Nocny łowca [fantasy]

1
Wiem, tekst jest dosyć długi, ale tym bardziej proszę o konstruktywną opinię. Mam nadzieję, że się spodoba.









Nocny łowca









Muszę być bardzo czujny. Może kryć się wszędzie i obserwować. Wiem, że każdy krzak, każde drzewo i każde zagłębienie jest potencjalną kryjówką. Szczególnie w ciemnym, gęstym lesie podczas nocy.

Mój koń chrapie co chwila. Nie jestem pewien, czy to ze strachu, czy zmęczenia. Z nosa buchają mu kłęby pary.

Poprawiam przytroczoną do siodła włócznię. To ważne. Muszę dobyć jej szybkim, płynnym ruchem - inaczej skończę jako karma dla leśnych padlinożerców. Z wilkołakami nie ma żartów. Musisz być czujny na każdym kroku. Szczególnie, gdy jedziesz w środku nocy przez rozległą, pradawną puszczę.

Nie mogę pozwolić sobie nawet na sen. Walczę z opadającymi powiekami. Jest zimno, więc chociaż to pozwala mi pozostać przy zmysłach. Chłód cuci.

Rozcieram dłonie. Staram się wsłuchać w głosy świerszczy i nocnych ptaków, żebym zarejestrował jakikolwiek dziwny dźwięk.

Nie będę ukrywał – jest strasznie. Cholernie strasznie. Wyczekuję słońca jak złakniony podróżnik jedzenia. Zbliżający się świt jest dla mnie jedyną otuchą.

Może być wszędzie. Tej maksymy uczyli mnie od małego.

„Może być wszędzie, Ralf”, mówił Jellins, gdy wyruszaliśmy na polowanie.

„Jeżeli będziesz oczekiwał go na każdym kroku, w każdym krzaku i za każdym mijanym głazem – nie dasz mu się. Ba, może nawet zdołasz bydlaka ucapić. Kto wie? Może będą z ciebie ludzie, Ralf? Jak myślisz, Gepard? Da sobie radę?”

Owszem, dałem. W przeciwieństwie do Jellinsa, mojego mistrza, którego dzień później znalazłem w paru nie za bardzo oddalonych od siebie miejscach. Głowa na trawie, ręka na drzewie, noga w krzakach. Ślicznie. Przecudownie.

Skup się! - karcę się w duchu, powracając myślami do drogi. Znów obserwuję okolicę, znów nasłuchuję każdego nietypowego odgłosu.

Chyba nie chcesz skończyć jak Jellins?

W istocie, nie chcę. Jak cholera nie chcę.

Pocę się niemiłosiernie. Przez plecy co chwila przebiega mi dreszcz.

Jazda dłuży się potwornie. Mam już dosyć. Chciałbym zasnąć, lecz nie mogę. Wyczekuję brzasku z nadzieją, że potwór mnie nie dopadnie.

Wiem, to trochę dziwne, że myśliwy boi się zwierzyny. Ale… Czy naprawdę nim jestem? Nie sądzę. Kiedy piastujesz zawód nocnego łowcy, musisz się liczyć z tym, że to działa w obie strony.

W dzień to ty wcielasz się w rolę tropiącego i to ty nie musisz się bać. Ale w nocy… W nocy, bracie, to wilkołak pragnie cię utłuc. Rozszarpać. Jak Jellinsa. A to z pewnością nie jest powód do radości.

W nocy musisz uciekać. O zmierzchu zaczynasz wyczekiwać brzasku, a o świcie boisz się zniknięcia słońca.

Zawód nocnego łowcy sprowadza się do ciągłej zamiany miejsc. Tropiciel, zwierzyna, tropiciel, zwierzyna. Ta dłużąca się maskarada może się skończyć dopiero wtedy, gdy jeden z uczestników umrze.

Wszystko zależy od losu. I od czujności.

Skup się! - znowu przywracam się do porządku. Rozwieram szerzej powieki i lustruję okolicę. Już niedługo wzejdzie słońce…

Jeszcze chwila, Ralf. Jeszcze chwila i będziesz w domu.



***



Nadejście brzasku pozwala mi się rozluźnić. Promyki słońca, których tak tęsknie wyczekiwałem, wreszcie przebiły się między drzewami i zapanowała jasność. Ptaki obudziły się i rozbawiają teraz puszczę swym śpiewem.

Czuję się szczęśliwy jak cholera. Udało się. Powtarzam to sobie za każdym razem, gdy przeżyję noc. Udało się, stary przyjacielu, jesteś żyw! Żaden zafajdany homo lupus nie przerobił cię na pasztet!

Wierzcie lub nie, ale to prawdziwy sukces.

Wreszcie to ja staję się myśliwym. To ja mam władzę.

W przypływie szczęścia pozwalam sobie na krótki odpoczynek. Nawet nie chodzi o mnie, co raczej o wierzchowca. Biedny, stary Willie nie wygląda najlepiej. Spisał się doskonale, zasługuje na chwilę wytchnienia.

Zeskakuję z siodła i odwiązuje włócznię. Należy to do kolejnych czynności, jakie wpajał mi do łba nauczyciel, zanim wilkołak nie pokazał mu co robi się z tymi, którzy potrafią komuś radzić, a sami nie są w stanie nawet podetrzeć sobie dupy.

„Zawsze, Ralf, musisz pamiętać o włóczni. Włócznia to twoja jedyna obrona. Zapomnij o mieczach, posrebrzanych sztyletach czy morgenszternach. To wszystko gówno potrafi w walce z wilkołakiem. A wiesz czemu? Ponieważ, wyimaginuj to sobie, jeżeli pozwolisz jakiemukolwiek zbliżyć się do twojego szlachetnego ciałka na bliżej niż dwa metry, to po tobie. Od razu. Wybij sobie w ogóle z głowy możliwość dzierżenia innego oręża niż włócznia. No, oczywiście nie mówimy tu o broni dystansowej, bo taką to każdy może… Nieważne. Zapamiętaj tylko, że w każdej chwili, nawet, gdy idziesz odesrać się w krzaczki, musisz mieć przy sobie ten kawałek drewna zakończony grotem. Jasne? To świetnie, a teraz idź zobacz, co z tą zupą. Wygląda na gotową…”

Wszystkie te nauczania wyryły się w mej pamięci na stałe. Lubiłem Jellinsa. Szkoda mi go było. Był dobrym nauczycielem.

Rozkulbaczam konia i pozwalam mu się chwilę popaść. Znajdujemy się na łączce w puszczy. Jeszcze mila dzieli nas od wyjścia z tej gęstwiny poplątanych gałęzi i konarów.

Upijam kilka łyków wody z bukłaka. Posilam się kilkoma paskami suszonego mięsa - to musi mi wystarczyć, dopóki nie dojadę do wioski. Wyciągam z sakw, ułożonych teraz na trawie, mapę okolicy. Rozkładam kartę na ziemi i przyglądam się zachodniemu krańcowi Puszczy Gwiazd. Czarna kropka, podpisana jako „Closintown” znajdowała się cal w lewo, co oznaczało kilka mil zaledwie. Już niedługo.

Chowam mapę i klękam. Ponownie otwieram bukłak i wylewam wodę na dłoń.

- Wskaż drogę – mruczę.

Kałuża faluje lekko. Kilka kropel nieśmiało odrywa się od reszty i wędruje w górę, a w ślad za nimi wzlatują następne. Dryfują spokojnie w powietrzu, oczekując na rozkaz wymarszu. Uśmiecham się.

Jeszcze chwilę pozwalam Williemu odpoczywać, po czym zaczynam go kulbaczyć. Nie wydaje się zadowolony. Trudno. Zwierzyna jest blisko, a ja mam okazję ją dopaść i zakończyć tę przerażającą sztukę. Mam już jej dosyć. Jestem wycieńczony.

Ruszam w dalszą drogę. Błagam w duchu Boga, żebym zastał wioskę zdrową i całą.

Krople wody prowadzą mnie przez morze drzew.





***



Wyjeżdżam spomiędzy buków. Przede mną rozlega się szeroka, ciągnąca się po horyzont równina. Gdzieniegdzie widzę delikatne wybrzuszenia ziemi. Rozglądam się uważnie w poszukiwaniu tropu.

Jadę w prawo, brzegiem lasu, lustrując przestrzeń dookoła. Mrużę oczy.

Coś dziwnego. Zatrzymuję się, zeskakuję z siodła. Włócznię trzymam przy sobie, tak na wszelki wypadek, chociaż za dnia potwór niewiele może mi zrobić.

Rzeczywiście, tak jak podejrzewałem, kilka metrów dalej znajduję odciśnięty w ziemi ślad. Wilkołacze łapy, co do tego nie mam wątpliwości. Ludzkie śródstopie, zakrzywione, ostre pazury i szeroka pięta. To ten, którego szukam. Widziałem już wcześniej ślad jego stóp. Identyczny.

Trop ciągnie się na zachód, w prostej linii do Closintown. Wzdycham ciężko, ostatni raz rozglądam się wokoło i wskakuję z powrotem na Williego. Są sprytne, te wilkołaki, to trzeba przyznać, ale nigdy nie potrafiły zacierać za sobą śladów.

Jedziemy. Kopyta konia co chwila zagłębiają się w grząską ziemię, na której jakimś cudem rośnie trawa.

- Rozmyj się – mówię do kropel wody, które prowadziły nas do tej pory. Spadają na dół i wsiąkają w grunt. Już ich nie potrzebuję.

Wyraźnie czuję smród wilkołaka. Działa mi na nerwy. Mam ochotę dopaść już zwierzyny i przebić ją na wylot moim cudeńkiem o stalowym, długim grocie.

Potąd już mam tej całej maskarady. Moim jedynym marzeniem jest upuścić wilkołaczej krwi.

Zaciskam wargi i pospieszam Williego. Stara się jak może, ale podłoże rzeczywiście nie jest zbyt stabilne, a każde wyciągnięcie kopyta w górę to niemały wysiłek.



***



Na horyzoncie pojawiają się zabudowania. Wyraźnie widzę strzechy chałup i strzelistą wieżyczkę wioskowego kościoła.

Mam za sobą nieprzespaną noc i trudną przejażdżkę przez trzęsawiska, więc jestem cholernie zmęczony. Oczyma wyobraźni widzę już pieczonego prosiaka, którego bez chwili wahania postaram się zjeść.

Willie chyba też zauważył, że zbliżamy się do wioski, bo przyspiesza kroku. Chrapie już ciężko, więc obiecuję sobie, że uraczę go największym korytem wody, jakie kiedykolwiek widział. Oczywiście jeżeli znajdzie się takie u chłopów.

Oczywiście jeśli wciąż żyją.

Ta myśl nie daje mi spokoju. Wiercę się w siodle, co i rusz poprawiam włócznię.

W miarę zbliżania się do Closintown zaczynam się zastanawiać, czemu, do cholery, z żadnego komina chałup nie unosi się dym. Rzadko się to zdarzało w połowie Pory Mrozu. Ludzie zazwyczaj zdrowo napalali w kominkach, aby ogrzać rodzinę i przygotować ją do wyjścia na przesiąknięte chłodem powietrze.

A chałupy, do których się zbliżam, wyglądają na opuszczone.

Przełykam ślinę.



***



Kiedy wjeżdżam między domy, niepokój narasta. Nikt nie przychodzi mi na powitanie, nie słyszę nawet odgłosów zwierząt.

Wśród zabłoconych uliczek nie ma żywej duszy. Panuje przerażająca cisza, przerywana jedynie świstami coraz mocniejszego wiatru. Schodzę z Williego, który też wyczuwa, że coś jest nie tak. Przebiera kopytami i prycha cicho. Obserwując okolicę, zaczynam odwiązywać broń z siodła. Troki chowam do sakwy, a włócznię przerzucam z lewej ręki do prawej. Klepię wierzchowca po szyi.

- Nie martw się, przyjacielu – mówię do niego cicho, wciąż nie przestając lustrować wymarłych chałup. Rży w odpowiedzi.

Stoję tak chwilę, nasłuchując. Cisza. Wieś wydaje się opuszczona.

Zaczynam żałować, że milę przed wjazdem zgubiłem trop. Powinienem się go wiernie trzymać, a zorientowałbym się czy wilkołak przebywał tu, czy nie.

„Przebywał” - dobre sobie. Czy mordował.

Decyduję się sprawdzić najbliższą chałupę. Bardzo możliwe, że mieszkańcy z jakiegoś powodu uciekli, zostawiając wioskę opustoszałą jak z koszmarów.

Niepewnym krokiem podchodzę do pobliskich drzwi, jeszcze raz oglądam się za siebie. Chwytam gałkę i popycham. Rozlega się długie, mrożące krew w żyłach skrzypienie. Wiązka światła wpada przez szczelinę do środka domu.

Mocniej zaciskam dłonie na drzewcu włóczni. Wilkołaki słabną pod wpływem światła, ale jeżeli tylko znajdą jakiekolwiek miejsce, w którym ono nie dociera, mogą być w pełni sił. A takie są najgorsze.

Jedyną moją ochroną, oprócz włóczni, jest więc ta licha ścieżka jasności, która rozprasza mrok przede mną i pada na ścianę.

Cisza. Nad drewnianą podłogą unoszą się drobinki kurzu.

Wchodzę do środka. Powoli, krok za krokiem, wodząc końcem włóczni od jednej strony do drugiej. Lewo, prawo, lewo, prawo. Staram się uważać. Nie macham bronią jak niedoświadczony młodzik.

Wreszcie, po przebyciu kilkunastu drobnych kroczków, staję w centrum pomieszczenia, w tej jedynej wiązce światła, która wpada do środka przez otwarte drzwi. Przełykam ślinę. Przyjmuję pozycję obronną. Lekko ugięte nogi, włócznia przy piersi, grot skierowany w podłogę.

Słyszę świszczący na zewnątrz wiatr i odległe cykanie świerszczy. Pot płynie mi po skroni. Może tu być. Niewykluczone, że kryje się w cieniu i tylko wyczekuje na odpowiedni moment by wyskoczyć i…

Z kąta dobiega do mnie warczenie. Ostre, groźne, przerażające. Grot włóczni machinalnie, z szybkością błyskawicy mknie do przodu.

A jednak jest! Cholera jasna, krył się tu!

Myśli rozpaczliwie błąkają mi się po głowie. Zaraz wyskoczy! Zabije mnie, wypatroszy jak Jellinsa! Głowa tu, ręka tam.

Co tu dużo kryć – panikuję jak dzieciak. Warczenie przybiera na sile, przybliża się. Przerzucam ciężar ciała na nogę prawą, gotów w każdej chwili wybić się do przodu i rozpruć potwora.

Wyskakuje z cienia. Błyskawicznie wyrzucam dłonie w przód. Czuję, jak metal zagłębia się w ciele, słyszę tryskającą posokę. Uskakuję w bok w momencie, gdy futrzane ciało ze skowytem zwala się na miejsce, w którym przed chwilą stałem.

Nie wahając się ani chwili doskakuję, unoszę włócznię i… zamieram.

Na podłodze, przysłonięty cieniem mojej postaci, leży pies. Dyszy chrapliwie, dogorywa. Z piersi wypływa mu krew. Czerwona kałuża powoli rozrasta się, oblewa mi podeszwę buta. Wyrywam się z osłupienia i cofam się.

Jaki ze mnie idiota!

Dobijam psa jednym, czystym pchnięciem w serce. Niech nie cierpi za bardzo. Przeklinam się w duchu za moją głupotę. Pozwoliłeś, żeby opanował cię strach! Nie pamiętasz o czym mówił Jellins, nim umarł?

„Nigdy nie panikuj. Jeżeli ogarnie cię strach w kluczowym momencie, możesz zrobić coś naprawdę głupiego. A może nawet przypłacisz to życiem. Nocny Łowca to zawód dla tych, którzy potrafią wygrać z lękiem. Zapamiętaj to dobrze, a może uda ci się przeżyć starcie z wilkołakiem.”

Oczywiście, że pamiętam. Jest tylko drobny mankament: ten, który tak pysznie nauczał, żeby nie dać się opanować panice, został posiekany na drobne kawałeczki. Jellins był dobry w dawaniu rad, ale nigdy ich zbytnio nie przestrzegał. Jaki tego efekt – widać gołym okiem. Głowa tu, ręka tam…

Zły na siebie przeszukuję chałupę. Po kilku minutach stwierdzam, że jest całkowicie pusta. Nie ma nawet śladów po ewentualnym mordzie na mieszkańcach, ale nie mogę tego dokładnie określić, bo jest ciemno. Kto wie, może na ścianach zakrzepła krew?

Nie mam ochoty tego sprawdzać. Wychodzę. Chwilę zabiera mi przyzwyczajenie się do jasności.

Willie skubie spokojnie trawkę z boku jednej z chat. Wszystko wygląda tak jak wtedy, gdy wjeżdżałem. To dobry znak.

Po krótkim namyśle postanawiam przeszukać jeszcze kilka domków i kapliczkę. Jeżeli tam nie znajdę śladów po mieszkańcach, to sobie daruję.

O psie, którego zabiłem, szybko zapominam, bo pochłania mnie praca. Wbrew wszystkiemu – lubię ją.

Nigdy nie da człowiekowi się znudzić.



***



Kilka następnych domów również okazało się puste. Przeszukiwałem je na tyle, na ile pozwalało mi światło. W każdej chałupie najadałem się niemało strachu, lecz tym razem byłem bardziej rozważny i nie rzucałem się na wszystko, co wydaje dziwny odgłos.

Nigdzie nie znalazłem śladów. Żadnych. Czy to ludzkich, czy wilkołaczych. Wioska naprawdę była opuszczona.

Tylko pewien fakt nie daje mi spokoju. W każdym przeszukanym domku znajdowałem rzeczy, które winno się zabierać ze sobą, opuszczając rodzinne progi. Ubrania, dokumenty, broń, pościel… Wszystko leżało tak, jakby ktoś miał tu jeszcze wrócić.

Dreszcz przebiega mi po plecach. Decyduję się odwiedzić jeszcze kościółek i pójść dalej tropem zwierzyny. Mam już dość tego upiornego miejsca.

Gdy staję przed furtką do szerokiego, kościelnego ogrodu, targają mną złe przeczucia. Z początku nie wiem, co je powoduje.

Bramka otwiera się ze zgrzytem.

Ruszam wąską ścieżką, prowadzącą do samych wrót budynku.

Nie był on duży. Przypomina wyglądem typowe wiejskie kościółki, w których urzęduje jeden ksiądz, często zalany w sztok, i do którego co tydzień przychodzi kilkadziesiąt ludzi aby udawać, głębokie pogrążenie w modlitwie.

Niski, dosyć wąski, zbudowany z kamienia. Z obu jego bocznych ścian znajdują się rzędy malutkich okien. Dach wykonany jest z pomarańczowej dachówki, obsranej już zdrowo przez ptaki. Na przedniej wieżyczce znajdował się prosty krzyż, zbity z dwóch belek o tych samych rozmiarach.

Szczerze mówiąc – nie podoba mi się coś w tym kościele. Głęboko ukryty lęk daje o sobie znać coraz mocniej, w miarę zbliżania się do drewnianych drzwi.

Jestem pewien, że coś jest nie tak, i że to coś jest cholernie widoczne, ale w jakiś sposób nie jestem w stanie tego zauważyć.

Wreszcie dostrzegam.

- O kurwa – szepczę, uświadomiwszy sobie, na co patrzę. A patrzę na długą ścieżkę krwi, ciągnącą się do samego progu. Jest szeroka na czterech ludzi. Nie wiem jakim cudem wcześniej jej nie zarejestrowałem, pewnie jej początek znajdował się wśród wiejskich domków.

Już dwa razy popełniłem głupi błąd. Pewnie to wina przemęczenia.

Elementy układanki łączą się w spójną całość i już teraz, nim wejdę do środka, wiem, co tam znajdę.

Zaciskam palce na drzewcu włóczni z siłą górnika, dzierżącego w dłoniach kilof.

Popycham drzwi, które nawet nie były zamknięte. Otwierają się.

Niestety wejście do kościoła znajduje się po zachodniej stronie, więc wschodzące słońce nie jest w stanie oświetlić środka. Muszę uciec się do innych metod. Bardziej wyczerpujących. Wcześniej nie chciałem tego robić, bo tylko pogorszyłbym mój stan, ale teraz nie mam wyjścia.

Zamykam oczy i mówię do ducha, krążącego wokół:

- Zapłoń.

W ciemności rozbłyskuje iskra i po chwili w powietrzu unosi się płomień. Jego blask pada na przestrzeń dookoła.

Tłumię krzyk. Chociaż spodziewałem się podobnego widoku, nie sądziłem, że wywrze na mnie aż takie wrażenie.

Na kamiennej podłodze kościoła leżą zmasakrowane zwłoki. Zwalone na jedną kupkę wyglądają potwornie. Ciała powykrzywiane w pozach ostatnich zrywów życia, puste oczy wpatrzone w przestrzeń, czyjeś wnętrzności wylane jak zupa.

I krew. Wszędzie widzę krew.

Śmierdzi zwłokami i zakrzepłą posoką. Wszędzie latają muchy, bzyczą cicho.

Powstrzymuję się od wymiotowania. Zatykając nos szybko przeszukuję wnętrze. Na szczęście potwór poszedł stąd po zakończeniu roboty. Nie ma po nim śladu, jakby rozpłynął się w powietrzu.

Wycofuję się szybko, coraz szybciej, a gdy jestem już na zewnątrz, puszczam się rozpaczliwy bieg w kierunku Williego. Leży spokojnie w trawce i chyba nie obchodzi go, czy w kościele znajduje się piękne poletko kwiatów, czy kupa zmasakrowanych zwłok z wytrzeszczonymi oczami.

Zazdroszczę mu tej beztroski.





***



Jestem cholernie zmęczony. Znowu jesteśmy w drodze, ale nie będziemy jechać długo. Postanowiłem, że jak tylko odjedziemy od tego upiornego miejsca na kilka mil, urządzimy sobie drzemkę z prawdziwego zdarzenia.

Jest to zło konieczne, ponieważ mam za sobą kilka nieprzespanych nocy, a na dodatek nie skąpiłem sobie we wzywaniu ducha magii.

Każdy człowiek na Ziemi ma swojego jedynego ducha magii i, jeżeli tylko potrafi, może go wzywać do pomocy. Niestety nie jest ona bezinteresowna. Taki duch, gdy pomaga istocie w jakiś sposób, czerpie z niej energię.

Dlatego właśnie muszę znosić zmęczenie. Moje zasoby duchowe zostały niemal całkowicie wyczerpane, jak studnia narażona na zbyt wielu spragnionych wędrowców.

Jeszcze chwila i spadnę z siodła.

Mam szczęście, że moim wierzchowcem jest Willie – specjalnie szkolony rumak nocnych łowców. Koń przechodził liczne treningi w siedzibie Bractwa, więc dobrze radzi sobie w podobnych sytuacjach. Jest cholernie wytrzymały i za to go cenię.

Wreszcie dowozi nas w ustronne miejsce, daleko od wymordowanej wioski. Jest to dosyć duża kępa młodych, rosnących topoli. Idealne miejsce do schowania się przed słońcem i niechcianymi oczyma potwora.

Rozkulbaczam zwierzę i głaszczę je po grzbiecie. Dobrze się spisało.

Powieki ciążą mi coraz bardziej. Jeszcze chwila i zasnę na miejscu. W ostatnim akcie świadomości wyciągam z sakw woreczek z solą. Rozsypuję ją dookoła obozowiska, uważając, aby nigdzie nie było przerwy. Żaden wilkołak nie przedostanie się na drugą stronę solnej bariery, chyba że ma ona jakąś lukę.

Jellins zawsze wbijał mi do głowy, żebym przywiązywał temu należną uwagę, bo mogę przez to skończyć jako czerwona papka.

Usypuję więc równy, nieprzerwany okrąg i niemalże rzucam się na trawę. Zasypiam po paru sekundach, nawet nie starając się ułożyć wygodniej.



***



Budzi mnie niezwykle przyjemny śpiew ptaka. To skowronek przycupnął na gałęzi pobliskiego drzewa i teraz raczy okolicę wspaniałym dźwiękiem.

Cholernie boli mnie głowa, czuję się wyprany i słaby. Z trudnością unoszę się z trawy, powstaję. Wszystkie członki dają o sobie znać.

Trzeba było nie wzywać ducha magii, karcę się w duchu. Oszczędziłbym sobie niesmacznego widoku i spotęgowanego zmęczenia.

Rozmasowuję zdrętwiałe ręce i nogi. Przeciągam się.

Koń spoczywa spokojnie parę metrów dalej, w cieniu. Leży na boku. Długotrwała podróż dała mu się we znaki.

Wychodzę z kępki drzew, pamiętając o trzymaniu w pobliżu włóczni. Ostrożnie przestępuję nad solną barierą.

Słońce stoi wysoko na niebie. Jest w trzech czwartych drogi do horyzontu. Popołudnie.

Krajobraz jest nudny. Dookoła rozciągają się nieskończone równiny, z prawa widać Closintown, przycupnięte do niskiego pagórka. Gdzieniegdzie widać kępki młodych drzew i małe, zamarznięte bajorka.

Dreszcz przebiega mi po plecach na samą myśl o opuszczonej wiosce. Odwracam wzrok. Staram się uporządkować myśli, co, zważywszy na mój stan, jest zadaniem trudnym.

Podstawowy problem stanowi trop zwierzyny. Są dwa miejsca, w których mogę go znaleźć: okolice wioski, gdzie przestał mnie interesować, lub ogród kościoła, naznaczony szerokim pasmem zakrzepłej krwi.

Rozglądam się uważnie. Nie jestem pewien, co zrobić.

Stoję tak chwilę, myśląc w skupieniu. W końcu postanawiam okrążyć wieś w poszukiwaniu jakiegokolwiek śladu. Zawracam do Williego, budzę go ze snu łagodnym potrząśnięciem.

Po chwili znowu jesteśmy w drodze. Starzy przyjaciele. Niestrudzeni wędrowcy. Sprytni myśliwi i zręczne zwierzyny. Zawsze razem.

Nie muszę długo zataczać koła wokół Closintown – ślad wilkołaczych łap znajduję po parunastu minutach. Przez pewien czas oglądam okolicę. Mogę niemal przysiąc, że razem z wiatrem dolatuje do mnie trupi odór. Nieprzyjemnie kręci w nosie. Spinam więc wierzchowca i czym prędzej staram się oddalić od koszmaru.

Rozlega się potężny grzmot. Patrzę w niebo.

- Będzie padać – mówię i popędzam Williego. Mój brązowy płaszcz, który tak lubię, powiewa z trzepotem na wietrze.



***



Pomimo wielu przejechanych mil krajobraz nie ulega zmianie. Wciąż przejeżdżamy przez morze pożółkłych traw i delikatnych wybrzuszeń. Deszcz już zaczyna padać, pierwsze krople spadają mi na głowę. Jeszcze trochę, a rozpada się na dobre. Muszę się spieszyć, bo woda może rozmyć ślady.

Przypominam sobie Jellinsa i jego gardłowy głos:

„Unikaj, Ralfie, za wszelką cenę deszczu. Powodów, dla którego miałbyś tak robić jest bez liku. Ot, chociażby najprostszy: wilkołaki uwielbiają ulewę. Trudno stwierdzić dlaczego, z zasady homo lupusy nie zwierzają się ze swoich tajemnic. Wierz mi lub nie, ale miałem już do czynienia z takim jednym podczas burzy. Nawet nie wiesz, jak bardzo potrafią się zmienić, gdy kapią na nich setki kropel. Działał jak w jakimś, cholera jedna, animuszu. Masz szczęście, młodziaku, że nie widziałeś tych morderczych ślepi błyskających w ciemnościach. Oj, bałbyś się, i to bardzo. Ja srałem ze strachu.

A i pokonać było go cholernie ciężko. Zwinny był jak łania, a silny jak dwa woły. Uratowałem się jedynie dzięki głupiemu szczęściu. Akurat przez puszczę, podczas gdy ja pojedynek z potworem toczyłem, przejeżdżała kawalkada myśliwych, którzy ponoć jakiegoś większego zwierza tropili. Jeszcze chwila, a brzytwy wilkołaka rozszarpałyby mi bebechy. Oj tak, Ralf, nie polecam ci zobaczyć kiedyś jednego z tych potworów podczas ulewy.”

Trochę z powodu jego słów, a trochę z powodu trupów, których widziałem na posadzce kościoła, boję się spotkania. Znam już możliwości bydlaka i muszę przyznać, że są… zdumiewające.

W swoim życiu zdołałem już utłuc kilka potworów, ale żaden z nich nie wyczyniał takich rzeczy. Radcy Bractwa dawali mi co jakiś czas drobne zlecenia. Wilkołaki, które miałem zlikwidować, były godnymi pożałowania przeciwnikami. Nie umieli uciekać, a co dopiero gonić i walczyć. Nie znali swojego powołania.

Zazwyczaj dopadałem takich po dwóch, najwyżej pięciu dniach gonitwy. Pojedynki trwały krótko i były niezłą gimnastyką. Teraz najwyraźniej Bractwo Nocnych Łowców postanowiło wypuścić mnie na głębokie wody. Nie wiem, czy to był dobry pomysł. Zaczynam tracić wiarę w moje możliwości.

Ulewa przybiera na sile. Ciężkie krople sieką mnie w twarz, wsiąkają w materiał płaszcza. Póki jednak widzę ślady, póty musimy jechać. Nie daruję sobie.

Wiele powstało wierzeń i legend dotyczących wilkołaków, ale z tego, co mi wiadomo, praktycznie wszystkie to wyssane z palca bujdy. Podstawowym błędem, który popełniali twórcy owych bajeczek, było zapewnianie, że homo lupusy to tak naprawdę ludzie dotknięci chorobą, którzy przy każdej pełni księżyca upodabniali się do wilków. Gówno prawda. Owszem, istniej coś takiego, ale u nas, w Bractwie, mówi się na to: pół-wilkołak lub po prostu wilkoczłek. Jednak taki twór nie ma prawie nic wspólnego z prawdziwym wilkołakiem.

Wilkołak z prawdziwego zdarzenia to po prostu bestia. Nie ma w sobie nic z człowieka i nigdy nie miało. Mieszka przeważnie w gęstych puszczach, gdzie łatwo mu się skryć i polować. Jest mięsożercą, w dodatku wiecznie głodnym.

Ludzie nie są jego naturalnym pożywieniem, ale stanowią miłą odmianę od leśnych zwierząt. Jestem przekonany, że wilkołaki nawet nie wiedzą, kim tak naprawdę są ludzie. Połykają je jak całą resztę, tylko z nieco większym smakiem.

Są niesamowicie agresywne, o czym miałem się już okazję przekonać. Wpadają w szczególny szał, gdy są zmuszane do długotrwałej ucieczki. Cholerni uświadomili już sobie, że nocni łowcy są niebezpieczni. Kolejne pokolenia od małego uczone są, że panowie w płaszczach, z włóczniami u boku, stanowią dla nich zagrożenie.

Spluwam na ziemię. Deszcz nie daje za wygraną. Co chwila niebo smagają błyskawice. Słońce skrywa się za brunatnymi chmurami, robi się niebezpiecznie ciemno. Nie muszę sobie przypominać słów Jellinsa, żeby zrozumieć, że wpadłem w niezłe gówno. Prawdę mówiąc: w największe gówno mojego dotychczasowego życia. Tkwię w nim po szyję.

Znajduję się w ciemnym miejscu, pada gęsta ulewa, wilkołak jest wściekły ciągłą ucieczką, a moje siły są na wyczerpaniu.

Pojmuję, że niedługo przyjdzie mi się z nim zmierzyć. Nawet największy wilkołaczy idiota spróbowałby wykorzystać sytuację.

Przełykam nerwowo ślinę i sprawdzam, czy włócznię na pewno da się wyciągnąć jednym szarpnięciem.

Zatrzymuję konia.



***



W zwartej ścianie kropel próbuję przygotować się na atak wilkołaka. Wbijam włócznię w rozmiękłą ziemię tak, aby później dało się ją łatwo wyjąć.

Z sakw przytroczonych do siodła wyjmuję buteleczkę gorzałki. Wylewam parę kropel na siebie i konia, to samo robię z orężem. Chowam alkohol i mocno zawiązuję zamknięcie torb. Głaszczę Williego po szyi i klepię delikatnie. Chyba wie, co się święci.

Zdejmuję płaszcz i rzucam go na kulbakę. Rozcieram ręce, poprawiam sznurowanie butów. Wreszcie opieram się o sterczący z błota drzewiec włóczni i czekam.

Nasłuchuję uważnie, starając się ignorować bębnienie kropel.

Trwam tak dobrych kilkadziesiąt minut, w zupełnym skupieniu. Wyciszam się. Oddycham powoli. Staram się nabrać sił.

Gadaninę Jellinsa, która huczy mi w głowie, wyciszam ostrym rozkazem. W końcu to on leży rozpruty, a ja jeszcze żyję. Jeszcze.

Pot płynie mi po skroniach.



***



Jego nieporadne kroki słyszę już z daleka.

Rozchlapuje błotne kałuże, zbliża się szybko, ale ostrożnie. Jestem tego pewien. Poczuł ofiarę.

Staram się być spokojnym, w myśl porad mistrza. Nie otwieram jeszcze oczu, póki co jest odpowiednio daleko. Wdycham przesiąknięte wodą powietrze z namiętnością kochanków, darzących się ostatnim, rozpaczliwym pocałunkiem.

Zaciskam palce aż do bólu. Słyszę go. Willie też – prycha niespokojnie.

Jeszcze chwila, jeszcze moment…

Pot zalewa mi plecy i kark. A może to woda z ulewy?

Grzmot. Za nim drugi, mniejszy.

Kroki zbliżają się.

Jest w odległości dwudziestu metrów, nie więcej…

Piętnaście…

Dziesięć…

Przełykam ślinę. Otwieram oczy i unoszę głowę do góry.

- Witaj – mówię w akompaniamencie kolejnego gromu.

Stoi przede mną, dzieli nas tylko kilkanaście kroków. Jest przerażający. Wielkie, żółte, przenikliwe oczyska wpatrują się we mnie z nieukrywanym łakomstwem. Zębiska, ostre jak brzytwy, przyprawiają o dreszcze.

Dyszy, wpatrzony w zwierzynę. Z końca języka kapie mu ślina.

Dopiero teraz zauważam, jak jest cholernie wysoki. Przewyższał mnie o co najmniej dwie głowy. Był umięśniony, a jego szare futro nie przypominało wypłowiałych kołtunów, jakie widywałem u moich wcześniejszych celów.

Jest to wilkołak prawdziwy. Groźny i żądny krwi.

W odpowiedzi na moje wezwanie warczy głośno.

Przełykam ślinę i wyrywam włócznię z ziemi. Słyszę, że Willie ucieka. To dobrze. Znakomicie.

Potwór odprowadza mojego wierzchowca wzrokiem, zdającym się mówić: „Nim też się zajmę, ale najpierw zabiję tego człowieczka”.

Przyjmuję postawę obronną. Jestem gotowy na wypad do przodu, tak jak uczyniłem to przy „walce” z psem.

Mierzymy się chwilę wzrokiem. W tym jednym momencie pojmuję, że mam do czynienia z przeciwnikiem obdarzonym nielichą inteligencją.

„Coś knuje” – mówi głos Jellinsa w głowie, ale w tej chwili jest to bez znaczenia.

Wilkołak atakuje. Rzuca się w moim kierunku z pazurami przed pyskiem. Wyuczonym ruchem staram się wyrzucić włócznię wprzód, lecz jest za szybki. Zbija moje uderzenie jedną łapą. W ostatniej chwili odskakuję w bok, unikając śmierci.

Potwór ląduje na błocie i natychmiast, ze wściekłym warknięciem, zwraca się w moją stronę.

Nie daje mi chwili wytchnienia. Naciera ponownie, tym razem celując swoimi długimi pazurami w kolana. Wykonuję szybki piruet w prawo, w locie próbując zranić przeciwnika cięciem. Nie patrzę na rezultat, od razu odbijam się do tyłu.

W następnej sekundzie odbijam dwa uderzenia drzewcem broni i kopię potwora w okolice brzucha. Nawet tego nie czuje.

Zamachuje się łapą. Robię krok do tyłu, jednak wilkołak jest szybszy. Zamiast od razu uderzyć, tak jak robią to zwykle jego pobratymcy, doskakuje do mnie i opuszcza uzbrojoną w pazury kończynę.

Wrzeszczę z bólu, wyszarpując ramię spod brzytew przeciwnika.

Mam szczęście, że w ostatniej chwili targnąłem ciałem w bok. To tylko ramię.

Odskakuję i przygotowuję włócznię do pchnięcia.

Wilkołak zbliża się, moje uderzenie odbija zgrabnym ruchem. Nie jestem w stanie nic zrobić. Kolejny błyskawiczny cios wyszarpuje kawałki mięsa z mojej piersi. Zaciskam zęby i zamaszystym ruchem wypycham włócznię do przodu.

Nareszcie. Grot miękko zagłębia się w boku przeciwnika. Tryska ciemna krew.

Wilkołak wyje opętańczo i odskakuje. Dyszę ciężko, zmęczony walką. Ramię i pierś rwą jak cholera.

Potwór mierzy mnie wściekłym wzrokiem. On także odniósł ciężkie obrażenia.

Ponownie zwieramy się w śmiertelnym uścisku, zbijając ciosy i kontratakując. Staram się jak mogę, wywijam piruety i stosuję najwybitniejsze techniki walki, jakich nauczono mnie w Bractwie, ale to nie działa. Wilkołak ma gdzieś style i konwencje. On po prostu napieprza i idzie mu to całkiem nieźle.

Pazury tu, sparować. Pazury tam, sparować. Góra, dół, bok, dół. Szaleńczy taniec. Raz po raz wywijam włócznią, starając się zadać mu jakiekolwiek obrażenia. Czasami udaje mi się, ale jest w animuszu. Czy tak działa na nich woda?

Nie mam pomysłu, brakuje mi już sił. Przegrywam.

Każde moje odbicie jest coraz słabsze, a przeciwnik zdaje się wcale nie męczyć. Naciera cały czas z tą samą siłą.

Muszę znaleźć jakiś sposób, aby go pokonać. Wreszcie go znajduję.

Odskakuję od wroga na kilka metrów. Obaj chcemy już zakończyć walkę.

Potwór patrzy na mnie wściekle, zaraz natrze znowu. Jeżeli chcę go pokonać, muszę to zrobić teraz. W tej chwili. Skupiam się więc na ile mogę i mówię spokojnie, acz z nienawiścią:

- Zapłoń.

Gdy mój duch magii, którego siłą woli przywołałem do ciała wilkołaka, zajaśniał gorącym blaskiem, potwór zawył z wściekłości. Nie zdążył nic zrobić. Płomień przeniósł się z powietrza na szare futro i pomknął po całym ciele. W jednej chwili zamieniło się w pochodnię.

Czułem, jak wszelkie siły mnie opuszczają.

Ostatnim zrywem doskakuję do wyjącego potwora i przebijam go na wylot jednym, szybkim pchnięciem.

Wyszarpuję grot z ciała i upadam na ziemię. Pozwalam duchowi magii odpłynąć. Zawdzięczam mu wiele.

Kiedy tak leżę w błocie, z błogą miną na twarzy, wydaje mi się, że widzę nad sobą Jellinsa, który tym swoim typowym, pysznym głosem mówi:

„Całkiem nieźle, Ralf. Całkiem nieźle. Aczkolwiek mógłbyś to zrobić lepiej, nie powiem. Czego ja cię uczyłem?”

Zamykam oczy. Mam już dość tego starego zgreda. Zresztą to on skończył jako pasztet, rozsmarowany po leśnej polance.

Ja żyję. Na razie.

Bo Nocny Łowca zawsze kończy tak samo, prędzej czy później.

W paru miejscach naraz.











27 maja 2009

2
Ciekawe opowiadanie, miarowo napisane co świadczy o posiadaniu stylu, a ten, niestety w tej formie jest kiepski. Wyjaśnię w kilku punktach:



Nie podoba mi się:

1. Narracja pierwszoosobowa w czasie teraźniejszym. Skutecznie odgania wszelki klimat i ukróca możliwości plastyczne, których jak widzę, nie brakuje ci. Cały czas czytam, co właśnie bohater robi, a jako zwolennik czasu przeszłego (może być p.o.r albo 3.o.r.) Lubię odskocznie obrazujące okolice, a tutaj jesteś niejako zmuszony do pisania: widzę to, widzę tamto,



2. Rwane zdania. W niektórych momentach dominują kropki, zamiast narracja czy akcja. Rozumiem zabieg, ale w tym wypadku jest chybiony. Szczególnie rzecz widać w wiosce i w przy wejściu do kościoła, tak samo w akcji z psem. Zamiast klimatu, powstaje taki "ble" coś, które staje się suchą relacją. Poniekąd, jest to wina punktu pierwszego.



3. Styl, czyli to co składa się na całość. W pewnych momentach (i nie jest to twoja wina, a wyboru formy prowadzenia narracji) widzę świetne możliwości budowania klimatu, ale wszystko sprowadza się do urywanych, czasem zdawkowych opisów. Słabość pogłębia fakt, że i bohater jest "słaby" w tym, co opowiada (i znowu, wina wybranej formy narracyjnej, bo przecież w 3.o.r/t możesz spokojnie rozdzielić bohatera od narracji).



Co podobało mi się:

1. Historia. Ciekawa. Rzekłbym, bardzo. Wciągnęła mnie, przeprowadziła przez cały proces polowania i zapoznała z pewnymi tajnikami Łowcy z Bractwa. Pomysł nie oryginalny, ale i tak lubię tego typu teksty, to też czytałem do samego końca i śmiem twierdzić, że opowiadanie jest świetne (jako temat i akcję, nie jako twór w całości).



2. Opis walki. Ciężki temat, ale podołałeś zadaniu na tyle, że i klimat był i akcja.



3. Delikatne wprowadzenie magii i jej opis i wytłumaczenie. Subtelne i ciekawe.



4. Nazewnictwo i słownictwo - barwne i dobrze użyte, a to się zawsze ceni, bo tekst, jakkolwiek by nie brzmiał uzyskuje głębi.



Opowiadanie, po przemyśleniu jest dobre, ale słabo napisane. Jak już podkreślałem, winą jest wybrana forma prowadzenia narracji, która, aby była powalająca, wymaga wielkiej wprawy i wyczucia. Tutaj tego zabrakło i tekst wiele traci. Nie mniej, widząc te bolączki, podobał mi się.



Jeszcze jedna rzecz: jak widzisz, nie wykazywałem błędów. W tym wypadku bohater przemawia do mnie i jak zawsze w takiej sprawie, nie czepiam się do tego, jak mówi. Przecinki i inne detale (w paru miejscach niepoprawny szyk lub brzydka naprzestawność) to sprawa raczej korektorska.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.

3
Skup się! - karcę się w duchu
Zapamiętaj tylko, że w każdej chwili, nawet, gdy idziesz odesrać się w krzaczki, musisz mieć przy sobie ten kawałek drewna zakończony grotem
Pogrubione do wywalenia. Nikt nie opisuje czegoś w encyklopedyczny sposób, sztucznie to wygląda


Przede mną rozlega się szeroka, ciągnąca się po horyzont równina
"Rozlec się" chyba dotyczy dźwięków. A może nie mam racji?


chociaż za dnia potwór niewiele może mi zrobić
Trochę mi to zajeżdża dresiarskim zdaniem "gówno może mi zrobić". Proponuję kosmetyczną zmianę: "(prawie) nic nie może mi zrobić"


Wiązka światła wpada przez szczelinę do środka domu
Jedno z dwóch do wywalenia


Nocny Łowca to zawód dla tych
Hm... zawód? Nie pasuje mi to do nazwy zawodu. A jeżeli to jest zawód, to na pewno nie wielką literą, w końcu nikt nie pisze "Stolarz", tylko "stolarz"


Dach wykonany jest z pomarańczowej dachówki, obsranej już zdrowo przez ptaki. Na przedniej wieżyczce znajdował się prosty krzyż, zbity z dwóch belek o tych samych rozmiarach
Czas!


Leży spokojnie w trawce i chyba nie obchodzi go, czy w kościele znajduje się piękne poletko kwiatów, czy kupa zmasakrowanych zwłok z wytrzeszczonymi oczami
Uwielbiam cię! :D


Pomimo wielu przejechanych mil krajobraz nie ulega zmianie. Wciąż przejeżdżamy przez morze pożółkłych traw
Ludzie nie są jego naturalnym pożywieniem, ale stanowią miłą odmianę od leśnych zwierząt. Jestem przekonany, że wilkołaki nawet nie wiedzą, kim tak naprawdę są ludzie. Połykają je jak całą resztę, tylko z nieco większym smakiem
Wcześniej chyba pisałeś, że w kościele leżała kupa zwłok, nawet oczy miały... no to jak to się ma do faktu, że wilkołaki zżerają ludzi? Chyba musisz napisać, że w tamtym kościółku nie było zwłok, tylko tu i ówdzie walały się nadgryzione ręce czy stopy, a wszystko w sosie z hektolitrów krwi.

Swoją drogą... ile taki wilkołak może zjeść?


Kroki zbliżają się
Hm... na włochate, dwumetrowe, silne jak wół i dwa świniaki monstrum nie używałbym tak subtelnego słowa jak "kroki". To było człapanie, miarowe, gromkie zderzenia pazurzastych stóp o grunt.


Wielkie, żółte, przenikliwe oczyska wpatrują się we mnie z nieukrywanym łakomstwem. Zębiska, ostre jak brzytwy, przyprawiają o dreszcze
Te zgrubienia odrobinę burzą klimat


Dopiero teraz zauważam, jak jest cholernie wysoki. Przewyższał mnie o co najmniej dwie głowy. Był umięśniony, a jego szare futro nie przypominało wypłowiałych kołtunów, jakie widywałem u moich wcześniejszych celów
Czas!


Nie patrzę na rezultat, od razu odbijam się do tyłu.

W następnej sekundzie odbijam dwa uderzenia




Powiem krótko:



Świetne! ale z zastrzeżeniami

Zacznijmy od największego kolca - od czasu teraźniejszego. Już pomijam fakt, że mieszał ci się z przeszłym. Chodzi o to, że jest zupełnie niepotrzebny i kłuje w oczy. Piszesz opowiadanie bądź co bądź mainstreamowe, a posługujesz się środkiem rzadko używanym, do którego prawie nikt nie przywykł. To może zniechęcić - ja przez pierwsze akapity przedzierałem się z trudem.

Pomysł też nie jest najbardziej oryginalny, ale to nie ma znaczenia, bo to opowiadanie jest po prostu świetnie napisane. Mnie wciągnęło, potem było napięcie i nie byłem w stanie się oderwać aż do końca

Tylko, kurde, ten czas...



Trzymaj się!
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron