Rufus i Oktawio
Poniższe opowiadanie jest całkowicie zmyślone, a wszelkie podobieństwo do postaci autentycznych, to czysty zbieg okoliczności. Miejsca, o których mowa, są wyssane z palca, zatem autor prosi o niedoszukiwanie się jakichkolwiek odniesień do świata rzeczywistego. Najlepiej w ogóle do żadnego świata.
- Przełazimy.
- Tutaj?
- Tutaj.
- Przecież tu jest ciemno jak w Egipcie.
- Jakim Egipcie?
- No, tak się mówi, "ciemności egipskie".
- Zaufaj mi. Obadałem teren. Poza tym... Wydaje mi się, że w Egipcie było ciemniej.
***
Rufus i Oktawio byli drobnymi złodziejaszkami. Fachu uczył ich ojciec, który swego czasu szczycił się sławą najsprytniejszego włamywacza na południe od Warszawy. Don Flawio, bo tak na niego mówiono, potrafił ukraść wszystko i każdemu. Słowo "niemożliwe" czy zwrot "nie da się", nie istniały w jego słowniku. Był Harrym Houdinim polskiego złodziejstwa. Rządził niepodzielnie przez kilka dekad, aż wreszcie został przyłapany i osadzony w więzieniu o zaostrzonym rygorze, gdzie po odsiedzeniu zaledwie połowy wyroku, zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach.
Zanim jednak powędrował do paki, zdążył wtajemniczyć obu synów w arkana rzemiosła złodziejskiego. Los chciał, że nie byli oni tak lotni i bystrzy jak ojczulek. Nigdy nie dotarli na wyżyny geniuszu swego rodziciela, musieli zatem zadowolić się nizinami drobnego złodziejstwa. Don Flawio miał jeszcze córkę... Ale to już inna historia.
***
- Kto przechodzi pierwszy?
- Ty.
- Ja? A dlaczego ja?
- Bo mówisz, że obadałeś teren. Poza tym, to twój pomysł, żeby rabować cmentarną kaplicę.
- Ciszej! Przecież ktoś może nas usłyszeć.
- Przecież mówię szeptem, zresztą to ty krzyczysz żebym był ciszej.
***
Pewnego razu, po nieudanym skoku, bracia udali się do baru, aby utopić swe niepowodzenie w alkoholu. Tego wieczoru szło im dość marnie, głównie dlatego, że pieniędzy starczyło na zaledwie kilka kufli piwa. I to na obie głowy.
Stali w milczeniu przy barze i sączyli niemrawo bursztynowy płyn. Knajpa pustoszała powoli i pomocnik barmana rozpoczął zwyczajową rundkę sprzątania stolików po gościach.
Rufus i Oktawio zbierali się powoli do wyjścia, lecz uśmiech losu sprawił, że zanim wyszli, podsłuchali, bardzo ważną dla dalszego rozwoju sytuacji, rozmowę.
- Jesteś tego pewien? - spytał mężczyzna o szpakowatych włosach, ubrany w ciemnoszary płaszcz. Stał niecały metr od braci, odwrócony tyłem, tak, że nie można było powiedzieć o nim niczego więcej.
- Jak tego, że tu stoję i z tobą piję. Na własne oczy widziałem... - Słychać było tylko głos drugiego rozmawiającego. Całą sylwetkę zakrywał gość w płaszczu i jego szpakowata głowa. - ...trzy złote kielichy w kaplicy na cmentarzu.
- Skąd wiesz, że są złote? - spytał Płaszcz.
- Może i jestem tylko grabarzem, ale poznam, co złote, a co nie - oburzył się Głos.
- Spokojnie, masz tu swoje pieniądze i ani pary z gęby - odparł Płaszcz i wychylił resztę piwa. - Nie widziałeś mnie tutaj.
Postawił energicznie kufel i wyszedł, odsłaniając swojego rozmówcę. Był to średniego wzrostu, na oko pięćdziesięcioletni, chudy jak tyczka facet. Wpatrywał się zamyślonym wzrokiem w leżące na ladzie pieniądze, jak gdyby nigdy wcześniej nie widział niczego podobnego. Po chwili rozważań, zrobił niemal dokładnie to samo, co przed chwilą mężczyzna w płaszczu. Dopił jednym łykiem piwo, postawił zamaszyście szklankę na ladzie i wyszedł z baru.
Rufus i Oktawio popatrzyli na siebie znacząco.
***
- Dobra, idę, dasz sobie sam radę?
- Jestem wyższy.
- To akurat o niczym nie świadczy, wiesz?
- No tak.
Rufus podszedł do kamiennego muru otaczającego cmentarz, przerzucił torbę z narzędziami i zaczął się gramolić. W miejscu, które wybrali sobie na rozpoczęcie, misji było ciemno. Nadeszli od strony rozległego pola, na skraju którego, tuż przy cmentarzu, rosły drzewa. Nie świeciła tu żadna latarnia, a księżyc ledwie prześwitywał przez chmury.
Po chwili Rufus znalazł się po drugiej stronie.
- Teraz ty - szepnął.
- Co?
- Przełaź!
Po chwili, na krawędzi muru, zamajaczył na tle nocnego nieba ciemny kształt. Ułamek sekundy później ten sam kształt runął z impetem w dół.
- Jauć! - Oktawio wydał z siebie stłumiony krzyk. - Kto tu postawił ten krzak!?
Rufus stał zwrócony twarzą w kierunku nekropolii, trzymając w ręce torbę. Po chwili dołączył do niego brat głaszczą się ręką po obolałym policzku:
- Mogłeś mnie uprzedzić - mruknął.
- Od tej chwili zachowujemy się jak mysz pod miotłą. Jeśli można to jeszcze ciszej - nakazał Rufus.
Cmentarz parafialny w Dysznie był jednym z największych, a także najstarszych w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. Usytuowany na malowniczym wzgórzu, rozciągał się poza granicami miasta. Pierwszą łopatę wbito w ziemię jeszcze w dziewiętnastym wieku. Brak jakiegokolwiek zamysłu architektonicznego, który miałby towarzyszyć powstaniu nekropolii sprawił, że rozrastała się w sposób niekontrolowany i przypadkowy. Mogiły ustawione były gęsto i skierowane w każdym możliwym kierunku. Wielu z nich od lat nikt nie restaurował ani nie sprzątał, toteż popadły w ruinę.
- Ależ tu cicho i pusto. - Szepnął trwożnie Oktawio.
- Że cicho, to się zgodzę... ale, że pusto... Tu są tysiące ludzi. A raczej to, co z nich zostało.
- Strasznie tu.
- Strach cię obleciał? Obawiajmy się żywych, a zwłaszcza grabarza. Choć o tej porze leży zapewne w swojej chatce pijany jak... ee... grabarz.
Bracia stali, próbując przebić wzrokiem ciemności. Gdzieniegdzie płonęły znicze, ale do pierwszego listopada, gdy nad nekropolią unosi się łuna zapalonych świec, było jeszcze daleko. Ostre kontury marmurowych grobowców rysowały się złowieszczo na tle nocnego nieba.
- W którą stronę? - spytał Oktawio.
- Przed siebie. Gdzieś tu, zaraz za tymi mogiłami, powinna być ścieżka. Ona doprowadzi nas do kaplicy. Wszystkie drogi tam prowadzą.
- Patrz - rzucił szeptem Oktawio. - Chyba jakiś nowy.
Niedaleko miejsca, w którym stali, znajdował się grób, oświetlony zniczami i obsypany stosem bukietów. Marmurowe płyty grobowca lśniły, odbijając chwiejne światła świec. Szarfy z wypisanymi na nich dedykacjami, nieczytelnymi w ciemnościach, zwisały smutno i nieruchomo.
- Chodźmy, jak by nie było, jesteśmy w pracy - odparł Rufus, po krótkiej chwili milczenia.
- Ciekawe, kim był i jak zmarł - zastanowił się Oktawio, gdy przechodzili obok grobu. - No, ale służba - nie drużba.
Bracia ruszyli przed siebie. Lawirując pomiędzy grobowcami, ułożonymi w nieładzie, dotarli do wąskiej asfaltowej alei, wysadzanej z każdej ze stron wysokimi drzewami. Oba końce ścieżki nikły w nieprzeniknionej ciemności.
- W którą stronę teraz? - spytał Oktawio.
- To nie gra roli. Czy w lewo czy w prawo, dojdziemy do kaplicy.
- A czy to nie jest tak, że w jedną stronę idzie się do kaplicy, a w drugą do wyjścia?
Zaległa cisza. W tej sytuacji można śmiało rzec, że była ona grobowa.
Po dłuższej chwili odezwał się Rufus.
- Zachodzi taka możliwość.
Rufus miał trzydzieści jeden lat i był starszy od Oktawia. To jemu przypadła rola "mądrzejszego" w braterskim duecie. Zdawał sobie z tego sprawę, ale nigdy tego nie wykorzystywał. W relacjach z młodszym bratem wykazywał zdumiewającą cierpliwość i opanowanie. Miał zawsze odpowiedź na wszystko, nawet wówczas, gdy ni w ząb nie wiedział, o czym mówi. "Nie wiem", niezwykle rzadko padało z jego ust. Był chudy i dość niewysoki, ale dziewczyny szalały za nim, gdyż miał w oku ten zniewalający błysk. I pewnie skończyłby jako amant, bałamucąc damy na lewo i prawo, gdyby nie wrodzona skromność, odziedziczona po matce. Ojczulek w tych sprawach zdecydowanie nie znał umiaru.
Oktawio był tęższy i wyższy od brata o głowę. Ustępował mu w zwinności, za to miał większą krzepę w dłoniach. Zadawał mnóstwo pytań, na które Rufus odpowiadał z mniejszym lub większym zaangażowaniem. W wielu kwestiach uzupełniali się znakomicie.
- To w którą stronę idziemy?
- Chodźmy w prawo.
- Dlaczego akurat tam?
- Idziemy w prawo, Oktawio.
Ruszyli w obranym kierunku. Drogę wskazywały im rosnące jedno za drugim drzewa, bo asfaltowe podłoże było zupełnie niewidoczne. Co chwila oglądali się na boki, szukając wzrokiem wątłego światła zniczy, które dodawało im otuchy.
- Nie wziąłeś latarki? - zapytał Rufus.
- Nie bardzo.
- Co znaczy "nie bardzo"?
- To znaczy, że nie wziąłem.
- To nie mogłeś powiedzieć, "nie wziąłem"?
Cisza. Po chwili odezwał się Oktawio.
- No, mogłem.
Nagle w ciemności rozbłysnął snop mocnego światła, oświetlił asfaltową ścieżkę i równie szybko zgasł.
- Spokojnie, ja wziąłem - odparł Rufus chowając przyrząd do torby. - Ale na razie nie jest nam potrzebna. Mam ją na wszelki wypadek.
Alejka zaczęła delikatnym łukiem skręcać w lewo. Przez chwilę szli w milczeniu, a ich oczy coraz bardziej przyzwyczajały się do ciemności. Nawet księżyc na chwilę wychynął spoza chmur.
- Bracie...
- Co?
Oktawio bardzo rzadko zwracał się do Rufusa per "bracie". Robił to przeważnie wtedy, gdy pytał o sprawy dotyczące rodziny lub był przestraszony.
- Wierzysz w duchy?
***
- Wstawaj Flawio.
- Co jest? Kto mnie budzi, u licha?
- Wstawaj śpiochu, będziesz miał całą wieczność na spanie, teraz pora na zabawę.
- Ach, to ty Siergiej. Mało miałeś czasu na zabawę za życia?
- Miałem go wystarczająco dużo, ale dopiero teraz to jest zabawa! Wstawaj.
- Dobra, już nie śpię. Przecież widzisz.
- Ach! Czuję się wspaniale! Wyrażenie "lekkość ducha" nabiera nowego znaczenia.
- Nawdychałeś się czegoś, marynarzu? A raczej "duchu marynarza"?
- Owszem, świeżego wieczornego powietrza. Weź głęboki oddech, to też poczujesz.
- Wziąłem i nic nie czuję. Może to dlatego, że nie mam nosa. Ty zresztą też nie, Siergiej. Duchy nie mają nosów!
- Nie marudź, Flawio. Zrobimy sobie rundkę dookoła cmentarza. A nuż natkniemy się na bandę odważnych szczeniaków lub młodą parę, która wpadła na pomysł spaceru o północy.
- Albo znów na tego grabarza pijaka. Z nim to nie ma zabawy. Klnie i pije jak, nie przymierzając, marynarz.
- Na płetwę rekina! Z takim, co klnie i pije, to już nie można się zabawić?
- Wiem, że jesteś, a raczej "byłeś" marynarzem, ale nie bierz tego do siebie.
- Flawio, marynarze piją i przeklinają dużo więcej od grabarzy.
- Może i tak jest. Koniec końców, już nie jesteś marynarzem.
- Do stu beczek zjełczałego tranu! Będę nim do końca... eee... życia? No dobra, w którą stronę dzisiaj? Zaczynamy od kapliczki?
- Ech, a co innego nam pozostaje? Powłóczymy się znów trochę, to łatwiej będzie zasnąć.
- Żeby się włóczyć, trzeba mieć czym powłóczyć, były królu złodziei. A my nie mamy rąk ani nóg.
- Co w takim razie proponujesz?
- Będziemy się snuć, jak na duchy przystało.
Obie zjawy wyglądały dokładnie tak, jak w momencie śmierci. Gdyby Siergiej spojrzał na Flawia, zobaczyłby sześćdziesięcioletniego, średniego wzrostu mężczyznę, z głową łysą jak kolano, ubranego w rozszerzające się u nogawek brązowe sztruksy oraz biały podkoszulek bez ramion, uwydatniający sporych rozmiarów brzuszysko. Całość uzupełniałby kraciasty kaszkiet i czarne półbuty z zamszu. Z kolei gdyby Flawio zerknął na marynarza, zobaczyłby dwumetrowego dryblasa z łapami jak bochenki chleba, przystrzyżonego na krótko, noszącego czarne, prasowane w kant spodnie z materiału oraz białą koszulę w niebieską kratę, z rękawami sięgającymi do połowy ramion i odsłaniającymi gustowny tatuaż przedstawiający czerwone serce przebite strzałą - element na wskroś marynarski. Należy także dodać, że zarówno Flawio jak i Siergiej patrząc na siebie nawzajem, widzieliby drzewa, groby i wszelkie inne rzeczy, które by przez nich prześwitywały. "Półprzezroczystość" oraz zdolność unoszenia się nad ziemią odróżniały ich od zwykłych śmiertelników.
- Hej, Flawio! Albo mi się wydaje albo słyszę czyjeś głosy? - Siergiej stanął i wytężył słuch. - Gdzieś przed nami.
- No to najprawdopodobniej ześwirowałeś do reszty, bo ja nic nie słyszę. - Ziewnął król złodziei i stanął obok marynarza. - Nie ma żywego ducha.
- Cśś... Słyszę ich wyraźnie. - Dryblas machnął ręką, uciszając Flawia. - To ludzie, na bank.
- Na bank, to ja bym chętnie napadł i rozprostował przy tym trochę kości.
- Twoje kości, Flawio, zamieniły się w proch wiele lat temu - przypomniał Siergiej po czym dodał. - Jeśli będziemy teraz cicho, to może uda się nam ich zaskoczyć.
- W porządku - szepnął teatralnie złodziej. - Prowadź, mistrzu ceremonii.
Jak na zjawy przystało, Siergiej i Don Flawio bezszelestnie poszybowali w kierunku, skąd dochodziły głosy.
***
- A ty wierzysz? - spytał Rufus, unikając odpowiedzi.
- Najpierw ty.
- Nie wiem, czy wierzę w duchy, ale powiem ci, w co na pewno wierzę.
- W co?
- W trzy złote kielichy, które czekają na nas w cmentarnej kaplicy i które staną się naszą przepustką do lepszego świata. Wreszcie mamy prawdziwą szansę zaistnieć, Oktawio. Zaległa cisza, którą po chwili znów przerwał młodszy brat.
- A ja wierzę.
- W co?
- No, w duchy.
- Aha, jak zobaczysz jakiegoś, to go pozdrów.
- Mnie tam nie jest do śmiechu. Pamiętasz Grubego Benka?
- Benka? Zaraz... To nie jest ten od samochodów?
- Ten sam - odparł Oktawio i przełknął nerwowo ślinę. - Wiesz, co się z nim stało?
- Słyszałem, że siedzi w psychiatryku. Stary, dobry Benek ześwirował.
- Owszem, ale czy wiesz, dlaczego tam wylądował?
- Niezupełnie, to znaczy - nigdy mnie to nie interesowało.
- Mnie też nie, ale teraz sobie przypomniałem.
- Co takiego? I dlaczego akurat teraz przypomniał ci się Gruby Benek, do licha?
- Benek widział ducha - wyszeptał ze zgrozą Oktawio, jakby obawiając się, że słowa mają siłę sprawczą i zaraz jakaś zjawa wyskoczy na alejkę. - O rety! Sam sobie stracha napędzam.
- Benek lubił się też napić - odparł Rufus. - I to zdrowo. Pamiętasz, jak raz zasnął na przednim siedzeniu okradanego samochodu? Przytulał się do gałki zmiany biegów, a nogi wystawały mu przez wybitą szybę. Niewiarygodne, że nikt go wtedy nie zauważył. Sam opowiadał, że obudziło go drętwienie w nogach.
- He he! - zarechotał cicho Oktawio. - Benek ma, a raczej miał styl. Ale czekaj, powiem ci, co wiem o tym duchu.
- Mów, ale szybko, bo zaraz dojdziemy do kaplicy, a tam nie będzie czasu na pogawędki.
- Gruby Benek przyuważył niezłą gablotę stojącą koło cmentarza. Nie wiem, gdzie to było dokładnie, ale oby nie tutaj - opowiadał Oktawio z powagą w głosie. - Chciał tylko opędzlować radyjko i dekle, wiesz, takie tam samochodowe świdrygałki. Jest noc, dookoła pusto, latarnia stoi daleko, więc autko tonie w półmroku - okoliczności idealne. Podchodzi, wyobraź sobie, próbuje szczęścia i łapie za klamkę. Nic to nie daje, drzwi są zamknięte. Nagle widzi jakiś ruch na murze cmentarnym. Patrzy przerażony w tamtym kierunku i widzi, wyobraź sobie, głowę ducha, wystającą znad krawędzi. Zdjął go taki strach, że nie wiedział gdzie uciekać. Wrzasnął tylko "matko jedyna" i zaczął zwiewać. Nogi tak mu się plątały, że wykobylił z sześć razy zanim dobiegł do miasta. Nie wrócił już potem do formy. - Oktawio przerwał opowieść. Oto zbliżali się do małej kaplicy, stojącej w niemrawym świetle jedynej w pobliżu latarni. Być może jedynej na całym cmentarzu. - O rety, sam sobie napędzam stracha.
- Jestem ciekawy z iloma buteleczkami wcześniej się zapoznał - zauważył wyraźnie uradowany historyjką Rufus. - Też wymyśliłeś, głowa ducha!
- Opowiadam tylko to, co sam słyszałem - rzekł Oktawio z lekką urazą w głosie.
- Nie powiedziałem, że nie wierzę. Myślę tylko, że Benek, dla swojego dobra, powinien pewien czas spędzić w tym psychiatryku. Teraz cisza! Jesteśmy na miejscu.
***
- O rety! Siergiej, to moje chłopaki! - Omal nie wykrzyknął Don Flawio.
- Twoi synowie? A cóż oni robią tutaj o tej porze?
- W robocie są, nie widzisz? Tylko, że Matka Natura poskąpiła im talentu i muszą zajmować się wszystkim, co wpadnie w ręce.
- Czyli na przykład rabowaniem cmentarnej kaplicy? - zapytał wyraźnie ubawiony marynarz?
- Oby nie napytali sobie biedy. Równe z nich chłopaki, ale rozumu to oni za grosz nie mają. - Zmartwił się ojczulek.
- No to wyskoczymy i pomożemy trochę - zaproponował marynarz.
- Mam nadzieję, że poradzą sobie bez naszej pomocy. Wkroczymy w ostateczności.
- W ostateczności? Co może im się stać? Robota jest prosta, wejść do kaplicy, wynieść co jest do wyniesienia i załatwione. Tu nie ma czego spartolić.
- Może i nie ma - rzekł Flawio. - Czasem jednak mam wrażenie, że cały świat sprzysiągł się przeciw nim. Mają tak wielkiego pecha, że szkoda gadać. Setki razy ratowałem im tyłek.
- W porządku - westchnął Siergiej. - Będziemy mieć na nich oko. Tylko trochę szkoda, że się dzisiaj nie zabawimy.
- Nie trać ducha, marynarzu - odparł podekscytowany możliwością spotkania z synami Flawio. - Noc jest jeszcze młoda!
- Te twoje uwagi o duchach czasami są nie na miejscu, wiesz?
***
Rufus i Oktawio podeszli ostrożnie do kaplicy, rozglądając się uważnie, czy w okolicy nikogo nie ma. Wszędzie było pusto, można rzec, jak na cmentarzu.
Kaplica stała na małym placyku, gdzie zbiegało się kilka alejek. Ich wyloty majaczyły w słabym świetle latarni. Dookoła rosły drzewa, w lecie chroniące przed skwarem, a w pozostałe pory roku przed wiatrem i opadami. Teraz także skutecznie strzegły braci przed wścibskim wzrokiem nieproszonych gości.
Wysokie drzwi wejściowe schowane były pod łukowatym sklepieniem, do którego prowadziły dwa niskie stopnie. Bracia zatrzymali się przed arkadą.
- Solidne - szepnął cicho Oktawio.
- Owszem - odparł, także szeptem, Rufus. - Chodź, obejdziemy ten grajdołek dookoła, może znajdziemy łatwiejsze wejście.
Nie znaleźli nic. Wszystkie okna kaplicy były zakratowane i w dodatku umieszczone wysoko poza zasięgiem obu braci. Żadnych bocznych drzwi czy lufcików.
- No to teraz muszę pomyśleć - stwierdził Rufus, gdy ponownie znaleźli się przed ogromnymi drzwiami.
- Dopiero teraz? - spytał zawiedziony Oktawio.
- Zobaczmy, jakie mamy narzędzia i jaki z nich będzie użytek... - Rufus właśnie schylał się, by zajrzeć do leżącej koło jego nóg torby, gdy Oktawio rzekł.
- A chwileczkę... - Pokonał energicznie niskie stopnie i szarpnął wielką, mosiężną klamkę. Zupełnie niespodziewanie zawiasy zaskrzypiały i jedno ze skrzydeł wielkiej bramy otworzyło się.
- O żesz ty... - Rufus stał na wpół zgięty nad torbą, trzymając w ręce wielki klucz francuski. Jego rozdziawiona gęba i szerokie jak spodki oczy świadczyły o tym, że zupełnie nie spodziewał się takiego obrotu sytuacji. - Ss... skąd wiedziałeś? - wyjąkał, wrzucając z powrotem klucz do torby.
- Skąd miałem wiedzieć? Czysty przypadek.
- Chyba przypadek po czystej. Księżulo zwyczajnie nie był w stanie trafić kluczykiem w zamek - odparł Rufus, po czym zarechotał cicho. - Ale jaja.
Weszli do środka i zamknęli za sobą drzwi. Znaleźli się w przedsionku, oddzielonym od głównej sali przeszklonymi drzwiami. Rufus delikatnie nacisnął klamkę i pchnął. Otworzyły się bezszelestnie.
- Uff, a już myślałem - szepnął.
Wkroczyli do sali głównej. Po obu stronach nawy stał rząd drewnianych ław. Pomiędzy nimi, po drugiej stronie drzwi wejściowych, znajdował się pusty obecnie katafalk. Dalej, na podwyższeniu, wznosił się ołtarz, a na ścianie za nim wisiał duży krzyż. Jedyne światło dawały znicze ustawione na stole ołtarzowym.
Oktawio podążył za bratem i przyklęknął, aby się przeżegnać. Rufus w tym czasie był już przy ołtarzu. Wszedł na podwyższenie i zbliżył się do stołu. Wyjął latarkę i zaczął szukać tego, po co tutaj przyszli.
- Oktawio - szepnął - gdzie jesteś? Chodź tutaj.
Nagle ciszę przerwało głuche uderzenie i pisk ławy przesuwanej po posadzce.
- Jauć! - Oktawio ledwo stłumił krzyk. - Kto tu postawił te ławy?
- Święty Mikołaj. Nie marudź, tylko chodź mi pomóc. Szukamy kielichów.
Rufus wywijał latarką niczym mieczem świetlnym.
- Na stole ich nie ma. - Obrócił się w stronę krzyża. - Tutaj też nie.
- A pod stołem? - rzucił Oktawio. Niemal w tym samym momencie, mocne światło latarki oświetliło jego twarz.
- Mówiłeś coś?
- Poszukaj pod stołem.
Świetlne ostrze ześliznęło się z Oktawia i zanurkowało pod stół ołtarzowy.
- Są tu jakieś szafeczki - rozległ się głos Rufusa. - Otwarte. O proszę, kielichy też są.
Nagle światło latarki zgasło i niższy z braci znieruchomiał.
- Rety...
- Co jest? Co się dzieje?
- A nie pomyślałeś, brachu... Te otwarte drzwi wejściowe, teraz te od szafki... Też otwarte... Nie wydaje ci się, że to podpucha? O żesz Mojżesz... Że też wcześniej na to nie wpadłem.
- To co teraz robimy? - Oktawio wszedł na podwyższenie i zbliżył się do brata.
- Popatrz sobie - powiedział Rufus, włączając latarkę i kierując jej światło pod stół ołtarzowy. Drzwi szafki były otwarte. Wewnątrz stały kielichy.
- O! - Nie krył zdziwienia Oktawio.
- I to nawet duże "O" - sprostował brat. - Ale dość podziwiania. Jeśli ktoś nas wrabia to może jeszcze zdołamy nawiać. Pakujemy łup i bierzemy nogi za pas!
Mówiąc to schylił się do torby z narzędziami i wyjął z niej drugą, przeznaczoną na kielichy. Pół minuty później byli już przy drzwiach. Rufus niósł narzędzia, a jego brat łupy.
Próbowali delikatnie otworzyć ogromne drzwi wejściowe jednak te, pomimo starań, zaskrzypiały przenikliwie. Rufus wystawił głowę i zerknął na placyk przed wejściem.
- Pusto, śmigamy.
Wyszli, zamykając trzeszczące drzwi i ruszyli przed siebie.
- Dobry wieczór!
Bracia obrócili się błyskawicznie w stronę skąd dobiegł ich głos. Zza węgła wychynął powoli cień, który po chwili, w świetle latarni, przybrał kształt mężczyzny w płaszczu. Rufus znajdował się w połowie obrotu i już miał wrzasnąć do brata "chodu", gdy przemówił przybysz.
- Nie radziłbym.
Pewnym ruchem wsadził rękę do kieszeni płaszcza i wyjął z niej rewolwer. Bracia zastygli w bezruchu.
- Połóżcie torby na ziemi. Powoli i bez żadnych kombinacji - odezwał się spokojnym i mocnym głosem.
Mężczyzna wolno zbliżał się do braci, trzymając w ręce broń. Rufus poznał go, jak tylko znalazł się kilka metrów od nich. Był to szpakowaty jegomość w ciemnoszarym płaszczu, którego widzieli w barze. A ściślej rzecz biorąc, którego plecy i tył głowy widzieli w barze.
- Ręce połóżcie na głowie. - Płaszcz mówił powoli i spokojnie. - Teraz wszyscy grzecznie i ładnie pójdziemy na komisariat.
Bracia zaskoczeni spojrzeli po sobie, a ich wzrok krzyczał "Policja? To niemożliwe!".
- Zdziwieni, co? - ciągnął dalej Płaszcz. - To była klasyczna podpucha, jak z podręcznika. Nikt nie wierzył, że dacie się na to nabrać - zarechotał cicho pod nosem.
- Panie władzo, zaszła ogromna pomyłka... - Rufus próbował jakoś wybrnąć z sytuacji.
- Jasne, zupełnie przez przypadek znaleźliście się w środku nocy na cmentarzu. A to, że złote kielichy wskoczyły wam same do torby, to po prostu niesamowity zbieg okoliczności.
Rufus obrócił się do Oktawia i rozkładając bezradnie leżące na głowie dłonie odparł:
- Zawsze warto spróbować...
- Kończymy tę farsę. Dawać kielichy. - W tonie Płaszcza dało się odczuć gniew.
- My, panie władzo, sami możemy je zanieść - odparł Rufus. Oktawio stał nieruchomo jak kamień.
- Plany uległy małej zmianie.
- To znaczy, że nie idziemy na komisariat? Jak to?
- Ha ha ha! - zaśmiał się cynicznie Płaszcz. - Wy dwaj powinniście najlepiej to wiedzieć, że okazja czyni złodzieja.
- O rany! Rufus... - odezwał się Oktawio po raz pierwszy od dłuższego czasu.
- A co z nami? Za... Zastrzeli nas pan? - wyjąkał Rufus.
- Zastrzelić? - Szczerze zdumiał się Płaszcz, po czym zarechotał. - Ależ nie! nie ma takiej potrzeby. Zrobiłby się tylko kłopot... Zwłoki, krew, hałas albo na odwrót... Nie, nie. Zachowamy się w sposób cywilizowany.
- Czyli... - podchwycił sprytniejszy z braci.
- Oddacie mi torbę z kielichami, a ja najzwyczajniej w świecie puszczę was wolno.
- Jak to "wolno"? A nie boi się pan, że komuś powiemy?
- Na policję nie pójdziecie, bo zgarnęliby was za sam wygląd. Wszystkie okoliczne komisariaty mają wasze rysopisy. Poza tym, kto by wam uwierzył? Mnie... to co innego. Od trzydziestu lat jestem wzorowym funkcjonariuszem. Mógłbym nawet was tu i teraz kropnąć i jeszcze dostałbym medal za odzyskanie skradzionych pucharów. Zatem panowie... Pozwolę wam żyć w zamian za to, co wynieśliście z tej kaplicy.
- Sprytnie to pan wykombinował - rzekł z uznaniem Rufus. Jednocześnie rósł w nim bezsilny gniew. Kolejny nieudany skok; reputacja w środowisku osiągnie najniższe poziomy mułu zalegającego dno. No i ten cwaniaczek obłowi się naszym kosztem - pomyślał niższy z braci. - Oktawio, chyba nie mamy wyjścia. - Jego umysł wskoczył na najwyższe obroty, usilnie starając się znaleźć wyjście z tej sytuacji.
Szanse były marne. W najlepszym wypadku wracamy z pustymi rękami, w najgorszym - mogiła, rozważał opcje Rufus. - Szlag by go trafił!
Znienacka za Płaszczem zamajaczył nieokreślony kształt. Rozległ się głuchy łomot, i policjant padł bezwładnie na ziemię. Krok za nim unosiła się, kilkadziesiąt centymetrów nad ziemią, prześwitująca postać. W ręce trzymała sporych rozmiarów kij, który ułamek sekundy wcześniej wylądował na głowie Płaszcza.
Bracia wytrzeszczyli oczy i spojrzeli po sobie z niedowierzaniem. Ich ręce dalej spoczywały na głowach.
- Ta... Tatuś? - spytał Rufus z bezgranicznym zdumieniem. - Ta...Tatuś?
Oktawio wydał z siebie nieartykułowany dźwięk, przewrócił oczami i zemdlał. Duch przemówił.
- Jasne, że tatuś. A kogo się tu spodziewałeś? - Zjawa obróciła się wymownie w prawo i lewo.
- Ale tatuś nie leży? Znaczy się, przecież tatuś nie żyje.
- Powiedzmy, że wyszedłem na spacer, aby rozprostować trochę kości. Łapiesz dowcip, nie? - zarechotał duch. - Opuść te łapy i ocuć brata. Ten gagatek zaraz się obudzi. - Wskazał na policjanta.
Rufus podszedł do brata i zaczął klepać go po policzku.
- Do ostatniej chwili myślałem, że się wam uda. Nawet porobiliśmy tu z chłopakami zakłady - skłamał Don Flawio, odrzucił kij na bok i zaczął zbliżać się do braci. Nieoczekiwane spotkanie z synami i akcja z policjantem sprawiły, że odzyskał wigor młodzieńczych lat.
- Z chłopakami? - zadygotał Rufus. - To jest was tu więcej?
- Jasne, cały cmentarz. - Zjawa machnęła ręką w kierunku ciemności. - Narobiliście tyle hałasu, że zmarłego by obudził! - zarechotał duch. - Łapiesz dowcip, nie?
- I oni są tu teraz wszyscy? - Rozejrzał się trwożliwie Rufus.
- Spokojnie, jest tylko jeden. Siedzi w krzakach, bo kazałem mu się nie wychylać. Poza tym, większości i tak nie obchodzi świat żywych. Mają swoje "duchowe" rozrywki, łapiesz, hę?
- Widzę, że tatuś niewiele się zmienił.
- A czemu miałbym się zmieniać? Może trochę schudłem, ale to dlatego, że nie miałem nic w ustach od wielu lat - powiedział duch i zachichotał. - Ocuciłeś brata?
Oktawio powoli przychodził do siebie. Siedział teraz z wyprostowanymi nogami i patrzył szerokimi oczami na zjawę.
- To naprawdę ty, tato?
- To naprawdę ja, Oktawio, we własnej osobie, a raczej "zjawie".
Młodszy brat odezwał się do Rufusa.
- A widzisz, miałem rację, gdy mówiłem, że wierzę w duchy. - Wstał, otrzepał się i spytał z wyrzutem. - Jak w ogóle mogliśmy zapomnieć?
- O czym? - Rufus wydawał się zbity z tropu.
- Że na tym cmentarzu leży tatko.
- Nieistotne, chłopaki - wtrącił się duch Don Flawia. - Pogawędzimy kiedy indziej, a teraz musimy działać. Plan, na szczęście, jest bardzo prosty.
Bracia stali i patrzyli wyczekująco na ducha ojca.
- Bierzecie puchary i w nogi.
- Jak to? - zdziwił się Rufus. - A policjant?
- Poczekam, aż się ocknie i pogadam sobie z nim.
- Nie rozumiem.
- Powiedzmy, że pokażę mu swoje mniej ludzkie oblicze - odparł duch. - Zaufajcie mi, sporo się nauczyłem. Po tamtej stronie spotkałem jeszcze większych kawalarzy niż ja. - Zjawa filuternie mrugnęła okiem.
- I tak po prostu mamy cię zostawić i prysnąć z kieliszkami?
- Synu, całe to złoto jest mi zupełnie niepotrzebne. Teraz mam inne rozrywki - zachichotał duch. - Poużywam sobie na tym palancie. - Wskazał na leżącego mężczyznę. - Zawołam Siergieja. Gość był marynarzem i zna się na rzeczy. Pewnego razu wystarczyło, że wystawił głowę ponad mur i o mało co nie wystraszył na śmierć złodzieja-pijaczka.
- Ale my mamy tyle pytań... - odezwał się milczący do tej pory Oktawio.
- Wpadnijcie kiedy indziej chłopaki, ja nigdzie raczej się nie wybieram. Miło było was zobaczyć i uratować wam tyłki. Pozdrówcie mamę i siostrę...
- Eeee... Chyba nam nie uwierzą - stwierdził Rufus.
- No to wpadnijcie tutaj z nimi. Ale przychodźcie raczej po północy.
Nieprzytomny Płaszcz jęknął i poruszył się.
- Jazda! Znikajcie stąd! Zobaczymy się później. - Duch Don Flawia ponaglił synów. - Nauczę tego detektywa od siedmiu boleści, co to znaczy zadrzeć z moją rodziną. Odechce mu się głupich dowcipów. - Siergiej! Wyłaź no z tych krzaków!
Rufus chwycił torbę z pucharami, Oktawio wziął narzędzia i truchtem ruszyli w drogę powrotną. Dziesięć minut później, lekko zdyszani, stali za murem cmentarnym, w miejscu, z którego rozpoczęli swoją misję.
- Wierzysz w to, co wydarzyło się tam, koło kaplicy? - spytał Rufus.
- Mówiłem ci już, że wierzę w duchy. Powinienem raczej ciebie o to spytać.
Rufus splunął na ziemię.
- Nie wiem, co się tam wydarzyło, ale jestem pewien, że to był nasz ojczulek. Za jeden z tych pucharów kupimy piękny bukiet kwiatów i przyjdziemy go odwiedzić.
- Co robimy teraz?
- Teraz idziemy się napić. I wiesz, co Oktawio?
- Nie wiem.
- Pojedziemy sobie na długie wakacje.
KONIEC
2
Widzę, że nikt nie komentuje, więc pozwolę sobie...
Bardzo zgrabnie napisane. W tekście natrafiłem jedynie na kilka potknięć stylistycznych i przyznam, że czytało mi się przyjemnie. Humor niezbyt nachalny, no może z wyłączeniem "grobowych" dowcipów. Dobrze opowiedziana historyjka.
Tylko...
Kurcze, przyznam szczerze, że taki jakiś mam niedosyt i... To bardzo subiektywne, więc się nie obrażaj, czuję jakbym dzięki przeczytaniu opowiadania nic nie zyskał, nic mi po nimnie zostało. Po prostu historyjka jakich wiele. Za to językowo dobra.
Bardzo zgrabnie napisane. W tekście natrafiłem jedynie na kilka potknięć stylistycznych i przyznam, że czytało mi się przyjemnie. Humor niezbyt nachalny, no może z wyłączeniem "grobowych" dowcipów. Dobrze opowiedziana historyjka.
Tylko...
Kurcze, przyznam szczerze, że taki jakiś mam niedosyt i... To bardzo subiektywne, więc się nie obrażaj, czuję jakbym dzięki przeczytaniu opowiadania nic nie zyskał, nic mi po nimnie zostało. Po prostu historyjka jakich wiele. Za to językowo dobra.
3
Dzięki Maladrill za przeczytanie i komentarz (wreszcie!)
Cieszy mnie to, że "czytało Ci się przyjemnie". Co do owego niedosytu - jakże mogę się obrażać skoro to Twoja subiektywna opinia.
Daleko mi jeszcze do pisania "treściwego", i właśnie takie komentarze jak Twoje diabelnie mi pomagają - nakierowują mnie na zasadzie "ciepło", "zimno", czyli w "tę stronę nie idź", "idź raczej tam"...
dzięki łans mor :cool:

Cieszy mnie to, że "czytało Ci się przyjemnie". Co do owego niedosytu - jakże mogę się obrażać skoro to Twoja subiektywna opinia.

Daleko mi jeszcze do pisania "treściwego", i właśnie takie komentarze jak Twoje diabelnie mi pomagają - nakierowują mnie na zasadzie "ciepło", "zimno", czyli w "tę stronę nie idź", "idź raczej tam"...
dzięki łans mor :cool:
5
Nigdy nie dotarli na wyżyny geniuszu swego rodziciela
(!) Matka jest rodzicielką, bo rodzi cieci. Ojciec jest ojcem. Facet NIE RODZI DZIECI!!!
Postawił energicznie kufel i wyszedł, odsłaniając swojego rozmówcę. Był to średniego wzrostu, na oko pięćdziesięcioletni, chudy jak tyczka facet.
Rozpoczęcie zdania opisowego od był to jest nieco uczniackim zwyczajem. Łatwo można to obejść, łącząc zdania w ten oto sposób.
Postawił energicznie kufel i wyszedł, odsłaniając swojego rozmówcę - średniego wzrostu mężczyznę, na oko pięćdziesięcioletniego. Chudego jak tyczka.
Rufus podszedł do kamiennego muru otaczającego cmentarz, przerzucił torbę z narzędziami i zaczął się gramolić. W miejscu, które wybrali [1]sobie na [2]rozpoczęcie, misji było ciemno.
[1] - Zaimek zbędny.
[2] - Przecinek wygląda, jakby został postawiony losowo. Powinien być za misji
Niedaleko miejsca, w którym stali, znajdował się grób, oświetlony zniczami i obsypany stosem bukietów. Marmurowe płyty grobowca lśniły, odbijając chwiejne światła świec. Szarfy z wypisanymi na nich dedykacjami, nieczytelnymi w ciemnościach, zwisały smutno i nieruchomo.
Tutaj jest pewna niekonsekwencja. Jeżeli grób został postawiony (nie nagrobek) to musi odczekać spory czas, zanim zostanie zbudowany grobowiec. Wobec tego, szarf już dawno nie będzie.
Oba końce ścieżki nikły w nieprzeniknionej ciemności.
Raczej tonęły. Zestawienie nikły i nieprzenikniony brzmi jak oksymoron.
Alejka zaczęła delikatnym łukiem skręcać w lewo.
Nieprawidłowy szyk zdania.
Alejka skręcała delikatnym łukiem w prawo.
O tekście: Niesamowicie ciekawy pomysł. Dobrze przeplatane wątki i co by tutaj nie napisać, dobre opowiadanko. Nieco przewidywalne, ale to nie jest minus jak dla mnie - lubię iść w znanym kierunku i opowiadanko mnie tam ładnie, łatwo zaciągnęło. Zdecydowanie potrafisz budować klimat w samym dialogu. Pierwszy fragment, sam, czysty dialog już pokazuje mi charaktery bohaterów i jest diabelnie naturalny, mocny i do tego groteskowy w tej swojej naturalności. Podobało mi się to i od razu pozwoliło wejść w tekst. Niemałą niespodzianką jest miarowość tworu - od początku do końca ma ten sam, dobry rytm i jakość. Wadą natomiast są przecinki. W niektórych momentach wyraźne widać spore niedociągnięcia i nad tym powinieneś popracować. Fabularnie jest świetnie.
O stylu: Plastyka zgrabna, nie przeszarżowana, dawkowana z umiarem. Opisowo wszystko jest w porządku. Zdecydowanie w kilku miejscach zdania bym pociął, bo zaczynają być przegadane, sztucznie rozepchane. Zgrabnie łączysz kilka elementów historii w ostatnim akapicie i to tez jest fajne. Opowiadanie podobało mi się.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott
Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
— Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
— Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
— Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.
Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
— Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
— Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
— Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.
6
Martinus:
Zwracanie uwagi na etymologię często prowadzi na manowce. Czy rzezimieszkiem jest tylko taki łotr, co odcina mieszki i kradnie je nieszczęsnym przechodniom? Czy klepsydrą nazwiemy tylko czasomierz wykorzystujący wodę, a nie również piasek, skoro cząstka "ydra" pochodzi od słowa "hydro", które oznacza h2o? Czy możemy nazwać antysemitą człowieka, który nie lubi Arabów, skoro należą oni do ludów semickich? Czy homofob boi się gejów, czy może ich nie lubi?
Przykłady można mnożyć, a i tak liczy się tylko jedna rzecz: znaczenie, jakie danemu wyrazowi nadał uzus.
Tak więc zerknijmy do słownika... o:
(!) Matka jest rodzicielką, bo rodzi cieci. Ojciec jest ojcem. Facet NIE RODZI DZIECI!!!
Zwracanie uwagi na etymologię często prowadzi na manowce. Czy rzezimieszkiem jest tylko taki łotr, co odcina mieszki i kradnie je nieszczęsnym przechodniom? Czy klepsydrą nazwiemy tylko czasomierz wykorzystujący wodę, a nie również piasek, skoro cząstka "ydra" pochodzi od słowa "hydro", które oznacza h2o? Czy możemy nazwać antysemitą człowieka, który nie lubi Arabów, skoro należą oni do ludów semickich? Czy homofob boi się gejów, czy może ich nie lubi?
Przykłady można mnożyć, a i tak liczy się tylko jedna rzecz: znaczenie, jakie danemu wyrazowi nadał uzus.
Tak więc zerknijmy do słownika... o:
rodziciel daw. «ojciec»
rodziciele daw. «rodzice»
Osoba, która dostaje od kolegi prezenty na urodziny, a sama mu ich nie daje, to niewdzięcznik.
Kobieta, której facet robi minetkę, a ona mu się nie odwdzięcza lodzikiem, to zdzira.
A jak nazwiemy użytkownika, który jest komentowany, a nie komentuje?
Kobieta, której facet robi minetkę, a ona mu się nie odwdzięcza lodzikiem, to zdzira.
A jak nazwiemy użytkownika, który jest komentowany, a nie komentuje?
8
Sympatyczne, ładnie napisane, ale... niezadowalające
No właśnie. Zabrakło mi czegoś mocniejszego. Bo jest taka miła lekturka, łatwo się czyta, przyjemnie, ale ani nie jest to odkrywcze, ani specjalnie uderzające. Sądzę, że powinieneś wziąć się za coś większego, bo masz warsztat. Tylko, po prostu, tym razem zabrakło tego "czegoś"
No właśnie. Zabrakło mi czegoś mocniejszego. Bo jest taka miła lekturka, łatwo się czyta, przyjemnie, ale ani nie jest to odkrywcze, ani specjalnie uderzające. Sądzę, że powinieneś wziąć się za coś większego, bo masz warsztat. Tylko, po prostu, tym razem zabrakło tego "czegoś"