raultowie, półdziki lud zamieszkujący podnóża Gór Południowych zaatakował późną jesienią. Fullin przebywał wtedy poza wioską.

Jedną z ofiar napaści była Dartja, matka Forkiela, Shagana i Daria. Raultowie podpalili wszystkie domy. Kiedy dom Fullina stanął w ogniu, Dartja nie mogła się wydostać, gdyż ogromna belka podtrzymująca dach zawaliła się i zabarykadowała drzwi. W pomieszczeniu było pełno dymu przez który Dartja straciła orientację. Zaczęła krzyczeć o pomoc. Forkiel, usłyszawszy krzyk matki, nie zważając na niebezpieczeństwo rzucił się jej na ratunek. Nie mogąc wyważyć drzwi, wszedł do płonącego domu przez okno. Gdy znalazł matkę, było już za późno, leżała martwa. Wyniósł ciało na zewnątrz. Kiedy wychodził przez okno dach zawalił się, a ogień poparzył jego lewą rękę, na której ma dużą bliznę.

Od tamtej pory ciągle obwiniał się za śmierć Dartji. Nie mógł sobie wybaczyć, że w zamieszaniu zapomniał o niej i że wcześniej nie przyszedł z pomocą.

Gdy wrócił Fullin, zastał tylko dopalające się zgliszcza. Ale w ciągu kilku miesięcy wioska odbudowała się. Znowu zaczęła tętnić życiem, a o dzikich Raultach nie było słuchu.



Trzej bracia powoli doszli do wioski. Przeszli przez mostek, który zawieszona był nad małą rzeczką opływającą Tarlon od południa. Już z daleka dostrzegli wielką łunę światła bijącą z ogniska, które paliło się na środku wioski. Wokoło paleniska stało trzech mężczyzn i piekło dorodną sarnę, kupioną od myśliwych w zamian za trochę zboża. Na swoją kolejkę czekało jeszcze cielę. Wokoło ogniska ustawiono stoły przy których zasiedli wszyscy mieszkańcy, aby jeść i pić po zakończonych żniwach. Obok stołów grupka młodych chłopców grała do tańca na fujarkach, fletach i bębenkach. Przed nimi tańczyły pary podskakując wesoło i wirując w rytmie muzyki.

Widząc zbliżających się synów Fullin wyszedł im na spotkanie.

— Spóźniliście się — rzekł. — Już zaczęliśmy.

— Przepraszamy ojcze — rzekł Forkiel. — Umyjemy ręce i zaraz wracamy na ucztę.

— Pośpieszcie się — powiedział ojciec. — Shaganie, co z twoją raną? Boli jeszcze? — dodał zwracając się do Shagana.

— Już nie, ojcze — odpowiedział Shagan. — Zmienię tylko opatrunek i zaraz wrócę.

— A ty Dario — zaczął mówić Fullin, ale przerwał nagle, gdy spostrzegł, że jego niedoszłego rozmówcy tu nie ma. — Dario! — krzyknął. — Dario! Gdzie jesteś?!

— Nie trzeba się głowić, aby zgadnąć — rzekł Shagan i wskazał na miejsce uczty.

Starzec spojrzał we wskazanym kierunku i zobaczył swego najmłodszego syna, jak siedział przy stole i objadał się w najlepsze.

— A to łobuz! — zażartował Fullin. — Musicie się spieszyć, bo wam wszystko zje — dodał odchodząc.

Forkiel i Shagan skręcili w prawo i poszli prosto przed siebie na wschodni koniec wioski, gdzie znajdował się dom Fullina. Szli środkiem mijając po obu stronach domostwa.

Po chwili pojawiły się ciemne kontury chaty nad którą dumnie stały trzy wielkie dęby zasłaniające swymi gałęziami dach tworząc dodatkową ochronę przed deszczem, śniegiem i wiatrem. Dom Fullina niczym nie różnił się od pozostałych w Tarlon. Dach przykryty słomianą strzechą, która w blasku księżyca lśniła złotym kolorem. Drewno z którego zbudowano chatę było nowe, jeszcze nie naruszone przez czas. Cztery okna zasłonięte szarymi przesłonami za których nie dochodził żaden dźwięk.

Kilka metrów dalej, za rzeczką stała chata Forkiela, który wybudował ją cztery lata temu, po ślubie z Jardiną. Dom najstarszego z braci, jako jedyne zabudowanie, znajdował się na prawym brzegu strumienia. Przed napaścią Raultów cała wioska leżała na tym właśnie brzegu, lecz kiedy Tarlon zostało spalone i mieszkańcy postanowili odbudować wioskę, usytuowano ją po lewej stronie rzeczki. Zgliszcza starej wioski szybko pochłonęła trawa, a na miejscu czarnej wypalonej ziemi pojawiła się żywa zieleń, która z pomocą upływającego czasu całkowicie wymazała dowód strasznej napaści.

Kiedy bracia doszli do chaty, Shagan wziął stojące przed nią drewniane wiadro i poszedł napełnić je wodą ze strumienia. Forkiel opatrzył mu ranę, która już nie krwawiła. Na koniec obaj umyli ręce w wodzie i poszli z powrotem na ucztę.

Idąc przez wioskę zauważyli, że jeden z mieszkańców prowadzi konia do stajni. Bracia od razu spostrzegli, że zwierzę nie należy do nikogo z wioski, ponieważ był to prawdziwy wierzchowiec a nie zwykły koń pociągowy. Był wysoki i smukły, ale dobrze umięśniony. Miał sierść koloru czarnego i splecioną w warkocze grzywę.

Forkiel zwrócił się do Shagana aby mu coś powiedzieć, ale nawet nie zaczął gdyż przerwał mu wołający go głos kobiecy.

— Jardina, pięknie wygladasz — powiedział ucieszony na widok swojej żony Forkiel. — Dzieci śpią?

— Tak — odpowiedziała Jardina. — Chodź, ładnie grają, musimy zatańczyć.

Forkiel podszedł do żony.

— Shagan nie idziesz? — spytała Jardina widząc jak ten stał wpatrzony w stajnię. — Bliźniaczki wypytywały już o ciebie.

— Nie — odparł Shagan nie odwracając wzroku od stajni. — Idźcie sami, ja zaraz dojdę.

Shagan stał chwilę w bezruchu. Kiedy mężczyzna, który odprowadzał wierzchowca do stajni wyszedł i udał się na ucztę, Shagan ruszył w tamtą stronę, aby obejrzeć wspaniałego rumaka. Był zachwycony jego pięknem i siłą jaką sobą reprezentował. Widział takiego wierzchowca po raz pierwszy w życiu. Owszem do Tarlon przybywał raz na pół roku książę w towarzystwie swojej drużyny, ale ich konie nie mogły równać się z tym wspaniałym okazem.

Powoli zbliżył się do stajni. Nagle jednak usłyszał dwa głosy, które dobiegały zza budynku. Jeden głos rozpoznał od razu, gdyż należał do jego ojca, Fullina. Drugi natomiast był mu całkowicie obcy. Shagan przypuszczał, iż głos ów może należeć do jakiegoś jegomościa, który przybył do Tarlon na czarnym koniu. Chcąc poznać prawdę poszedł za stajnię.

Tam zobaczył swego ojca i nieznajomego wysokiego mężczyznę, wzrostem niewiele ustępującym Shaganowi. Lecz na pierwszy rzut oka nie wydawał się być takim, bowiem stał zgarbiony podtrzymując się na czarnej lasce zakończonej srebrną kulą na której spoczywała jego zmarszczona dłoń. Nieznajomy miał siwe, rozczochrane, zapewne od jazdy konno, włosy i kilkudniowy zarost. Jedynym elementem twarzy jaki Shagan zauważył w ciemności był gruby nos przybysza. Nieznajomy ubrany był w szary płaszcz z kapturem, a na jego ramieniu zwisała skórzana torba, na której spoczywała bezwładnie druga dłoń starca. Obcy człowiek był bardzo zmęczony, mówił cicho i szybko.

— Shagan co ty tu robisz? — spytał podniesionym głosem Fullin, na widok syna. — Podsłuchiwałeś nas?

— Nie, ojcze — odparł. — Za twoim pozwoleniem chciałbym się dowiedzieć o co chodzi?

— Nie, Shagan! Nie możesz się dowiedzieć! — odparł szorstko ojciec.

Był wyraźnie zdenerwowany. Widać było, że powodem była rozmowa z przybyszem. Po chwili dodał łagodnym głosem:

— Idź na zabawę synu jutro się wszystkiego dowiesz.

Shagan posłusznie wykonał polecenie. Idąc nie mógł oderwać myśli od nieznajomego, zauważył bowiem, iż przez cały czas jego przybysz patrzył rozmowy z ojcem na niego z wielką uwagą.

Rozmyślając o przybyłym starcu przeszedł na miejsce uczty. Od razu zauważył tańczących Forkiela i Jardinę, lecz nie ich szukał. Po chwili z tłumu wydobył wzrokiem swego młodszego brata, który bez miary opychał się przy jedynym ze stołów. Podszedł do niego i poprosił go o podsłuchanie rozmowy Fullina z nieznajomym. Dario zgodził się pod warunkiem, że ten dopilnuje, aby dostał spory kawałek mięsa z sarny. Kiedy Shagan przytaknął, natychmiast ruszył na przeszpiegi.

Nie trwało to długo, gdyż zaraz wrócił twierdząc, że miejsce wskazane przez niego jest puste. Pochwycił kawałek pieczonego mięsa i zniknął w tłumie. Shagan nie dowierzając bratu poszedł się upewnić, ale kiedy spostrzegł, że za stajnią nie ma nikogo, wrócił na zabawę.

Księżyc był już wysoko na niebie między milionami gwiazd. W Tarlon panował rozgwar, a wielka łuna która biła z ogniska sięgała ciemnego nieba. Rozpoczynała się ciepła, letnia noc, a razem z nią zabawa na cześć ukończenia tegorocznych zbiorów zboża.
Ostatnio zmieniony śr 30 gru 2009, 14:23 przez Coldstream, łącznie zmieniany 1 raz.

2
Wiele pracy włożyły ludy Kenelandu i Taranoru, aby połączyć oba królestwa drogą na południe od ujścia rzeki Arachael.




Kilka mil dzieliło Gatlara od kiedy przekroczył długi most, spinający oba brzegi wielkiej rzeki. Zbliżał się wieczór, w lesie ciemniało.

Nie piszemy o rzeczach oczywistych. Drażni to czytelnika. Most zawsze spina brzegi rzeki.




Nie wiedzieli tego, ale za plecami walczących pojawił się drugi elf.


nieeee, nie lepiej napisać: za plecami walczących pojawił się drugi elf?





— Gatlar jest pod moja opieką — Powtórzył grubym, niskim głosem.

— Długo kazaliście na siebie czekać — Rzekł demoniczny wilk.

— Wybacz, panie — Skłonili głowy w obawie przed przeszywającym grozą wzrokiem.

— Drugi, głupcy, na co czekacie. Brać go!.



Zapis dialogu jest błędny. Po wykrzykniku i znaku zapytania nie stawiamy kropek.



Ogólnie rzecz biorąc wprawka. Wiec bede łagodny :) Początek nie jest na tyle interesujący żeby zachęcić do dalszej lektury. Błędy logiczne i oczywistości rażą po gałach. Styl nam tego nie wynagradza.



Radze poczytać np. Pratschetta Świat Dysku, zobaczyc jak buduje akcje, jak potrafi zainteresować. Jeśli chodzi o budowe zdań to poczytaj Andrzeja Pilipiuka (a najlepiej napisz do mnie na gg, to prześle Ci jego poradnik)



Glowa do gówy i twórz :)
jestem, więc pisze...


Jedni myślą, że piszą. Drudzy piszą, że myślą.

3
Hairoth pisze:— Gatlar jest pod moja opieką — Ppowtórzył grubym, niskim głosem.

— Długo kazaliście na siebie czekać — Rrzekł demoniczny wilk.

— Wybacz, panie — Skłonili głowy w obawie przed przeszywającym grozą wzrokiem.

— Drugi, głupcy, na co czekacie. Brać go!.



Zapis dialogu jest błędny. Po wykrzykniku i znaku zapytania nie stawiamy kropek.


Nie wiem, czy pogrubienie zostało przez ciebie naniesione, czy jest to wskazanie na błędy autora, ale w tej formie jest błędne.



Tak powinno być:

- Gatlar jest pod moja opieką — powtórzył grubym, niskim głosem.

- Długo kazaliście na siebie czekać — rzekł demoniczny wilk.

- Wybacz, panie. — Skłonili głowy w obawie przed przeszywającym grozą wzrokiem.








Teraz o tekście:


Niecodzienny stanowili widok na szlaku


Naprzestawność. Zamienić.


Szczerząc kły, drogę zastąpił mu swoisty towarzysz starego rycerza


Nie mam pojęcia, dlaczego tego wyrazu użyłeś.


Elf cofnął się mimowolnie krok w tył.
Tautologia. Nie można cofnąć się do przodu. Więc cofać się = do tyłu.




Obaj rzucili się naprzód. Dotarli do walczących w ostatnim momencie. Uniesiony elfi miecz, którego cios miał zakończyć tą walkę, wisiał nad leżącym na ziemi, oszołomionym Gatlarem. Jednak niedoszły kat starego hadorczyka, zachwiał się, jęknął i zwalił przed nim, przygnieciony ciężarem dwóch spadających na plecy mieczy.
I teraz tak. Skrót to jest straszny. Pominę, że początek był bardzo obiecujący: ładny, malowniczy opis, dobre powiązanie informacji. Teraz nagle czytałem o demonicznym wilku, a tamci sobie już walczą...? No jak tak? Cała ta sytuacja, jakby nie patrzeć, powinna ci zająć co najmniej z 3 akapity. Tymczasem ledwie w trzech zdaniach ją ująłeś. Zabieg źle rokujący z prostej przyczyny: brak konsekwencji = brak chęci. To mi się już bardzo nie podoba.


Został tylko: wierzchowiec i szary wilk.


Dwukropek w takim zdaniu to rzecz zbędna. Można go wyrzucić i wszystko będzie okej. Dodam więcej: będzie ładnie.


Naraz niebo stało się ołowiane i na sam swój widok napawało go lękiem.
Sam siebie się przestraszył?


W dali majaczyły, na razie niewyraźne


Wiadomo, że jak majaczyły, to niewyraźnie.


Nad hordami dzikich najeźdźców latały przerażające smoki. Potężne skrzydlate bestie budziły panikę wśród uchodźców, co chwile zniżając lot nad kolumnami ludzi, krasnoludów i elfów, ognistymi podmuchami siały wśród nich śmierć.


Ten tekst i zdania wyżej, to żywcem obraz z LoTR ...


Shagan obniżył lot i wylądował za murami, na wyniesieniu, w centralnej części dużego placu,[1] pomiędzy zgromadzone, niezliczone oddziały orków stojące w bezruchu.
Tutaj jest coś nie tak. Rozumiem, że wylądował wśród nich, tak? Całe zdanie trzeba przerobić, bo brzmi co najmniej dziwnie.


— Shagan, wstałeś — przywitał go jeden z nich. Był średniego wzrostu z bujną, czarną czupryną na głowie. Miał czarne oczy i kościstą twarz, do której nie pasowały gęste wąsy.


Czytając same podkreślenia, zobaczysz, jak cały opis jest sztampowy. Łatwo tego uniknąć:



— Shagan, wstałeś — przywitał go średniego wzrostu mężczyzna o czarnych oczach i kościstej twarzy, do której nie pasowała gęsta, bujna czupryna.


walczył z myślami


Związek frazeologiczny: Bić się z myślami.


Forkiel w środku, trochę wysunięty.
Jak w środku, to nie wysunięty. Chyba, że był na boku. Wtedy piszesz, że szedł nieco z boku.


Wokoło paleniska stało trzech mężczyzn i piekło dorodną sarnę, kupioną od myśliwych w zamian za trochę zboża.


Takie wstawki rozciągają tekst i nic ze sobą nie niosą, poza tym, że spowalniają akcję.


— Pośpieszcie się — powiedział ojciec. — Shaganie, co z twoją raną? Boli jeszcze? — dodał zwracając się do Shagana.
Widać, że dodał i widać, że zwrócił się do Shagana.


Szli środkiem mijając po obu stronach domostwa.


Ze zdania wynika, że się rozeszli i idąc (!) środkiem, mijali domostwa po obu stronach. Trzeba to zapisać tak:



Idąc środkiem, mijali domostwa znajdujące się po obu stronach.


Na koniec obaj umyli ręce w wodzie i poszli z powrotem na ucztę.


Jeżeli nie umyli rąk w magicznej wodzie lub przy pomocy cudnego mydła, taka wzmianka jest całkowicie zbędna.



O tekście: Jest słaby. Pomysł nie wciąga i wydaje się umykać. Rozumiem - to pierwszy rozdział - jednak nie ciekawi na tyle, aby to czytać dalej. Skupiasz się na czymś innym, niż prowadzenie sprawnej narracji. Tam, gdzie ona powinna być, po prostu ucinasz ją (walka Gatlara z Elfem, historia pojawienia się Shagana w wiosce). Wprowadzenia do miejsc już są lepsze, bardziej plastyczne, ale to nikłe przerywniki, tym bardziej, że nie porywają - pełne są udziwnień i niepotrzebnych informacji. Słowem: przegadujesz nieważne części, a te ważniejsze pomijasz. Przez ten zabieg tekst jest nie wyważony, nierówny i nieciekawy. W całej narracji brakuje też miejsca dla charakterów - wszyscy są jednakowi, bezbarwni. Odróżnia ich jedynie opis ubrania i drobne, nieistotne dla tekstu szczegóły. Drugą wadą (to już plaga), są przecinki. Kuleją aż nad to i wiele razy musiałem czytać niektóre zdania na głos, aby zobaczyć, o co w nich chodzi. Kolejna sprawa to akapity. Jest ich tutaj jak na lekarstwo - a wierz mi, w plastycznym tekście z akcją należy je używać dość często, aby dzielić opowiadanie na odpowiednie momenty. Tekst słaby, nie podobał mi się.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.

4
Wiele pracy włożyły ludy Kenelandu i Taranoru, aby połączyć oba królestwa drogą na południe od ujścia rzeki Arachael
Wiesz, co mnie drażni? Właśnie to. Wysyp wymyślonych nazw w pierwszym zdaniu. Doskonale rozumiem, że spędziłeś mnóstwo czasu nad tym, żeby wymyślić nazwę dla każdego królestwa, miasteczka, rzeki i tak dalej, żeby twój świat wyróżniał się czymś z wysypu fantastycznego srania w banię - bardzo dobrze! Ale czytelnik niekoniecznie od razu musi wiedzieć wszystko to, co ty wiesz. Mnie niezbyt obchodzi, ile kto włożył trudu, żeby połączyć królestwa, a już zupełnie nie jestem zainteresowany tym, jaka rzeka miała ujście na północ od tejże drogi.
wypełniały cała tą wąską gardziel
Reguły języka polskiego jeszcze nie dopuszają użycia takiej formy zaimka "ta" przy bierniku w piśmie. Można tak mówić, ale pisać już nie. Tę gardziel
Kilka mil dzieliło Gatlara od kiedy przekroczył długi most, spinający oba brzegi wielkiej rzeki. Zbliżał się wieczór, w lesie ciemniało. Mijał kolejny, bezowocny dzień poszukiwań potomka króla Erola
Wprowadzasz bohatera, okej. Już pozwolę sobie nie mówić nic o tym, że na pierwszy rzut oka przypomina pewnego pana na W (przede wszystkim drepcący za nim wilk). Chodzi o to, że walisz ważne informacje od razu. Domyślam się, że rycerz stara się odszukać jakiegoś królewskiego syna, co daje mi do myślenia, że ów syn został porwany bądź też zaginął. Proponuję ci więc zadać sobie pytanie: czy koniecznie musisz mi mówić o tym już teraz? W drugim akapicie? Nie lepiej wyszłoby, gdybyś mi pokazał starego rycerza, któremu towarzyszy wilk, na szlaku, pędzącego nie wiadomo dokąd. A kiedy dotrze do owego "kądś" - może wtedy byłby odpowiedni moment? Nie chcę decydować za ciebie o tym, jak będzie ułożony tekst. Podsuwam ci tylko nieśmiałą ideę - ostatecznie sam nie robię w fantasy, co ja mogę wiedzieć? Podpowiadam ci jako myślący czytacz.
to wybierają kompanię orków a niżeli ludzi
Przedostatnie dwa słowa sklej w jedno, a następnie zapoznaj się z jego znaczeniem. "Aniżeli" oznacza mniej więcej to samo co "niż", które, jak już pewnie zauważyłeś, kompletnie tu nie pasuje. Mógłbyś przekonstruować zdanie, dodając jedno słowo: "wybierają prędzej kompanię orków niż ludzi", ale na przyszłość zapamiętaj sobie, żeby każde słowo, którego nie używa się na co dzień w nowoczesnym języku, sprawdzić w kilku słownikach.
Przestraszył się węża, który nagle pojawił się na drodze
Cała ta scena jest nieludzko sztywniacka. Koń staje dęba, bo wąż pojawia się na drodze, potem wypada spomiędzy drzew zakapturzona postać (elf, a jakże!) i zaczynają walczyć. Koleś prędko odkrywa, że elf (a jakże!) stanowi nielichego przeciwnika. Gdzie tu emocje, gdzie akcja? Obawiam się, że jeżeli o to chodzi, twój tekst przypomina raczej szkolne wypracowanie (współczuję nauczycielom, że muszą czytać takie rzeczy, a w dodatku - co gorsza - stawiać za nie dobre oceny). Nie napisałeś ani jednego zdania, które mogłoby zjeżyć mi włos na głowie - choćby pół włosa! Nic o tym, że konik zastrzygł uszami, że kolesiowi dreszcz przeszedł po plecach, gdy usłyszał szelest liści, że nagle cała sytuacja z nudnawej przejażdżki na rumaku przerodziła się w śmiertelne zagrożenie. Akcja! Suspens! Machete!... no dobra, z tym się zapędziłem. Musisz nad tym popracować - ot, choćby weź tę scenkę na warsztat i próbuj ją ulepszać. Próbuj, próbuj, aż efekt przejdzie najśmielsze oczekiwania.
Stanął mocno na przednich łapach
Wiesz, co sobie teraz wyobraziłem? Że ten wilk staje na łapach, jak jakiś cyrkowiec. Lepiej: "oparł się na przednich łapach" albo "wbił pazury w ziemię", ew. "rzucił się do gardła przeciwnika i rozszarpał je na setki maluteńkich kawałeczków, a potem te kawałeczki na mniejsze kawałeczki, a potem te kawałeczki na jeszcze mniejsze kawałeczki, aż te kawałeczki były tak maleńkie, że nie dało się ich rozszarpać na mniejsze kawałeczki...". No dobra, żartuję : P
Należy ci się plus - za postać wilka. Tylko zabrakło mi jednej rzeczy, która byłaby bardzo dobra dla tego tekstu: aury tajemniczości. Dobrze by wyszło, gdyby ten wilk powiedział o tym, że wrócił, i tak dalej, ale potem nie zamieniał się w gigantyczną bestię. Gdyby elficcy (a jakże!) napastnicy wycofali się z przerażenia, a czytelnikowi zachciałoby się czytać dalej, choćby po to, żeby dowiedzieć się, na czym polega tajemnica wilczego obrońcy. Ale, jak już mówiłem, to tylko moje zdanie i możesz zrobić z nim, co chcesz.
Rozglądnął się wokoło
Rozejrzał! No bez jaj!
Lecąc z zawrotna prędkością, w dole mijał kolejne krainy
Krótka lekcja języka polskiego: kiedy stosujesz imiesłowowy równoważnik zdania (na przykład: "lecąc z zawrotną prędkością"), to ów równoważnik odnosi się do podmiotu zdania równoważnikowi towarzyszącemu. Jednak obawiam się, że tłumaczę w zdecydowanie zbyt zawiły sposób i sam bym siebie nie zrozumiał, zróbmy to na przykładzie.
Jeżeli napiszesz: "śpiąc, Tomek zajmował łóżko", jest OK, ponieważ podmiotem jest Tomek i to Tomek śpi.
Natomiast jeżeli napiszesz: "śpiąc, łózko było zajmowane przez Tomka", absolutnie nie jest OK, ponieważ podmiotek nie jest Tomek, lecz łóżko. Z tego zdania wynika, że łóżko spało. To głupie, nieprawdaż?
Z twojego zdania: "lecąc z zawrotną prędkością, w dole mijały kolejne krainy" wynika, że krainy leciały. Kapewu? Trza napisać na przykład: "gdy leciał z zawrotną prędkością, w dole mijały kolejne krainy"

Kompletnie nie rozumiem intencji, którą się kierowałeś, pisząc wykład o wiosce Tarlon. Znudził mnie, przysnąłem, a nie wyniosłem z niego absolutnie nic. Czy nie lepiej byłoby pisać o takich rzeczach, gdy ma to jakąś zasadność w akcji? Na przykład: pisać o tym, co jest na południe od wioski, kiedy bohater wybiera się tamże. To powieść fantasy, nie można nudzić!
To samo mogę powiedzieć o historii z ich matką. Powiedzmy sobie szczerze, jest to n-i-e-i-s-t-o-t-n-e
Lecz na pierwszy rzut oka nie wydawał się być takim, bowiem stał zgarbiony podtrzymując się na czarnej lasce zakończonej srebrną kulą na której spoczywała jego zmarszczona dłoń
TO jest NAJGORSZE zdanie, z jakim dane było mi się zetknąć. Serio. Psiakrew, jakże można się opierać na lasce, żeby dłoń nie spoczywała na rączce? No powiedz mi, proszę! Styl, gramatyka, w tym zdaniu wszystko to aż woła o pomstę do nieba, pokazując, że musisz, koniecznie - z ręką na sercu! - musisz nad tym popracować. Nie ma innej opcji, NIE MA!

Niestety, musisz stanąć z tym twarzą w twarz. Tekst jest straszny. Zwyczajnie bije od niego brakiem jakości. Postacie są tekturowe, wysławiają się w nienaturalny sposób, narracja również, straszliwie napięta, szkolna wręcz. Fabuła - na razie - sprawia wrażenenie, jakbyś wymyślił ją tylko po to, żeby coś napisać. Brakuje w tym polotu - co tu dużo gadać! Nie ma sensu narzekać na przecinki, na budowę zdań, kiedy w tekście nie można odszukać prawie żadnego pozytywnego punktu.
Mniej więcej od połowy zaczyna się robić również straszliwie nudny. Opisujesz, gdzie stała która chata, lejesz wodę, lejesz i lejesz, a ja czuję się, jakbym siedział w fotelu, słuchając dziadka cierpiącego na demencję starczą, który opowiada mi o rzeczach, które zupełnie mnie nie interesują.

Tekst jest nieprzemyślany.

Przepraszam za ostre słowa, ale mówię, co czuję. Przed tobą mnóstwo pracy, ale nie zniechęcaj się. Jedynym warunkiem, że to, co piszesz, będzie dobre, jest właśnie to, że się nie zniechęcisz. Wystarczy tylko popracować. Nic więcej. Trzymam kciuki!

Serwus!
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”