Iluzja [romans(?), psychologiczne, pamiętnikowe]

1
Krótka gadka. Więc tak- czasem piszę sobie takie krótkie opowiadania (które zazwyczaj nie wiem dlaczego kończą się tragicznie). Większość z nich to romanse (ale na Boga nie takie w których jest "Ach, kocham cię","Ach, ja ciebie też" "ach, och, zostań moją żoną", dajcie spokój -.-, albo co gorsza zupełnie niewyczute sceny erotyczne czy ociekające miodkiem happy endy bez żadnego głębszego przesłania). Wiem oczywiście, że romanse to temat powszechnie i ogólnie tępiony. No cóż. Nawet nie wiem dokładnie czy to, co piszę ja można do romansów zaliczyć, ale niech umownie nimi pozostaną. Nie zrażajcie się od razu- przeczytajcie, pomyślcie. Wiem oczywiście, że tok mojego rozumowania jest niewytłumaczalny w żaden sposób i już dawno powinni mnie gdzieś zamknąć.

Nie przedłużam, mam nadzieję, że nie dostanie mi się za tą gadkę... Zapraszam.





______________________________________________________________________

Nie wiem jak to się stało. W jednej chwili trzymałam jego gorącą dłoń w swojej lodowatej, a w następnej, przebiegał już ulicę, chcąc zdążyć ze mną do cholernego dentysty. Potem usłyszałam pisk opon, a on zdążył puścić moją rękę i zepchnąć mnie na najbliższy kosz na śmieci. Czułam jak mija czas. Opadałam lekko na pomarańczowy kosz, a on opadał lekko na zimny, śliski asfalt. Krew tryskała z jego czaszki, a ja przewróciłam się na chodnik i przez chwilę nie potrafiłam ruszyć się z miejsca. Nie rozumiałam tego, ale w tamtej chwili byłam najmądrzejsza. Machinalnie wyciągnęłam z kieszeni komórkę i nagle wiedziałam już co się stało, na jakiej jesteśmy ulicy i jak najszybciej tu dojechać. To były ostatnie momenty trzeźwości mojego umysłu. Podbiegłam do jego ciała, chociaż wiedziałam już, że on nie wstanie. Powtarzałam głucho jego imię, bardziej dla siebie niż dla niego, chcąc jeszcze na moment poczuć jego ciepło, chcąc by resztki jego życia wsiąkły we mnie, byśmy stali się jednym. Całą bluzę pomazałam jego krwią, a potem mokry od czerwonego płynu palec, przytknęłam sobie do warg. Ktoś obok krzyczał do mnie, ale jego krzyk był w jakimś innym języku, potem zepchnęli mnie na bok, kazali wziąć się w garść. Wtedy dopiero łzy zaczęły płynąć po mojej twarzy, dopiero wtedy zobaczyłam jego sztywne niczym kłoda ciało. Powoli stawał się fioletowy. Próbowali go ratować, ale ja wiedziałam, że on już nie wstanie. Gdyby miał zamiar wstać, powiedziałaby mi o tym, jestem pewna. Odwieźli mnie do domu. Tyle tego było. Szeptali coś o współczuciu, o tym, że „wiedzą jak to jest”. Potakiwałam. Nie wiedzieli nic. Od tego dnia wszystko miało się zmienić, a oni nie zdawali sobie z tego sprawy.

Minął rok. Zaczęłam wszystko analizować. Każdy błąd, który popełniłam... Coś musiało być powodem tego, że umarł. Musiałam coś zrobić, musiałam mieć w tym jakiś udział. Przez cały ten rok, patrzyłam na to, tylko przez jeden pryzmat. Pryzmat tego, że cały czas byłam zła, a on pozwolił mi dostrzec moje złe cechy, jego odejście pozwoliło mi je zrozumieć. Nie tak powinnam była na to patrzeć. Nie wiem co było punktem zwrotnym, ale potem wszystko stało się jasne. Oczywiste.

Cały czas gadałam i gadałam. Dopiero kiedy go poznałam, zdałam sobie sprawę z tego, że mówię tylko o sobie i niemal nie dopuszczam go do głosu. Błąd. Może po prostu on sprawił, że w końcu się otworzyłam? Może gadałam tyle, tylko przy nim? Może to on pokazał mi, że tak można? To by wiele wyjaśniało. Wyjaśniałoby to, że nie potrafię rozmawiać już z ludźmi tak, jak z nim. Nie potrafię im mówić tego, co we mnie siedzi i częściej milczę niż mówię, bo wydaje mi się, że oni mnie nie rozumieją. Tylko kiedy rozmawiałam z nim, czułam, że jestem w pełni zrozumiana. Może on też mnie nie pojmował, ale ja wierzyłam w to, że z uwagą chłonie każde słowo spływające z moich ust i je rozumie. To było niesamowite. A teraz? Był on- byli przyjaciele. Poszli sobie gdzieś. Tak bardzo zaszyłam się w swojej twardej skorupie, że z czasem dali już sobie spokój z próbami dotarcia do mojego wnętrza. Odtrącałam ich od siebie, byłam nieobecna niemal przy każdej rozmowie. Nie potrafiłam się na niczym skupić. Miałam wiernego towarzysza. To śmieszne, ale do dziś, układam sobie w głowie słowa i zdania, które mam zamiar mu powiedzieć. Wiem, że to głupie. Ale nie potrafię się od tego uwolnić. Gdy tylko widzę coś ciekawego, nawet kiedy wracam ze szkoły, powtarzam w myślach „Wiesz kochanie, dziś było...”. Mówię to wciąż i wciąż, i czasem czuję się tak jakbym rzeczywiście rozmawiała z nim. Mimo tego, że rozmawiam sama ze sobą.

Cały czas, wydawało mi się, że jestem egoistką. Że kiedy byłam z nim, myślałam tylko o sobie, że traktowałam go jak coś oczywistego i nie skupiałam się na jego problemach. Może to on tak mnie traktował? Może to on, sprawiał, że czułam się wyjątkowa i jedyna w swoim rodzaju, najważniejsza- dla niego oczywiście. Zawsze sprawiał wrażenie kogoś, kogo naprawdę obchodzą moje problemy, kto chce bym czuła się wspaniale i bezpiecznie. To też wyjaśniałoby, dlaczego wciąż kiedy jestem z innymi odwracam się za siebie i nerwowo przygryzam paznokcie. Nikt już nie potrafi sprawić, że czuję się bezpiecznie. Może to dlatego, za każdym razem kiedy spojrzę w lustro czuję się gorsza, wciąż porównuję się z innymi i mam poczucie niższości, dziwnej beznadziei, jakbym zupełnie nie pasowała do tego dziwnego świata, pełnego idealnych ludzi. Nikt już nie potrafi sprawić, że czuję się wyjątkowo. Czy spojrzenie na moje postępowanie przez ten pryzmat, powinno mi cokolwiek ułatwić? Miałam nadzieję, że tak będzie. Czekało mnie gorzkie rozczarowanie. Wciąż powtarzam w myślach to, co chcę mu powiedzieć, ludzi odtrącam jeszcze bardziej, bo sprawiają wrażenie takich, których zupełnie nie obchodzi to, jak się czuję. Zmieniło się tylko to, że już nie czuję się gorsza. Że może mam jakieś plusy, że to nie go końca ja jestem wszystkiemu winna.

Odkąd jego już nie ma, nie ma też mnie. Wciąż szukam siebie. Zastanawiam się jak żyć, jak się zachowywać, by być tą dziewczyną, którą on pokochał. To chore. Myślę o tym, jak powinnam myśleć, jak powinnam mówić i co powinnam robić, by być sobą. Biegam za kimś, myśląc, że to ja i z każdym kolejnym kilometrem, czekają mnie dziwne rozczarowania i nieprzyjemne niespodzianki. Próbuję być kimś, ubrać siebie w coś, co całą sobą będę czuła, ale mimo to, każdy kolejny strój jest za ciasny, za różowy, za czarny... W żadnym nie czuję się swobodnie, w żadnym nie potrafię zaczerpnąć powietrza pełną piersią. Czuję się sobą tylko wtedy, kiedy samotnie przemierzam coraz to nowe ścieżki, kiedy opowiadam mu o moim świecie i kiedy serdecznie śmieję się do siebie, sama nie wiedząc z czego. Wciąż wydaje mi się, że on kiedyś wróci. Ale jego już nie ma. Straciłam wyznacznik, który wskazywał mi mnie, który wskazywał mi drogę i który wspierał mnie we wszystkim.

Czy pięć miesięcy z życia jest warte tego, by wspominać je kilka kolejnych lat? Czy możliwe jest, że w ciągu całego swojego młodzieńczego życia, sobą byłaś tylko przez pięć miesięcy? Tyle razem byliśmy. Tyle mi po nim zostało. Czy to rzeczywiście możliwe, że pięć miesięcy jest aż tak cenne i tak wiele pozostaje ci po nich wspomnień, że wypełniać nimi możesz każdą chwilę kolejnych lat? A czy jeden dzień twoich urodzin wart jest tego, by świętować go z rozmachem co roku? Tu uzyskiwałam odpowiedź na jedno pytanie. Drugie wciąż mnie dręczyło. Czy można być sobą jedynie przez chwilę? Czy w pełni można być sobą tylko przy kimś, przy kim nie musisz udawać, a kiedy ta osoba odejdzie, wciąż na nowo zakładasz maski i wcielasz się w coraz to nowe role? Nie chciałam tak dłużej. Wiedziałam, że muszę zapomnieć, otworzyć się na kogoś, przestać szukać siebie... Przestać szukać jego. Po prostu być sobą i żyć.

Nie było żadnego wypadku. Wymyśliłam to. Stworzyłam dramatyczną opowieść, by było mi łatwiej. Rozumiecie. Poszedł sobie. Niezależny, wolny, wspaniały... Musiał być sam. Chciał być sam, rozwinąć skrzydła, być kimś i samotnie przemierzać świat. Nie mogłam mieć mu tego za złe, ale nie mógł oczekiwać ode mnie, że zapomnę. Był sam. Zupełnie sam jak palec, a ja bałam się o niego każdej nocy. Zastanawiałam się, czy spotkamy się kiedyś na ulicy, czy wróci do mnie jeszcze kiedyś, jak chłopak, którego znałam. Zastanawiałam się, czy na nowo pozwoli mi być sobą, kiedy już znudzi mu się niezależność. Sama też byłam teraz niezależna. Nie odczuwałam przywiązania do niego, nie odczuwałam przywiązania do czegokolwiek. Wiem, że dałabym sobie sama świetnie radę. Mogłabym rozmawiać z sobą w myślach, udawać obojętną i chodzić nieznanymi szlakami w poszukiwaniu śmiechu i samej siebie. Odczuwałam jedynie tęsknotę. Za sobą samą i za jego obecnością. Zabrakło mi ważnego elementu w moim życiu, zabrakło mi czegoś, czego koniecznie potrzebowałam do szczęścia. Może po prostu zdążyłam go pokochać? Pozwoliłam mu na to, by wybrał własną drogę. Reszta się dla mnie nie liczyła. Chciałam, żeby był szczęśliwy. Chciałam, żeby odnalazł siebie, jeśli tego potrzebował. Naiwnie wierzę, że jeszcze kiedyś wróci.

Wciąż powtarzam co powiem mu, po powrocie do domu... „Dziś napisałam krótkie opowiadanie kochanie. Beznadziejne, ale prawdziwe. A tobie jak minął dzień? Kochanie? Słyszysz mnie? Słyszysz?...”

2
Opadałam lekko na pomarańczowy kosz, a on opadał lekko na zimny, śliski asfalt.
Powtórzenie „lekko…lekko”.
Krew tryskała z jego czaszki, a ja przewróciłam się na chodnik i przez chwilę nie potrafiłam ruszyć się z miejsca. Nie rozumiałam tego, ale w tamtej chwili byłam najmądrzejsza.
Powtórzenie „chwilę…chwili.”.
Może po prostu on sprawił, że w końcu się otworzyłam?
Cały czas używasz „to on”. Napisałbym coś takiego:

Może dzięki niemu się w końcu otworzyłam?
To by wiele wyjaśniało. Wyjaśniałoby to, że nie potrafię rozmawiać już z ludźmi tak, jak z nim. Nie potrafię im mówić tego, co we mnie siedzi i częściej milczę niż mówię, bo wydaje mi się, że oni mnie nie rozumieją.
Masło maślane. Powtórzenia nagminnie powtarzane.
To śmieszne, ale do dziś, układam sobie w głowie słowa i zdania, które mam zamiar mu powiedzieć. Wiem, że to głupie. Ale nie potrafię się od tego uwolnić. Gdy tylko widzę coś ciekawego, nawet kiedy wracam ze szkoły, powtarzam w myślach „Wiesz kochanie, dziś było...”. Mówię to wciąż i wciąż, i czasem czuję się tak jakbym rzeczywiście rozmawiała z nim. Mimo tego, że rozmawiam sama ze sobą.
Dobry fragment. Tzn. jeśli chodzi o zobrazowanie, bo też często układam sobie zdania w głowie, zanim z kimś porozmawiam. Podoba mi się.



Strasznie dużo powtórzeń i kilka przecinków. Styl fajny, język również. Opowiadanie podoba mi się i nawet zaskakuje na końcu. Chociaż zastanawiam się czy nie wolałbym jednak by śmierć chłopaka była prawdziwa? Dobre przemyślenia i głębokie uczucia. Przez cały czas opowiadania czułem, że dziewczyna jest w jakimś szoku i nie może się przyzwyczaić do życia. Tak dosyć sucho opowiada (zabieg stylistyczny czy zbieg okoliczności?) co akurat tutaj pasuje.

Pozdrawiam.
Piotr Sender

http://www.piotrsender.pl

3
Wow. Tzn. Dziękuję za opinię i w ogóle. Powtórzenia, powtórzenia. ; ) Pracuję nad tym. W moim odczuciu, to wychodzi tak jakby specjalnie. Pewnie dlatego, że piszę bardziej z uczuć niż z rozumu. Dlatego tu wrzucam swoje prace- nie potrafię spojrzeć na nie obiektywnie, chociaż pewnie gdybym przeczytała obcą pracę, potrafiłabym wytknąć te wszystkie błędy, które ja popełniam ; ). A interpunkcja to moja bardzo słaba strona, ale nad tym też będę pracować ; ). Pozdrawiam.

4
lekko na pomarańczowy kosz, a on opadał lekko na zimny, śliski asfalt. Krew tryskała z jego czaszki, a ja przewróciłam się na chodnik


Tutaj jest za dużo wyrazów. Po pierwsze, jeżeli opadł - to wiadomo, że nie runął, tak więc dopisywanie że lekko, jest zbędną informacją. Poza tym, drugie zdanie gubi podmiot, przez co widzę, że krew tryskała z czaszki... kosza. Ładnie, nie?

Za dużo też jest informacji przy asfalcie- asfalt, to asfalt. Przez takie opisy odciągasz uwagę od głównego wydarzenia.


Podbiegłam do jego ciała, chociaż wiedziałam już, że on nie wstanie.
Ponownie za dużo informacji, maskujących zdarzenie.



Wiadomo, że to jego ciało - bo innych w pobliżu nie ma. Poza tym, po co to chociaż? Daje wątpliwości dla czytelnika. Zdecydowanie bohaterki zaczyna być rozmyte.


Powtarzałam głucho jego imię, bardziej dla siebie niż dla niego, chcąc jeszcze na moment poczuć jego ciepło, chcąc by resztki jego życia wsiąkły we mnie, byśmy stali się jednym.


To co pogrubiłem - wyciąć. Takie pocięte zdanie nabiera osobistego charakteru - a wydźwięk dobuduje sobie czytelnik.


mojej twarzy, dopiero wtedy zobaczyłam jego sztywne niczym kłoda ciało.


Ze śmierci robisz porównanie do drewna? I gdzie tu miejsce na głębię i smutek?


wiedzieli nic. Od tego dnia wszystko miało się zmienić, a oni nie zdawali sobie z tego sprawy.

Minął rok. Zaczęłam wszystko analizować. Każdy błąd, który popełniłam...
Akapit!


Przez cały ten rok, patrzyłam na to, tylko przez jeden pryzmat. Pryzmat tego,


Zaimek, twój wróg!


Może to dlatego, za każdym razem kiedy spojrzę w lustro czuję się gorsza, wciąż porównuję się z innymi i mam poczucie niższości, dziwnej beznadziei, jakbym zupełnie nie pasowała do tego dziwnego świata, pełnego idealnych ludzi.


A gdyby tak końcówkę przerobić, na:

...jakbym zupełnie nie pasowała do świata idealnych ludzi.

Co o tym sądzisz? Ja uznaję to za głębsze. Dojrzalsze. Boleśniejsze.



Ja mam zdanie, które zapewne cię nie pocieszy. Mówiąc zapewne, to ja mam nadzieję, że twoja reakcja nie będzie tak tragiczna, jak moja - na ten tekst.



Bryła liter, przypominająca kwadrat, której dałaś miano opowiadania. Nic to, że bardzo brzydko potraktowałaś czytelnika, serwując mu takie coś. Przeczytałem - chociaż z bólem. Ból był mocniejszy, kiedy odkryłem, że nie jest to opowiadanie, a monolog retrospekcyjny, gdzie nie ma bohaterów, nie ma akcji, jest tylko suchy dialog do czytelnika, przepełniony pseudofilozoficznymi metaforami. A przyznam ci, że mogło być świetnie, wystarczyło tylko napisać, opowiadanie. Bo pomysł zakochanej, odrzuconej kobiety to banał, ale za to kobiety, która wymyśla śmierć ukochanego, aby ulżyć swojemu cierpieniu, to całkiem inna historia. Ty ją ominęłaś, i napisałaś... nie wiem jak to określić... słowotok (?).



Tekst jest przegadany. Brakuje w nim akapitów. Interpunkcja leży. Powtórzenia są nagminne. Nadużycie zaimków też okropne. Słaby tekst.



Poczekam, aż napiszesz to od nowa - potniesz jak należy zostawiając esencję. Wówczas (jak wierzę) tekst stanie się czymś więcej, niż bezbarwną bryłą liter.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.

5
Krew tryskała z jego czaszki
?! To nie takie proste. Czaszka człowieka to twarda rzecz, tym bardziej nie może z niej tryskać krew, że w czaszce nie ma krwi. Jeżeli krew ma tryskać z głowy, to najlepiej z któregoś (!!!) z otworów


Powiem krótko. Lejesz wodę. Tak naprawdę to mógłbym przeczytać pierwsze zdanie z każdego akapitu i nie straciłbym wiele. Ten tekst to użalanie się nad sobą, nie opowiadanie - mnie tam to męczy, nie wiem jak innych.
Za to!
Końcówka jest dobra. Bardzo mi się podoba pomysł, że dziewczyna wymyśliła sobie wypadek. Tylko co z tym zrobić?
Myślę, że musisz wymyślić jakąś fabułę - właśnie tego brakuje. Na razie mamy tekst z serii "drogi pamiętniczku", wspomnienia zakochanej nastolatki, w dodatku skażone odpowiednią dawką grafomanii. Trzeba wyciągnąć to, co najlepsze, i ubrać w jakieś wydarzenia. Trochę akcji, trochę dramatyzmu. Wydarzenia!

Trzymaj się!
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”