* * *
Człowiek człowiekowi może pomóc. Duch duchowi nie. Musi się najpierw ucieleśnić, doświadczyć miłości, stać człowiekiem... Żeby przyjąć na barki ciężar i lekkość, trzeba najpierw mieć kręgosłup. Tylko szkielet szkieletowi może być drabiną, tylko człowiek człowiekowi drogą.
- Jestem człowiekiem, by wspinał się i stąpał, szedł drogą mój duch – wspierany przez inne ucieleśnienia.
Człowiek człowiekowi. Tylko tyle.
Tylko życie.
* * *
- OK. Podajcie teraz synonim wyrazu „szkoła”.
- Więzienie.
Załamała się. Po 15 minutach tłumaczenia charakteru wyrazu bliskoznacznego – taka odpowiedź! „Przecież nie są głupi, to dobra klasa. Co ja robię nie tak, że oni nic nie rozumieją?”.
- Nie przejmuj się, chcieli zażartować.
- Ale oni mają już 13 lat! Smarkacze, co oni wiedzą o więzieniu?
- A co ty wiesz o szkole?
* * *
Tylko człowiek człowiekowi. Zrozumiała to, gdy pierwszy raz poczuła miłość. Nieuzasadnioną? Na pewno bezwarunkową. Miłość, która rozlała się na 40m2 ni stąd, ni zowąd. Wypłynęła prosto z serca ogromną falą do 20 uczniów, którzy skupieni pisali sprawdzian. Ale to było znacznie później...
I. W listopadzie nic się nie zaczyna
Posłuchaj, to było tak. Kiedy większość dzieci w niedzielne przedpołudnia chodziła ze swoimi mamami do kawiarni, gdzie dorośli jedli czosnkowe tosty i pili słodką kawę bądź mrożoną czekoladę i ciastka a dzieci tylko czekoladę, słuchając jak zatrudniony za liche pieniądze aktor bez przerwy czyta przez nowy, błyszczący mikrofon bajki, które za chwilę będzie można kupić po promocyjnej cenie, kiedy wszyscy dbali o rozwój duchowy, intelektualny i rodzinny oraz trochę o zapełnienie pustego czasu – po drugiej stronie istniało coś jeszcze. Istniała mniejszość. Oczywiście pomiędzy nimi familijne poranki mogły się jeszcze odbywać na mszy świętej i w tej szerokości geograficznej był to dość często spotykany obyczaj, więc nikogo nie dziwiąc zdarzał się co i rusz nawet w zwykłej przeciętnej rodzinie, niemniej Celina Albe jak ognia unikała i jednego, i drugiego. Zdecydowana mniejszość, do której należała, była samotna. Nie chodząc do kawiarni czy kościoła, nawet kina, teatru i co gorsza nawet na cmentarz, siedziała w starym fotelu rozczesując wątłe blond loki i płakała kołysząc się w rytmie sierocej choroby. I tak jej zostało aż do starości. Ale wtedy w te wolne od pracy poranki była naprawdę samotna. Towarzyszyła jej tylko Ewa, choć płakać jeszcze nie umiała, ani pocieszać, ani współczuć, ani nawet żyć, bo była tylko marzeniem przyszłości, które miało się ziścić już niedługo, jakkolwiek Celina na samą myśl o współżyciu z mężem raz po raz zaczynała nienawidzić upragnionego dziecka. Ale Ewa się uparła. Potem nieraz tego żałowała, choć nieudanie i nieskutecznie, a przynajmniej nie tak dobrze, jak brat. „Nie tak dobrze” towarzyszyło jej więc od samego początku i uganiało się za jej losem przez całe życie.
- Aż do końca?
- Aż do początku, kiedy utraciła wrodzony instynkt nieszczęścia. Posłuchaj, to było tak.
*
W listopadzie nic się nie zaczyna i nic nie kończy. We wrześniu to, co innego - dzieci idą do szkoły, potem w październiku studenci, a w grudniu wszyscy już czekają na gwiazdkę, bez względu na „wierzę” „nie wierzę” i jest jakoś raźniej. Ale w listopadzie nic. Wszystko po staremu po prostu jest - tak jak było i jak będzie – zawsze w listopadzie w Polsce - dwa święta i jedna wypłata.
- Nawet się nie urodziłam w listopadzie, przeszło jej przez myśl i niemal natychmiast zatopiła się w żalu – do siebie, do życia, itp., itd., do wszystkiego. Idąc wzdłuż wąziutkiego peronu czuła, jak z każdym krokiem przybywa jej lat, jak coraz bardziej opadają ramiona, jak dalece zanika uśmiech, jak się kurczy i maleje na tym szarym zimnie pod niebem z ołowiu. I trzymając w jednej ręce mizerny parasol, a w drugiej siatkę z dyktandami nie wiedziała czy bardziej nienawidzi listopada, czy swojej pracy. Jesienna depresja rozlała się na dobre, kiedy z hukiem opadł szlaban, a z drugiego peronu wracający z roboty pijany tatuś silił się na całe gardło: Do widzenia, pani profesor, proszę tyle nie palić! Za jakie grzechy, pomyślała wchodząc pod dziurawą wiatę i gasząc spalonego do połowy papierosa. A przecież kiedyś było inaczej.
Swego czasu pani profesor też była dzieckiem. Uchodziła wprawdzie za maleństwo ekscentryczne i była grubaskiem raczej dziwnym, niż przeciętnym, ale zważywszy na rówieśników i miejsce, w którym się potem wychowywała – dziwactwo to potrafiła po latach sama w sobie umniejszać, lekceważyć, aby w końcu ostatecznie mu zaprzeczyć. „W zasadzie nie odstawałam od reszty”. Okazało się to już we wrześniu, kiedy gromadka z bloku na wzgórzu zaczęła chodzić do szkoły i całą klasą dla wytchnienia po lekcjach latli do kostnicy. Kiedy tylko osiedlowej grupki pierwszaków nie odbierał żaden dyżurny rodzic, ferajna natychmiast skręcała obok szkoły na teren szpitala i przemykała się na tyły. Tam, w poniemieckim bunkrze zaadaptowanym na potrzeby domu pogrzebowego, z dziecięcą zachłannością uważnie przyglądali się umarlakowi, który i tak leżał zawsze tak samo. Bez względu na ilość gapiów ani łez rodziny – i tak nigdy nie przemówił ani nawet nie drgnął. Ale nie poddawali się i z roku na rok widzieli coraz więcej, gdyż ich naładowane coraz większą wyobraźnią głowy zaczęły wystawać sporo ponad katafalk i zmarli byli już prawie ludzcy, z wyraźnie zaplecionymi rękoma i kredową twarzą. Tylko ich malowane usta nadal nie drżały.
Niestety Ewa nie rosła tak szybko, jak koleżanki, nawet nie zrzucała zbędnych kilogramów, toteż kiedy weszła nowa moda „na posłańca” musiała oddzielić się od grupy po tym, jak pierwszy raz wysłano ją w czasie długiej przerwy, żeby zobaczyła kto dzisiaj leży i jak jest ubrany. Po powrocie okazało się, że matematyka już trwa, ona sama jest spocona i nie zdążyła powtórzyć zadania domowego – wtedy z całą okrutnością dotarła do niej prawda o paranoi. To był koniec szczęśliwego pobytu w szkole. Od tamtej pory bawiła się inaczej. I częściej rozmawiała z mamą.
- Dziadek Kasi jest poważnie chory, mamo.
Celina Albe odzyskała dzięki temu swoją małą córeczkę, bowiem. z czasem zauważyła, że dziecko jest niewyczerpanym źródłem informacji o skrywanych nieszczęściach miasta. Sama wprawdzie należała do osób niezwykle uporządkowanych i na wszystko przygotowanych, ale doskonale rozumiała zaskoczenie ludzi stających nagle w obliczu śmierci kogoś bliskiego. Wtedy zawsze była im gotowa pomóc. Razem więc zaczęły chodzić na pogrzeby. Ewa wprawdzie nadal zbierała od koleżanek wieści z kostnicy, ale z mamą było jakoś raźniej. Ulubionym świętem dziewczynki wkrótce stał się 1 listopada, co jej mama z nieukrywaną radością wykorzystywała aż do czasu matury. Wieczorami zasiadały przed kuchennym oknem, gasiły światło i z wysokości obserwowały łunę znad pobliskiego cmentarza. Tuliły się i nic nie mówiły, były spokojne i bliskie, jakby zjednoczone, choć każda z czymś innym. A potem przyszły te straszne czasy, kiedy trzeba było wybrać studia i wyjechać do akademika.
- Jak ty sobie poradzisz, dziecko? – Celina załamywała ręce przy niedzielnym obiedzie.
Ewa nie dostała się na medycynę, za to znalazła się w czołówce innej listy i zaczęła studiować polonistykę. A potem ją skończyła. Na studiach pierwszy raz pozbawiona była towarzystwa kostnicowego, co z pewnością w głównej mierze przyczyniło się do jej rozkwitu. Młoda kobieta nabrała kształtów i energii, a wymówki matki, iż nie chodzi na cmentarz, nie myje grobów, nie zapala zniczy itd. – wszystko to puszczała mimo uszu. Jakby zapomniała o istnieniu zmarłych. Całkowicie oddała się literaturze. Życie po życiu zamieniła na doczesne. Wszystko ją ciekawiło i cieszyło, wszystkiego chciała dotknąć i spróbować, tańczyła, uwodziła. Żyła. Przynajmniej tak myślała.
Dopiero w pracy znów odzyskała kontrolę nad sobą i z entuzjastycznych uniesień poetyckich powróciła do logiki i uporządkowanego „tu i teraz”. Ten podwójny gorset, który sobie raz to narzucała, raz to broniła przed nim - zaowocował w końcu niemal obłędem i objawił się w nietuzinkowych przedsięwzięciach, a ponieważ miała szczęście do ludzi, którzy to doceniali – bardzo szybko zaczęła się piąć po szczeblach kariery. Była oddaną nauczycielką.
Rozprawa napisana na egzamin na nauczyciela dyplomowanego była po prostu świetna, choć jednocześnie jak zwykle bardzo dyskusyjna. Monografia szybko jednak zdobyła rozgłos, dzięki czemu Ewa znów skorzystała i dostała pracę w elitarnym gimnazjum w mieście. Na rozmowie kwalifikacyjnej temat pojawił się tylko raz.
- Koincydencja ucznia zaniedbanego środowiskowo z odchyleniami energetycznymi. (uczeń świeci pod tablicą) – to pani podejście do dorastania, jak mniemam – powiedział bardzo delikatny i kulturalny przyszły pan dyrektor.
- Tak, ale z uwzględnieniem nie tylko wzrostu, biorę pod uwagę również konsekwencje i prawdopodobny rozwój wypadków w procesie pokwitania, panie dyrektorze. Hormonalna szmatławość otoczenia nastolatka jako jonizator naświetlający niedobory młodości jasno sygnalizowane są w sferze językowej.
Dostała tę pracę, ale był to już czas, kiedy o szkole zaczynała myśleć z coraz mniejszym sercem. Na domiar, pierwszego dnia dyrektor elitarnej wymarzonej szkoły wezwał ją do gabinetu „celem bliższego zapoznania się koleżanki z naszymi elementarnymi zwyczajami”, co polegało na mało uroczystym wręczeniu jej świeżo wydrukowanego świstka pt.: Negatywne wzorce zachowania, czyli dlaczego i czego nauczycielom nie wolno.
Nowa szkoła była prawie normalna, toteż zasłużona dla oświaty i dyplomowana - mimo młodego wieku – wytrzymała w niej nieco ponad semestr. Owe „nieco” oznaczało oczywiście 5 miesięcy zwolnienia lekarskiego i wakacje. Właśnie tego potrzebowała! Dzięki temu zrozumiała, że nie chce siedzieć w domu i gotować obiadów dla swojego wymarzonego mężczyzny. Chciała do ludzi!
*
W miasteczku, do którego już od lat dojeżdżała przeludnionym pociągiem były tylko 4 sklepy, jedna szkoła, cmentarz i zakład pogrzebowy. Ten ostatni – istniał rzecz jasna dzięki szpitalowi, który miejscowi, chcąc dodać nieco splendoru, od zawsze nazywali Kliniką. W istocie była to mierna lecznica. Trzeba jednak bez względu na późniejsze przyczyny i skutki oddać, że Klinika – rozświetlona dziś neonami - postawiona została nieopodal torów kolejowych w czasach, kiedy o neonach krążyły jeszcze plotki, iż rozświetlają San Francisco. Od tamtego błędu sporo się jednak zmieniło – podobnie jak w całym kraju – na dotychczasowym cudzym pechu zaczęły wyrastać nowe możliwości. Dziś naprawdę nikt nie wie, że 100m. od szpitalnego ogrodzenia było niegdyś ulubione miejsce samobójców. Dawne miasteczkowe przekleństwo przekuto na sukces i aktualnie szpital zajmuje czołowe miejsca w krajowych rankingach placówek reanimacyjnych. Z miasteczka znikli samobójcy, bo jedyne sprzyjające miejsce, gdzie z godnością i po ludzku można się było rzucić na tory, jest teraz okryte wiatą, pod którą non-stop koczują podróżni. Pasażerowie – nie dość, że ostatecznie wyparli podążających na drugą stronę życia – to jeszcze sami tak nieudacznie gramolą się do nadjeżdżających pociągów, że o ile w ferworze wąskoperonowych przepychanek uda im się jeszcze postawić rozdygotaną stopę na wagonowym schodku, o tyle gorzej już wygląda sprawa zamykania drzwi. Wtedy zawsze kogoś wypchną. I tu zaczyna się problem, bowiem nieszczęśnik nigdy nie ginie na miejscu (wtedy przynajmniej można byłoby mówić choć o namiastce miejscowej tradycji), ba – nawet nie umiera w szpitalu, bo odkąd klinika stała się sławna – jeden z lekarzy zawsze pełni dyżur 100m poza nią – na stacyjce, u boku pani Heli. Dróżniczka zatrzymuje pociąg, lekarz reanimuje, pasażerowie biegną sto metrów, aby przywołać pogotowie, pacjent żyje, statystyka rośnie. Neon coraz większy.
W miasteczku, do którego od lat dojeżdżała przeludnionym pociągiem wszystko było obok siebie. Szpital przy torach, stacyjka o krok od szkoły, szkoła za cmentarzem koło kliniki. I gdyby nie „to coś”, co Ewa znała z dzieciństwa, a co znajdowało się przy szkole, nieopodal, tuż tuż – można by było zwariować, a w każdym razie zwiać i nie pojawić się tam ani razu więcej i być na zwolnieniu więcej niż 5 miesięcy. Albo od razu na uboczu umrzeć z nudów. „To coś” sprawiało jednak, że rozumiała swoich uczniów bardziej, niż inni nauczyciele. Z racji urzędu nie pochwalała, nie uznawała, nawet nie widziała, ale w głębi duszy zazdrościła im beztroskiej ciekawości i otwartości na ostateczność. Nie raz kątem oka przyłapywała skradające się po lekcjach sylwetki – delikatne czy wystraszone – nie wiadomo – ale uparcie idące za trzeci róg budynku, by przejść przez dziurę w płocie i na skróty wejść na teren szpitala. Potem już łatwiej – bo każdy kto się tam znalazł był taki sam – miał szerokie oczy, nic nie mówił i był najbardziej cichy z cichych na tym świecie. Jeszcze tylko trzeba było w krzakach zostawić tornistry, żeby za bardzo się nie odróżniać, a potem droga wolna. Hulaj dusza!
Nigdy za nimi nie poszła, ale już pierwszego dnia pracy wystarczył jeden rzut oka, by dokładnie przypomniała sobie wszystkie te emocje. Postanowiła uczyć tu do końca życia. Nie poszła, bo pewnie i tak nie zmieściłaby się w dziurze w płocie – 30 lat temu na pewno robiono większe, bo pewnie i tak nic by jej tam nie zaskoczyło, bo takie rzeczy przecież się nie zmieniają. Ale nie chodząc tak za nimi – zawsze w przerwie między ostatnią lekcją, a pierwszą zapowiedzią dróżniczki zastanawiała się: czy buty są blisko, czy daleko od siebie; czy ma zapleciony łańcuszek z krzyżykiem, czy może z medalikiem; komu dzisiaj zadrży oko, jak się nazywał. Pytania zawsze były bardzo podobne, więc zawsze tak samo podnosiły jej poziom dopaminy, dzięki czemu szczęśliwie wsiadała do pociągu i cieszyła się brudnym przedziałem - powracała do bardziej ziemskiego, rodzinnego życia, w spokoju pozostawiając kostnicę.
*
W listopadzie nic się nie zaczyna i nic nie kończy. Normalne życie. Ani jesień, ani zima, bez liści i śniegu ciągle trwające zabłocone nic z tego. Ani jeszcze, ani już.
- Za jakie grzechy, powtórzyła. Tego dnia Ewa była naprawdę już zmęczona, ale kiedy wieczorem wracała z pracy i wydawało jej się, że to już drugi listopad w tym roku - postanowiła nie poddać się.
- Za jakie, tupnęła nogą i zapaliła jeszcze jednego. Zaraz potem zadzwoniła do Kuby i kazała mu wyjąć z zamrażalnika kaczkę, a potem krótko oznajmiła Oldze, że dziś wieczorem robi swoje urodziny i że ma koniecznie przyjść, na 20. Bez problemu wsiadła do pociągu i od razu poczuła się lepiej myśląc, że ma urodziny i spędzi ten dzień z najważniejszymi dla niej osobami. Krople na szybie obtańcowały stare zacieki, a konduktor sprawdził bilety we fraku. I choć miała przed sobą jeszcze niemal godzinę drogi w brudnym przedziale – już poczuła ciepło wina i zapach zapiekanych owoców.
Jak się za chwilę okazało - tego wieczora pierwszy raz zaczął padać śnieg. Patrzyła, jak za oknem puszysta biel zwolna zakrywała szarość i zostawiała ślady setek spieszących do domów. A w każdym z nich na pewno kaczka w pomarańczach. Odległe osiedle sąsiedniego miasta powiększało się coraz bardziej roześmianymi smugami okien i pierwszy raz wieczór w listopadowym mieście był biały, ciepły i puchaty.
A wiatr za szybą przenosił niewidzialne drobiny tak delikatnie, iż nie wiadomo, kiedy powstała z nich duża, kusząca i rozleniwiona miękka wydma. Jeszcze nigdy nie widziała takiej góry białego piachu – tak jak nigdy nie widziała wieloryba, ale czuła, że go lubi, więc wysiadła z pociągu prowadzona ciepłem i światłem wydmy, i z każdym krokiem czuła na plecach coraz mocniejsze słońce. Przed nią posuwał się cień. Był smukły i wysoki, jakby męski, a jednocześnie bardzo subtelny i płynnie poruszający się po grzbiecie pustyni. Była oczarowana. Jak dziecko otwierała szeroko usta i oczy. Rozwarła też ramiona i poczuła na piersiach mocny ciepły wiatr. Z każdą minutą napierał na nią coraz śmielej i jakby zapraszał „Chodź bliżej, chodź”, aż w końcu po takim zachęceniu Ewa zebrała się na odwagę i postanowiła wejść na najwyższą górę. Czuła, jak stopniowo rozprężają się jej mięśnie na plecach i udach, czuła całe ciało, z każdym krokiem coraz bardziej rozluźnione i świeże. Szła lekko, ale i majestatycznie, niespiesznie zbliżając się do wierzchołka. Cały czas prowadził ją równie dostojny cień. Teraz zniknął. A ona stała na szczycie. Przedtem często zdarzało jej się to w snach, a w tej chwili naprawdę - jak królowa wszystkich pustynnych roślin i pochowanych pod ziemią zwierząt i rzek - z wierzchołka ogarniała swoje królestwo. Potężna władczyni niewidzialnego życia. Zamknęła oczy, aby jeszcze bardziej poczuć moc ziemi. Jej zapach niesiony w ziarenkach złotego piasku i drżenie pod stopami, jak prąd wzdłuż i aż nad kręgosłup. Jej ciepło i spokój. I nikt nie wie, jak długo trwała tak zjednoczona z bezruchem, ile gwiazd się wtedy narodziło, a ile umarło, aż powoli, delikatnie otworzyła oczy, kiedy kolejka wjeżdżała na Dworzec Główny.
Była więźniem kłamstwa. Tkwiła w nim, choć dobrze wiedziała, że tylko jeden sposobu myślenia – a tego przecież uczy szkoła - jest niemożliwy, że to oszukańcze i obłudne. Sama dawno już pokojarzyła, że jeśli sztubak nie uwierzy w kolosalność Mickiewicza – będzie mu nacierała uszu tak długo, aż wyzna odpowiedni kaliber wieszcza, albo po prostu zacznie świecić pod tablicą. Nauczyciela przecież nie obchodzi czy młody wierzy, czy tylko kłamie dla świętego spokoju, bo kłamstwo i prawda to synonimy, do których nikt się w szkole nie przyznaje, ani nie przyczepia.. A przecież wszyscy tam kłamią – uczniowie, kiedy ściągają na sprawdzianach i wykuwają na blachę przekonania potrzebne do odpowiedzi; nauczyciele – twierdzący, że są mądrzy i warto się od nich uczyć, chociaż po godzinach cierpią opłakując swój pusty los, zmęczenie i zarobki. Rodzice uczniów doskonale widzą te wszystkie oszustwa, ale udają, że są poza tym. A nawet ponad. Udają, by sami nie musieli kłamać w dokładnie teki sam sposób. Dzieci i nauczyciele kłamią za nich, więc oni bezpiecznie stawiają się w roli sędziego, który ocenia, oskarża i wymierza kary ujawniające się w pretensjach i roszczeniach. Wymagają i żądają, to prawda, ale nie kłamią! Niczego nie widzą!
Z kłamstwem zawsze w końcu się przegrywa, dlatego wszyscy podskakując sobie do oczu na krótkich nóżkach, ranią się i wygarniają najgłębiej zakorzenione lęki. Kłamią, jak z nut – twórcy symfonii i arii, wygrywają solówki, które przejmują, wzruszają i zdają się być tak prawdziwe, że trafiają prosto do serca, albo tylko w żywe oczy, jak tendencyjne, skuteczne libretto.
- Dobrze, przepytam go jeszcze. Niech na jutro powtórzy historię Jacka Soplicy – odpowiada zwykle Ewa, kiedy słyszy o alkoholizmie męża, albo kiedy musi coś zrobić, by biedna wypraszająca matka zanosiła się tymi pięknym łzami już u następnego belfra, nie u niej. Wtedy kłamie, że nie pamięta, jak wczoraj ten potrzebujący wsparcia syn rzucił jej trzy „kurwy” na peronie, albo, że nie widzi, jak kobieta łże, bo kiedy wróci do domu, to sama też będzie tak wulgarnie mówić, choć w gruncie rzeczy nie jest jednoznaczne, czy zacznie wyzywać syna, samą siebie, czy nauczycielkę. Ewa kłamie więc, że jest współczująca, matka, że tego współczucia potrzebuje, a syn, że się nie boi, iż pewnego dnia obie przestaną łgać. No, wtedy rzeczywiście musiałby się wziąć do roboty i zacząć czytać tego Mickiewicza. Ale dopóki wszyscy kłamią – nic nie trzeba robić, jakoś się to wszystko załatwi.
Nikt nie pamięta, od czego się zaczęło i skąd to błędne koło, i nikt nie chce go przerwać. Tylko Ewa krążąca nad gniazdem z roku na rok czuła coraz mniejszą nośność skrzydeł i coraz większy sens odpowiedzi uczniów, zawsze, kiedy przy tablicy przewracali oczami, jakby widzieli własną aureolę.
Odkąd zaczęła pracować w tej szkole, stała się kobietą umiarkowaną, cichą i spokojną. Uczniowie świecili tu jakby mniej, choć na początku podejrzewała, że to tylko kwestia znacznie silniejszych jarzeniówek pod niskim sufitem. Jednak z czasem zauważyła, że środowisko rodzinne nastolatków jest mniej zaniedbane i wszyscy preferują biały kolor. Białe spodnie chłopców i spódniczki nauczycielek, białe włosy młodych matek i wąsy ich narzeczonych, białe kitle rodziców – wszystko jak ze szpitalnej pralni – białe, czyste, sterylne. Atmosfera świątecznej bieli stała się zabobonem, który z roku na rok w coraz bardziej magiczny sposób wpływał na Ewę tak, że z czasem stała się kobietą umiarkowaną, cichą i spokojną. Prawie białą.
Jednak po latach, kiedy półżywa wysiadała z pociągu i tramwaju, i wracała do domu, by sprawdzić kolejne kartkówki oraz przemyśleć zaistniały w klasie konflikt - coraz głośniej i śmielej zaczęła narzekać na wyczerpanie, a w oczach raz po raz pojawiało się znużenie, jak po bezsennej nocy, choć tego na szczęście nadal nie znała. Daty w jej kalendarzu fruwały wprawdzie lekko i szybko przewracając kolejne miesiące, ale podskórnie czuła, że powinna zwolnić tempo, bo ani ona, ani Kuba nie zauważą, kiedy się zestarzeją, na dobre pobieleją i zapomną żyć. Bo praca radości jej już nie dawała.
Mimo perfekcyjnie wyćwiczonego i magicznie zabielonego stoickiego spokoju zdarzały jej się napady ostrej wewnętrznej złości, kiedy to na przykład w nowym towarzystwie przychodził moment, w którym należało przedstawić się i powiedzieć parę słów o pracy. Słowo „nauczycielka” nie mogło już jej przejść przez gardło i dlatego zawsze wtedy z zakłopotaniem patrzyła ni to w podłogę, ni w lekko zabłocone buty, a potem, splótłszy pod brzuchem niewinnie ręce, cedziła coś o liryce i odbiorze dzieła literackiego, jako dość osobliwej i nawet skutecznej formie terapii grupowej. W rzeczywistości poezja i grupa młodocianych we wspólnym zestawieniu były dla niej tak sprzeczne, jak życie i śmierć doświadczane jednocześnie.
- Wolałabym już umrzeć z miłości, niż z nudy i wściekłości – zwierzała się jedynej przyjaciółce, która w każdy piątek przychodziła do nich, aby cały ładunek tygodnia zrzucić z chudych pleców i małe nóżki wyprostować na sofie – Mówię ci, długo już tam nie wytrzymam.
- W miasteczku?
- W szkole!
Ani Kuba, ani Olga nie komentowali tego, dobrze wiedząc, jakie męki przechodzi i będąc świadomymi, że każde wyjście do pracy jest dla niej katuszą i wyprawą do kolonii karnej a zarazem pełną pietyzmu matczyną misją czuwania nad głodnymi pisklętami. Jak orlica krążyła przecież od lat nad gniazdem strzegąc i podając młodym pokarm, jednocześnie chcąc się od nich uwolnić i polecieć - aż pod gwiazdy. Samotnie. Nieskrępowanie. Ale zawsze wracała, bo była zniewolona przez opiekuńcze instynkty i nauczona sztuki służenia oraz poświęcania się. Tak jak kiedyś była więźniem zapałek potrzebnych na cmentarzu, tak teraz więźniem szkoły i wychowania. I tak zwanego dobrego wychowania - wziętego z rodzinnego domu, który też od lat omija szerokim łukiem.
- Dzisiaj mi powiedzieli, że szkoła to więzienie – oznajmiła apatycznie podnosząc kieliszek do połowy napełniony winem i nie wiedzieć czemu - wpatrywała się w niego tak długo, jak w talizman, aż rubinowy kolor odbitej w nim świecy zaiskrzył i: – Ich zdrowie!- wykrzyknęła - jakby właśnie na to czekała. Na To - czyli nie wiadomo, na Co. Może właśnie na iskrę w oczach. Może na uczniów, o których znów trzeba zadbać. Na olśnienie, swoje i ich.
- Sama nie wiesz, czego chcesz – pieklił się jedyny mężczyzna, który potrafił ją kochać.
- To Co.
- No – kwitowała Olga, której w udziale i tak zawsze przecież przypadał zaszczytny akt domykania koła.
- Nie wiesz – powtórzył.
- No to co – wzruszyła ramionami, by ukryć kłamstwo.
Jego łagodne spojrzenie spod grubych szkieł zawsze otulało ciepłem i spokojem - nawet, jeśli w zamyśle miało być pełne wyrzutu czy sprzeciwu, rosły bowiem, niegdyś wysportowany mężczyzna, teraz przy kości i z srebrzącym zarostem, miał w sobie dobrotliwość i wyciszenie prawdziwego księdza z powołania, chociaż na co dzień był szanowanym doktorem medycyny sądowej. I nikt by nie pomyślał, że tak naprawdę najbardziej na świecie lubi zaszywać się w świecie komputerów i w każdej chwili marzy właśnie o nich. Nie prawił kazań i nie nawracał, nie dokonywał też na żywca żadnej sekcji, ale z najgłębszej czystości serca pragął zgłębić istotę archiwum RAR-a i obwieścić światu sekret: ile waży spakowany Megabajt. Kuba był komputerowym teologiem i wierząc w przenikanie się równoległych światów ocierał się o tajemnicę istnienia śmierci za życia i życia po śmierci, choć w tym kontekście o prosektorium nigdy nie wspominał. Często więc chował się samotnie w małym pokoiku, z konieczności jedynie schodząc z poddasza po kanapkę bądź kawę i po małym całusie lub krótkim żarcie wracał, by dalej analizować dane wirtualnej przestrzeni niezbędne do zrozumienia współczesnego chaosu.
- Skoro istniejemy w naszej rzeczywistości i potrafimy się w niej jednocześnie posługiwać wirtualną – dowodził - to tak samo ona posługuje się nami. Dowodem są uzależnieni od Internetu, ale dalej idąc tym tropem – kontynuował – skoro przenikanie się rzeczywistości naszej i wirtualnej jest możliwe, to dlaczego wykluczać przenikanie się innych?
- Nie przesadzaj – odparła znudzona Ewa – skoro ja się posługuję garnkiem, to znaczy, że on mną też?
- No właśnie o to chodzi. Garnek się tobą nie posługuje, bo jest narzędziem z twojej rzeczywistości. Z twojej, rozumiesz? Ogarniasz go zmysłami – wiesz czy jest ciepły, czy nie, jaki ma kolor i ile waży. A czy takie archiwum RAR-a możesz nazwać garnkiem ze swojej kuchni? Nie, bo nic o nim nie wiesz, a mimo to pakujesz do niego przepis na zupę i wysyłasz matce. I w ten sposób łączysz ze sobą dwie rzeczywistości, chcesz czy nie – uczestniczysz w tym ich przenikaniu się.
- No ale czemu chcesz wiedzieć ile waży RAR?
- Bo jeśli to określę, to poznam go tak, jak ty swój garnek. Wtedy wirtualna rzeczywistość nie będzie już tylko przenikać do nas, ale stanie się częścią naszej. Nasza rzeczywistość rozszerzy się, rozciągnie i wydłuży, a wtedy wszyscy ludzie znajdą dla siebie czas, miłość itd., bo wszystkiego będzie więcej.
- Wojen być może też.
- Pewnie, to tylko od nas zależy, jak wykorzystamy rozszerzanie umysłu.
Ponieważ Oldze rzadko zdarzało się uczestniczyć w takich rozmowach – z początku nie wiedziała komu kibicować, ale z czasem doszła do wniosku, że nie musi wchodzić w rolę żadnego stronnika – wystarczy, że będzie trzymać swoją.
- Kuba, ja ciebie w pełni rozumiem! Zgadzam się na przenikanie się różnych rzeczywistości, tylko jestem przekonana, że jak kosmici do nas w końcu oficjalnie dotrą, to nie będą się materializować i nas rozszerzać, tylko to my przejdziemy na ich system duchowego bytu.
- Ojojoj. Wielkie mi co. To jest rzeczywistość, proszę szanownych nawiedzonych, resztki wczorajszej zupy! – powiedziała stawiając wazę na stole – i Pan RAR i Pani Kosmitka raczą posilić swoje szanowne medyczno-księgowe ciała zanim stracą je na rzecz duchowych bajtów!
*
Zapach pieczonej listopadowej kaczki zaczynał się już mieszać z aromatem wina, jak kołysanka starej mamki o mrugającej w kominku iskiereczce i coraz mocniej szumiąc w głowie przykuwał ich do miękkiej kanapy. Porzucili już ponure myśli o codzienności, nawet o wirtualnych i kosmicznych światach, i na dobre rozmarzyli się wracając do obrazów dziecięcych wypoczynków. Potem opowiadali nie o PIT-ach, bitach czy poezji imiesłowów, ale o pierwszych miłościach – tych amuletach dających siłę na całe życie. A wszystko z łagodnym uśmiechem, ze zgodą, jak mały, ciepły płomyk lampki na grobie, nie tylko w święto zmarłych. Bo Kuba już dawno przyjął do serca swojego syna i pozwolił mu przejść na drugą stronę. Wybaczył byłej żonie zbrodnię na ich miłości i odszedł, aby na nowo znaleźć moc. Amulet ciągle miał jednak w kieszeni i w takich chwilach, jak dziś, mocno ściskał malca za rękę, jakby to właśnie dzięki niemu chciał pokonać śmierć i odkryć zagadkę megabajta. Ewa dziękowała w myślach za spotykanie mądrych ludzi. Miała szczęście do duchowych nieformalnych przewodników, którzy w najmniej spodziewanym momencie brali ją za rękę i prowadzili pokazując światło. Ilekroć upadała na duchu – zawsze zjawiał się ktoś, kto potrafił ją oczarować i dać siły. Pierwszy raz zdarzyło się to przed maturą. Miała 19 lat, o wiele więcej strachu na ramionach i nie wiadomo ile zwątpienia, i jak każdemu maturzyście – egzamin śnił jej się co noc i zawsze wychodziła z niego z płaczem. Aż pewnego razu przez łzy zobaczyła przed drzwiami, równie mocno jak ona, płaczącego chłopaka.
- Co się stało Marcinie-Przy-Winie?
Wołali tak na niego, bo nazywał się Przywin, chociaż siedzącego przy winie nikt go nigdy nie widział. Kiedy cała szkoła obchodziła kolejne 18-nastki i pierwsze mocne trunki lały się litrami, Marcin zawsze zachowywał jasność umysłu i jak ojciec pana młodego na weselu, czuwał, by nikomu niczego nie zabrakło. Był pocieszny. Wszyscy go lubili i nikt nie traktował poważnie, nawet wtedy, kiedy zaczął coś przebąkiwać o coraz częściej podchodzącej nocą pod jego okno śmierci. Każdy wróżył mu wspaniałą przyszłość bajkopisarza i nikt nie chciał go słuchać. „W niejednej wiosce jest głupiec i w niejednej klasie świr – niech sobie żyje w swoim świecie” – zdawali się mówić.
- Oblałeś Marcinku-Winku? Ty?
- Coś ty, Ewa! Ja już dawno mam to z dyńki – odpowiedział wolno podnosząc głowę. Oczy miał podkrążone i na co dzień i tak już zapadnięte policzki, teraz zdawały się jeszcze bardziej uwydatniać ostre kości. Wyglądał na zmęczonego, ale uśmiechał się – Jestem naprawdę szczęśliwy.
- Ale co się stało, stary, nic nie rozumiem. Skoro jesteś zadowolony, to czemu ryczysz?
- Bo się udało, Ewa, wszystko jest ok. Pamiętaj, że jak się płacze ze szczęścia po takim zmęczeniu, to jest to znak, że misja naprawdę została wypełniona. Rozumiesz? – Przy ostatnim słowie ujął ją za ramiona i delikatnie przytulił. – W życiu wszystko jest ok, nie bój się – i jeszcze raz spojrzawszy w oczy uśmiechnął się, odwrócił i pobiegł w podskokach szarym szkolnym korytarzem w stronę drzwi do boiska, gdzie pewnie miał zaparkowany skuter.
Następnego dnia szkoła zamarła. Kiedy wychowawca wszedł do klasy grubo po dzwonku i wszyscy wiedzieli, że coś się święci, Ewa czuła, że ma to związek z Marcinem, a kiedy potem całe liceum mówiło o jego śmierci, nagle przestała się bać matury, łez i przypadków. Miała jedynie ogromny żal do siebie za to, że była taką ignorantką i nie dostrzegła wcześniej, że Marcin był jej aniołem stróżem. Wątły, słaby, niepozorny Przywin. Mocny duch.
Kiedy Kuba trzymał za rękę swojego nienarodzonego syna, Ewa usiłowała przypomnieć sobie tembr głosu Marcina, ale nie mogąc, spojrzała na siedzącą po prawej Olgę w nadziei, że w koleżance z ich klasy znajdzie natchnienie, ale ta, nie odleciawszy nigdzie daleko, zamiast pomóc we wspomnieniach - wyczuła okazję i niemal natychmiast zaczęła rubasznymi żartami sprowadzać ich na ziemię.
- A znacie to? Przychodzi baba do lekarza…
- Przestań!
II. Temperatura
- Nie chcę was opuszczać – powiedziała, bo czar prysł. Ewa od sześciu tygodni miała niewyjaśnioną gorączkę.
- Ale co się tak denerwujesz, wybierasz się gdzieś?
- No właśnie – odparła uderzona w czułą strunę - Zazwyczaj ludzie nie mówią, że się tam wybierają, a jednak idą i jakoś przepadają – dodała cicho, mówiąc chyba do samej siebie. Bo najstraszniejsze było dla niej właśnie to „jakoś”.
[ Dodano: Pon 11 Maj, 2009 ]
Sorry, że od razu nie napisałam czego oczekuję, a być może wypada.
To jest pierwszy rozdział, więc dopiero wprowadzam postacie i właśnie mam problem - co zrobić, żeby Ewa (główny problem pojawia się dopiero w 2. rozdziale) już na początku stała się interesująca? Kontekst rodzinny (matka, śmierć w rodzinie) będzie ważny, więc na początku starałam się go zasygnalizować...
Moja prośba do Was: powiedzcie proszę o wrażeniach czytelniczych - nudne/ciekawe?, zrozumiałe na tyle, że chciałoby się dowiedzieć czegoś więcej/zniechęcające?
Jak to uporządkować, żeby czytelnik po pierwszych stronach nie stracił cierpliwości?
Z góry dziękuję.
"37.1" [obyczajowo-psychologiczna]
1
Ostatnio zmieniony ndz 10 maja 2009, 18:47 przez asta, łącznie zmieniany 1 raz.