dalszy ciąg tekstu stąd: http://weryfikatorium.pl/viewtopic.php?t=5336
11
Kiepski obiad i złowieszcza kelnerka w arabskiej karczmie.
Na śniadanie zjadłem posiłek składający się ze świeżego, chrupiącego chleba, karczochów z puszki, avocado i owczego sera. Ciągle czułem się zmęczony po wczorajszej borracherze, stwierdziłem więc, że wrócę na trochę do hotelu i poleżę w łóżku, czytając książkę, albo oglądając telewizję. Po drodze kupiłem jeszcze u Chińczyków ładowarkę do telefonu i gdzieś tak do czternastej leżałem po prostu w pokoju, lecząc kaca sokiem pomarańczowym i śledząc z wypiekami na twarzy dalsze przygody Lauriego Lee. Po kilku miesiącach włóczęgi w końcu dopadła go wojna, której początek pasjonująco opisał z punktu widzenia dwudziestoletniego, niewinnego trampa. Próbowałem wyobrazić sobie, jakie to było uczucie być tam, doświadczając życia, tak jak ja robię to teraz, może trochę bardziej beztrosko i nagle widzieć jak wali się porządek świata i jak zwykli ludzie, pechowcy historii przez chwilę czują, że mogą zmienić przeznaczenie, zniszczyć niesprawiedliwą przeszłość i na nowo podzielić świat, tym razem sprawiedliwie i mądrze. A trochę później patrzeć, jak ich marzenia rozsypują się pod ciosami ślepej siły, pragnącej zachować stary porządek świata. Niektórzy ludzie rodzą się za wcześnie (a niektórzy za późno), a ich próby naprawienia historii, z góry są skazane na niepowodzenie.
Do takich refleksji zaprowadził mnie Laurie Lee i nagle z żalem zdałem sobie sprawę, że doszedłem do końca książki.
Później poleżałem jeszcze trochę z rękami pod głową, wpatrując się w sufit, aż zaczęły mnie kusić dobiegające zza pół otwartych okiennic głosy ulicy, wabiące obietnicą nowych twarzy i rozmów, wysmarowałem więc twarz kremem na oparzenia słoneczne i wyszedłem ”na miasto”.
Po trzech dniach żywienia się chlebem i serem stwierdziłem, że przydałoby się zjeść coś ciepłego i targany wyrzutami sumienia zacząłem szukać jakiejś restauracji z wegetariańskim jedzeniem. (Skąd wyrzuty sumienia? Jak zwykle. Wydawanie ciężko zarobionej kasy zawsze boli.)
Wreszcie błądząc po arabskiej dzielnicy (która tak przynajmniej wyglądała), na ulicy Caldereria Nueva znalazłem małą arabską restauracyjkę, która podawała jarskie potrawy. Jedzenie było kiepskie, a kelnerka bardzo niemiła, traktująca każde wymaganie jak osobisty zamach na jej swobody obywatelskie, ale cieszyła mnie inność tego miejsca; jego północno-afrykański wystrój i marokańska muzyka.
Po mojej lewej stronie siedziała spora muzułmańska rodzina, rozmawiająca jednak po hiszpańsku. W grupie wyróżniała się biała kobieta, która przejęła arabski strój i zachowanie, jednak jej łamany hiszpański i angielskie zdania, którymi go przeplatała zdradzały jej „niewierne” pochodzenie. Dopóki mężczyźni siedzieli z kobietami, pozostawały ciche, ale kiedy po posiłku wyszli na papierosa, zaczęły nieśmiałą rozmowę, której przewodziła biała „Arabka”. Kiedy w końcu wyszła do toalety, dwie pozostałe dziewczyny, ściszonym głosem zaczęły ją obgadywać.
Po prawej ręce miałem izraelsko-anglosaską grupkę, której członkowie komentowali po angielsku i hebrajsku kiepską jakość posiłku i starali się nie widzieć stalowych spojrzeń, rzucanych im przez muzułman siedzących po mojej lewej.
Po pewnym czasie niesympatyczna kelnerka zajęła opróżniony przez Izraelitów stolik i z niezadowolonym wyrazem twarzy zajęła się brzęczącym obliczaniem miedzianych napiwków, co kilka sekund rzucając nieprzyjemne spojrzenie na drzwi wejściowe, mając nadzieję, że choć przez chwilę żaden przechodzeń nie wpadnie na głupi pomysł zjedzenia tu obiadu. Wychyliłem ostatni łyk wina i skierowałem się (który to już raz?) w stronę Alhambry, z silnym postanowieniem, że tym razem spróbuje tam dotrzeć. Jeśli oczywiście nic nie przydarzy się po drodze.
12
Trochę melancholii i refleksji po Alhambrze.
Usiadłem na ławce, oddając się myślom. Czułem, że muszę spróbować wejść na trochę wyższą falę melancholii i wznieść się z suchej depresji i wyobcowania, na smutną nostalgię, która nawilżyłaby mi duszę choć kilkoma kroplami ciepłej zadumy. Nie wiedziałem, co ściągnęło mnie tak bardzo w dół. Może była to zatłoczona hałaśliwymi turystami Alhambra, która w niczym nie przypominała wierszy Lorci, ani obrazów Giraulta de Prangey, ale raczej supermarket pełen klientów biegających ze swoimi aparatami od jednego produktu do następnego. A może to dzisiejszy kac zmieszał się z tęsknotą za domem i zmienił mnie z żądnego przygód, siedmiodniowego wagabundy, w zagubionego i gorzkiego faceta ścigającego złudzenia.
Miałem trochę nadzieję, że uda mi się zobaczyć Alhambrę taką, jaką wyobrażałem ją sobie jeszcze kilka dni temu (a w sumie to kilka lat, od momentu, kiedy zobaczyłem ją pierwszy raz z jaskini w Sacromonte), ale nie potrafiłem przedrzeć się przez groźnych ochraniarzy, rozmawiających poważnie przez krótkofalówki, ani przez spoconych, podekscytowanych turystów, którzy wymieniali się szablonowymi okrzykami zachwytu.
Ciężko jest mi napisać coś o samych zabytkach; coś co nie było już napisane tysiące razy. Tak, budowle dawnych mieszkańców tej ziemi różnią się od topornych, grubo ciosanych z kamienia pozostałości po ich chrześcijańskich następcach. Jest w nich lekkość, dbałość o szczegóły , cierpliwość (tak cierpliwi potrafią być tylko ludzie pustyni) i zmysłowość, którą znamy z „Baśni tysiąca i jednej nocy”. Tamci ludzie inaczej postrzegali świat, starali się czerpać z niego radość innymi zmysłami niż my i wyrażać siebie w cierpliwej dokładności i delikatności. Tyle mogłem zobaczyć, ale byłem daleko od prawdziwego dotknięcia tego, co rejestrowałem oczami i aparatem. Może gdybym był tam sam, w ciepłą letnią noc, dawni władcy Alhambry z dumą oprowadziliby mnie po swoich domach i pałacach, opowiadając o swoich marzeniach i wizji świata. Dziś jednak nie było tam żadnych duchów, które wystraszone fleszami aparatów i krzykami biegających po krętych korytarzach dzieci, uciekły; może na pustynie niedalekiej Afryki, ujeżdżając piaskowe konie, a może wróciły do swojego Raju, odpocząć wśród pięknych Hurys. Dziś byłem tam tylko ja, misterne, martwe rzeźby i spoceni turyści.
Przechadzając się po Alhambrze i spoglądając w dół, na Granadę, pomyślałem o tysiącach Arabów, którzy tutaj mieszkali, a którzy w końcu musieli opuścić Hiszpanię; ostatni z nich w XVI wieku zostali zapakowani na statki i porzuceni na plażach Afryki.
Kilkaset lat później Walter Starkie, kolejny pisarz, którego bardzo lubię, przemierzając Maroko został zaproszony na kolację do domu pewnej arabskiej rodziny. Po posiłku gospodarz wyciągnął z szafy zawinięty w materiał jakiś ciężki przedmiot i podał go Starkiemu.
- Zobacz.
Starkie wyciągnął z zawiniątka ciężki, metalowy klucz i spojrzał pytająco na gospodarza, na co ten powiedział uroczyście:
- Kiedy Hiszpanie wyrzucali nas z naszych domów, każda z rodzin zachowała klucz do swojego domu i od tego czasu jest on przekazywany z pokolenia na pokolenie.
- Ale po co? – spytał zaciekawiony Starkie.
Oczy starego Araba zabłysnęły ogniem.
- Bo pewnego dnia wrócimy do domu.
* * * * * * * * *
Idąc do domu, wstąpiłem do kafejki internetowej, żeby przerobić na mp3 ostatni album Macaco, który kupiłem rano za 15 euro. Jak zwykle Macaco poprawił mi trochę nastrój. Każda kolejna z jego płyt jest bardziej liryczna i pozytywna. Przestał już porywać do tańca wesołymi, zawadiackimi kawałkami, ale postanowił wejść głębiej, poszukać duchowości, czegoś co łączy wszystko. W jednej z pierwszych na płycie piosenek śpiewa: „Każdy z nas jest kroplą morza, wszyscy jesteśmy tacy sami, a jednak każdy z nas jest inny.”
13
Prawdziwy smak flamenco.
Około dziewiątej wieczorem leżałem już w łóżku, skacząc po ośmiu dostępnych kanałach telewizyjnych, kiedy zadzwonił telefon. Eduardo zapraszał mnie do baru, gdzie tej nocy grali flamenco. Miałem do wyboru – zostać ze swoją melancholią i czarnymi myślami, oglądając hiszpańskich „Milionerów”, w ciasnym pokoiku hotelowym, albo wziąć ją (melancholię) na koncert flamenco, gdzie być może pozwoliłaby mi bardziej wczuć się w żałosne i ochrypłe skargi cygańskich artystów.
Bar nazywał się Estrella, co znaczy Gwiazda i leżał ukryty w małej uliczce, której koniec wychodził na Plaza Nueva (czyżby wszystkie drogi prowadziły na Plaza Nueva?). Byliśmy na miejscu już o 21:30 i okazało się, że jesteśmy pierwszymi klientami, więc z zadowoleniem zajęliśmy miejsca w ciasnym pomieszczeniu, które, jak mówił Eduardo, w ciągu kilkunastu minut będzie zapchane do granic możliwości. Faktycznie, po chwili ludzie głośną falą zaczęli wlewać się do środka. Najwidoczniej wszyscy się znali i co chwila ktoś witał barmana głośnym okrzykiem, objęciem, albo nawet cmoknięciem w policzek. Nie zauważyłem nawet kiedy zjawili się muzycy, ale w sumie połowa z tych ludzi wyglądała, jakby zaraz miała wziąć do ręki gitary i zacząć zawodzić o andaluzyjskich tęsknotach. Później, już w trakcie koncertu większość z nich bezgłośnie i nieomylnie powtarzała słowa piosenek śpiewanych przez dwójkę artystów.
Z tłumu szczególnie wyróżniała się jedna postać. Był to stary Cygan, o przenikliwych, ciemnych oczach i kręconych włosach, tak czarnych, że prawie granatowych. Wyglądał jak skrzyżowanie indiańskiego wodza i Al Pacino. Spytałem o niego Eduarda, który wyszeptał mi, że jest to słynny Manuel Arana, który urodził się w jaskiniach Sacromonte i całe życie poświęcił flamenco. Można go spotkać na każdej większej juerdze i sam jest wyśmienitym śpiewakiem i gitarzystą, legendą Granady. Eduardo dodał, że skoro zjawił się dziś w Estrelli, to znaczy, że dzisiejsi artyści muszą być naprawdę dobrzy.
Facet miał coś w sobie i ciężko było mi oderwać oczy od jego wyprostowanej, dumnej postaci. Później, kiedy zaczął się już koncert, Manuel Arana, z zamkniętymi oczami zaczął kołysać się do transowego rytmu, śpiewając cicho do siebie, albo wyrażając swoje uznanie głośnymi „Ole!”, „Pero como toca!”, „Escucha a esta chica!”.
Muzyków było dwoje. Gitarzystą był jowialnie, może nawet trochę komediowo wyglądający ciemny Andaluzyjczyk o ogromnym nosie i wielkich, śmiejących się oczach. Wyglądał niby jakaś przerysowana postać z „Don Kichota”, ale jakiekolwiek pozory śmieszności zniknęły bez śladu, kiedy zamknął oczy i zaczął mistrzowsko uderzać w struny (albo delikatnie muskać je opuszkami palców).
Towarzyszyła mu kobieta, około czterdziestki, o głosie tak ochrypłym i smutnym, że w niektórych momentach wydawało się, jakby jej struny głosowe miały zaraz pęknąć, nie będąc w stanie znieść więcej alkoholu, dymu i śpiewu.
Spodziewałem się czegoś innego. Oczekiwałem, tak jak wczoraj, żywego rytmu i melodyjnych piosenek, ale to co dostałem, było kompletnie innym doświadczeniem. Czasami dźwięk gitary zniżał się prawie do szeptu, żeby nagle wybuchnąć szorstkim akordem, po którym następowała cała seria prawie jazzowych improwizacji. Dziewczyna zwykle zaczynała piosenkę dosyć cicho, wyklaskując rytm dłońmi, za to pod koniec pieśń przechodziła w krzyk, przeraźliwą skargę na zły los, a nawet płacz. W pewnym momencie naprawdę zaczęła głośno szlochać i w tym szlochu zgubiła się granica pomiędzy tym, co było tylko przedstawieniem, a jej prawdziwymi emocjami, co miejscowi znawcy przywitali głośnym aplauzem i serią pełnych podziwu „Ole!”.
Śmiało mogę powiedzieć, że to był pierwszy raz w życiu, kiedy to naprawdę poczułem flamenco i nie mam na myśli współczesnych, melodyjnych zespołów grających tzw. fusion, jak np. Ojos de Brujo, ale prawdziwe, czyste flamenco, roots. Żałuję, że nie potrafię opisać tego wszystkiego lepiej.
14
Patatas, śliczna kelnerka i jeszcze więcej melancholii pod nocną katedrą, gdzie całowali się cyrkowcy.
Lista południowa:
1. W Vico, na małą wioskę zawalił się kilkuset tonowy głaz, który wisiał nad jej mieszkańcami od setek lat. Przez jeden dzień przejęci mieszkańcy, na których zawalił się świat są w centrum uwagi całej Hiszpanii.
2. Kupiłem prezenty. Dla Tulasi czerwoną, kwiecistą sukienkę i misternie zdobioną szkatułkę z drewna, które na setki sprzedają arabscy handlarze. Dla Nicka kupiłem zestaw herbat o szumnie brzmiących nazwach, jak Cuentos de Alhambra, Esplendor Andaluci, Pasion Turca.
* * * * * * * * *
We wtorek po raz kolejny odwiedziłem Raices, miłą wegetariańską restaurację, w której najadłem się pierwszego dnia pobytu w Granadzie i gdzie, jak podejrzewam, zgubiłem moje 50 Euro. Widząc jak moje konto w banku topnieje szybciej niż śnieg w kwietniowy, słoneczny dzień (facet, to ma być literackie porównanie?!), zamówiłem tylko jedno danie. Patatas de la Casa, czyli frytki zalane śmietaną i obsypane smażonymi pieczarkami. Do tego cierpka Rioja i sernik jagodowy na deser. Ledwo co mogłem się ruszać. Znów obsługiwała mnie ta sama miła dziewczyna co ostatnio. Długie kręcone włosy, szczery uśmiech i miła twarz; wprawdzie pozbawiona klasycznej, zmysłowej urody, ale ładna dzięki przebijającej z wewnątrz sympatyczności i prostoty. Bardzo lubię takich ludzi i miałem ochotę porozmawiać z nią przez chwilę, ale po kilku latach pracy w restauracjach wiem jak męczący są klienci, którzy w godzinach szczytu próbują uszczęśliwić obsługę przyjazną konwersacją.
Sama restauracja też zrobiła na mnie duże wrażenie. Menu mieściło się w grubej, opatrzonej zdjęciami i szczegółowymi opisami księdze i jako kucharz (co za ulga-były kucharz!), wiedziałem ile wysiłku kosztuje zaprezentowanie tak zróżnicowanego menu. Ceny również były przystępne i gdybym był krytykiem gastronomicznym, Raices dostałoby 10 gwiazdek na 10 możliwych.
* * * * * * * * *
Pomimo wyśmienitego posiłku przegrywałem pojedynek z depresją. Próbowałem walczyć głównie z tego powodu, że chciałem opublikować zapiski z podróży; albo w jakimś czasopiśmie, albo przynajmniej w internecie, a komu chce się czytać o czyichś mentalnych problemach, skoro większość z nas ma swoje? W końcu dałem sobie spokój z próbowaniem na siłę i wrzuciłem na luz. Najważniejsza jest autentyczność i naturalność.
Za oknem było już prawie ciemno. Wysmarowałem swędzącą wysypkę kremem, który w ogóle nie działał, ale nie chciałem rezygnować z choć minimalnego efektu placebo, tym bardziej że wizytę u lekarza miałem dopiero w następny poniedziałek. Programy w telewizji były marnej jakości, być może jeszcze nawet gorszej niż standardowa, europejska sieka. Nie chciało mi się jeszcze spać, tak więc choć czułem się leniwy i słaby, postanowiłem połazić jeszcze po ulicach i być może napić się piwa w jakimś małym, przyjaznym barze z dobrą muzyką.
Na korytarzu natknąłem się na hospitalero, który stojąc na drabinie, wkręcał żarówkę.
- Hola caballero! Idziesz na spacer?
- Buenas tardes. Tak, ileż można siedzieć w pokoju?
- Dziś jest piękny i ciepły wieczór. Doskonały wieczór na spacer.
Faktycznie wieczór był przyjemny, muskany ciepłą bryzą i przesiąknięty zapachem wiosennych kwiatów z pobliskiego parku. Towarzystwo przechodniów, oraz hałas samochodów i skuterów przegoniły trochę kąsającą samotność. Na Plaza Nueva zastałem grupki włóczęgów pijących piwo z litrowych, pękatych butelek, kelnerów powoli sprzątających krzesła, Marokańskich sklepikarzy wypatrujących ostatnich klientów i spoglądających z niezdecydowaniem na zegarek, oraz przyglądających się przechodniom policjantów. Doszedłem aż na Plaza de St. Anna, gdzie usiadłem na chwilę na ławce, słuchając dobiegającej z nad rzeki melodii granej na flecie.
* * * * * * * * *
Kiedy doszedłem pod Catedral panowała już noc. Na placu ciągle było jeszcze paru ludzi, głównie zakochane pary. Gdzieś na innej ulicy, niewidoczny, stary Rumun, grał coś smutnego na akordeonie. Pod bramą katedry zobaczyłem nieopierzonych cyrkowców, którzy ćwiczyli jazdę na unicyklu, korzystając z nocy, która oznaczała mniejszą liczbę gapiów.
Później dosiadł się do mnie Paco, kelner, który opowiedział mi jak nienawidzi swojej pracy, w której czuje się jak niewolnik, ale niedawno zakochał się i ożenił, tak że musiał wziąć się za jakąś robotę. Poradził mi też, że jeśli kiedykolwiek będę chciał kupić dobry haszysz, powinienem pójść do przejścia podziemnego, pod parkiem El Triunfo, gdzie muszę wypatrywać młodych Marokańczyków.
Kiedy Paco poszedł odpocząć przed kolejnym dniem zmagań, o mało co nie najechał na mnie chłopak, sunący szybko na biurowym krześle, z biegnącą za nim zmieszaną dziewczyną, która rzuciła mi przepraszające spojrzenie i podniosła w biegu zgubiony przez jej towarzysza but.
Był też pies, a zakochani cyrkowcy zaczęli całować się namiętnie obok porzuconego unicykla. Trochę dalej, po drugiej stronie placu, młody czarny jak smoła Afrykańczyk wracał do domu po całym dniu sprzedawania na ulicy pirackich płyt i chyba z przyzwyczajenia przemykał pod ścianą, rozglądając się ukradkiem na boki.
Zaczęło robić się coraz chłodniej i prawie umilknął szum pojazdów, które dziś już senne, jutro znów miały z rykiem opanować ulice.
Licha, niedokończona katedra i złociste światło latarni.
Lśniący w księżycu granatowy bruk.
15
Tak, byłem w Sacromonte i piłem wino w Mirador de San Nicolas, spoglądając na złotą Alhambrę.
Po kilku dniach w Granadzie poczułem się już trochę zmęczony miastem i ludźmi. Wypiwszy poranną kawę w kawiarence na Plaza Nueva, zaopatrzyłem się w chleb, owczy ser, sok pomarańczowy oraz butelkę Riojy i postanowiłem wspiąć się na Sacramonte, tyle tylko, że tym razem nie od strony Albayzin. Szedłem tak jak pierwszego dnia, w stronę Abadin de Granada, ale zamiast iść prosto, drogą, która zaprowadziłaby mnie do zrujnowanego klasztoru, w pewnym momencie, za radą chłopaka z psem, skręciłem w lewo, w czarną metalową bramę. Już po chwili znalazłem się w sieci ścieżek, wijących się pomiędzy zamieszkałymi jaskiniami, gdzie w miniaturowych ogródkach wygrzewali się w porannym słońcu obdarci (a może to tylko moja wyobraźnia zasugerowała się barwnymi opisami Waltera Starkie z „Don Gypsy”) tubylcy. Jaskinie z tej strony Sacromonte okazały się o wiele lepiej utrzymane i zadbane niż te od strony Albayzin. Tam są to raczej dziury w ziemi, otoczone złomem i gruzem, tutaj natomiast dobudowane ganeczki, drzwi i kable z elektrycznością świadczyły o dobrej infrastrukturze i teraz mogłem zrozumieć, jak Vinia mogła zameldować się w jaskini.
Po kilku minutach zostawiłem osiedle za sobą i krętymi ścieżkami, które zaprowadziły mnie najpierw do rzadkiego lasu, dotarłem wreszcie na szczyt.
Atillo i Mateo obozowali w krzakach na samym szczycie i kiedy wyczołgali się z potarganego, krzywo rozbitego namiotu, od razu przyszli się przywitać i przy okazji spytać, czy mam coś do palenia. Poczęstowałem ich tabaką (choć nie o to dokładnie im chodziło) i spędziliśmy z godzinę na rozmowie. Chłopaki byli z Włoch, z Rzymu i planowali spędzić rok podróżując po Hiszpanii i sprzedając artesanias podczas festiwali, w różnych miastach całego kraju. Poczęstowali mnie jabłkiem i powiedzieli, że jeśli chcę, mogę iść z nimi i pokażą mi dzielnicę cygańską (która okazała się być górną częścią Albayzin).
Choć było jeszcze wcześnie, na ulicy już można było spotkać Cyganów oferujących tanią trawę i haszysz. Atillo i Mateo zaopatrzyli się na wieczór, po czym rozstaliśmy się; oni poszli wziąć prysznic w domu jakichś przyjaciół, a ja zszedłem w dół, aż doszedłem do Mirador de San Nicolas.
Ja bym nazwał to miejsce Montmartre Granady. Jest to brukowany placyk otoczony murkiem, z widokiem na Alhambrę i Sierra Nevada, pełen młodych malarzy oferujących swoje usługi siedzącym na murku turystom, oraz handlujących koralikami i szkicami Alhambry włóczęgów i hipisów.
Kilka metrów po mojej prawej stronie cygański gitarzysta śpiewał pieśni flamenco, spłukując każdą łykiem wina i pociągnięciem haszyszowego skręta. Zdawało mi się, że rozpoznałem w nim Cygana, który grał w barze do którego pierwszej nocy naszej znajomości zaprowadził mnie Eduardo, ale nie byłem tego pewny.
Słońce przyjemnie przypiekało mi plecy i pomyślałem, że chyba zostanę tam do wieczora. Nie miałem ochoty wracać do miasta. Wolałem spędzić mój ostatni dzień w Granadzie tutaj, czytając Lauriego Lee, pisząc w dzienniku i słuchając muzyki.
Jedyne miejsce z niezajętym cieniem (lub raczej z jego odrobiną) znajdowało się pod murkiem, gdzie wyłożyłem się w pozycji horyzontalnej i oddałem lekturze „I Can’t Stay long”.
Z neutralnego szumu rozmów wybił się nagle głośny szloch.
- Carmen! Carmen! Quiero solo ayudarte! (Chcę ci tylko pomóc!) – jasnowłosy dandys krzyczał przez łzy do telefonu.
- Nie rozłączaj się! Proszę! – wołał łkając, obojętny na otaczających go ludzi, przemierzając równocześnie plac szybkimi, długimi krokiami, w najróżniejszych, przypadkowych kierunkach. Angielscy i niemieccy turyści przyglądali mu się z zaciekawionym przestrachem, ale miejscowi starsi panowie z laskami, zaczęli się tylko śmiać i rzucać głośne komentarze, dotyczące cierpień miłości, okrucieństwa kobiet i płomieni pierwszego zauroczenia. Robili to jednak bez z złośliwości, ale z sympatią i nostalgią. W końcu dziewczyna musiał się rozłączyć, bo szloch chłopaka przeszedł w głośny jęk.
- Nie! Nie! – zwołał, po czym obojętny na resztę świata pobiegł uliczką gdzieś w dół, najprawdopodobniej pod okno tajemniczej i niedostępnej Carmen.
16
Pożegnanie z Miastem Jastrzębi, a później plaża i wyjaśnienie filozofii urlopu.
Żegnając się z moim hotelikiem w Granadzie, pożegnałem się też z urlopowym paleniem fajek. Wrzuciłem do śmieci pozostały tytoń, bibułki, oraz filtry i powiedziałem do siebie trzy razy: „Nie jestem palaczem”, żeby w ten sposób utożsamić się z moim niepalącym „ja”. Mogłem podziwiać Hiszpanów za ich beztroskę w podejściu do palenia, która odzwierciedlała całokształt ich podejścia do życia, mogłem im nawet tego zazdrościć, ale miałem za dużo zdrowego rozsądku, żeby oddać się tej zdradliwej kochance, której tak bezgranicznie ufają Hiszpanie.
Następnie zarzuciłem na plecy mój bagaż, postawiłem na stoliku pożegnalny list i poszedłem w stronę dworca autobusowego, przyglądając się z żalem parkom, piekarniom, Marokańczykom, pięknym, smagłym dziewczynom, skuterom i po raz ostatni wciągając głeboko w płuca pachnące kwiatami i porannymi spalinami granadyjskie powietrze.
* * * * * * * * *
Kiedy wysiadłem z autobusu w Maladze, głód skręcał mi kiszki dosyć już dotkliwie, rozpocząłem więc bezowocny tur po biurach informacji turystycznej, gdzie zwykle w odpowiedzi na pytanie o restaurację wegetariańską, dostawałem zmieszane, puste spojrzenia i próby skierowania mnie do zwykłej restauracji, gdzie „na pewno mają dania dla wegetarian”. W końcu poszedłem do kafejki internetowej i wkrótce znalazłem kilka miejsc, gdzie mógłbym zjeść dosyć tanio. Zdecydowałem się na tajski bufet, na C/Peregrinos. Jedzenie było ok., choć jednak nie jestem fanem kuchni z Dalekiego Wschodu, która jest dla mnie trochę mdła, ale za to obsługa zrobiła na mnie niesamowite wrażenie. Starszy pan, właściciel restauracji zajął się mną, jakbym odwiedził go w jego własnym domu i łamanym hiszpańskim zaczął opowiadać mi o chwałach wegetarianizmu i o tym, że świat potrzebuje zmiany. Kiedy poprosiłem o deser, zdziwił się, że zjadłem tak niedużo (a zjadłem normalny, porządny obiad) i próbował namówić mnie na (gratisowe) dokładki. W końcu dał za wygraną i przyniósł mi deser, plus herbatę na koszt domu. Kiedy powiedziałem mu, że jedzenie było przepyszne, bardzo się ucieszył i z dumą zaczął wołać coś do swoich pracowników, którzy sprawiali wrażenie, że są jego rodziną. To było prawdziwie miłe doświadczenie szczerej gościnności i uprzejmości, tak różne od chłodnego profesjonalizmu z północy Europy, gdzie w jakimś chorym zaprzeczeniu domowości i swojskości, najważniejszy jest przyklejony uśmiech, oficjalność i dystans pomiędzy gośćmi, a „gospodarzami”.
Kiedy po posiłku chciałem zostawić napiwek, skośnooki gospodarz zdecydowanie odmówił, a kiedy dowiedział się, że szukam taniego hotelu, zostawił swoim podwładnym jakieś wskazówki i wyszedł ze mną, żeby zaprowadzić mnie do najtańszego hotelu, który znajdował się kilka ulic dalej, po czym życząc mi szczęścia, wrócił do swojej pustej, niedocenionej restauracji.
Ostatecznie nie zatrzymałem się w tamtym hotelu. Pokój był ciasny, ciemny i obleśny, a hospitalero z rosyjskim akcentem smażył w swoim pokoju, na kuchence gazowej jajka sadzone na boczku, a na stole stała butelka wódki. Pół godziny później zawinąłem do Pension Costa Rica, gdzie za 20 Euro miałem spędzić moja ostatnią noc w Hiszpanii.
* * * * * * * * *
Nie byłem w nastroju do zwiedzania, zostawiłem wiec miasto za sobą i rozłożyłem się na plaży, żeby posłuchać szumu fal i odpocząć od wrażeń. Choć było słonecznie, to jednak ciągle był to marzec i poza kilkoma śmiałkami, większość ludzi trzymała się z daleka od wody (która jak przypuszczałem miała temperaturę Bałtyku w sezonie letnim). Zamieniłem kilka słów z Pablo, studentem na wakacjach, który jeszcze tego dnia leciał do Niemiec. Pożyczyłem od niego długopis, bo mój się wypisał.
Więc to był ostatni dzień mojej wycieczki. Czułem się zmęczony i po kilku dniach włóczenia się po ulicach, poznawania nowych ludzi, miejsc, czyli tego wszystkiego za czym tęskniłem przez ostatnie kilka miesięcy, teraz marzyłem jedynie o swojskim, znajomym domu, z czekającą tam Tulasi. Zawsze tak jest. Zmęczony codzienną rutyną, pracą, każdego dnia tymi samymi twarzami, człowiek zaczyna marzyć o oderwaniu się od tego wszystkiego i o przygodzie. Zostawić za sobą znajomy świat i zanurzyć się w ulicach, rozbrzmiewających obcymi dźwiękami, gdzie nie dostrzegają nas inne twarze, niż te, które nie dostrzegają nas w mieście rodzinnym. Czasami marzy nam się, żeby z podnieceniem i otwartością dziecka, obudzić się pewnego dnia w obcym mieście. Chciwy jego darów i świadomy swojego uprzywilejowanego statusu gościa, człowiek najpierw poddaje się odurzeniu. Wszystko jest inne; ulice pachną inaczej, kawa smakuje inaczej, ludzie reagują inaczej, dziewczyny są piękne w inny sposób. Dumny, że dzielisz język (a przynajmniej próbujesz) z tubylcami, dźwięcznie i głośno naśladujesz, albo nawet tworzysz fantazyjny akcent i używasz soczystych zwrotów, których kiedyś nauczyłeś się z nadzieją, że pewnego dnia będziesz mógł się nimi popisać. Pijesz poranną kawę z mlekiem, w małej kafejce, czytając miejscową gazetę i wyobrażając sobie, że jesteś mieszkańcem tego obcego, tajemniczego miasta, a wieczorem zawierasz znajomości z przypadkowymi ludźmi (zawsze kierując się instynktem) i później pijecie wino, rozmawiając o swoim życiu, jakbyście się znali od lat. Czujesz się wolny i szczególnie pierwszego dnia, te kilka dniu wakacji wydaje ci się wiecznością. Takie zauroczenie może przetrwać kilka dni, tygodni, raczej rzadko kilka miesięcy, choć wszystko zależy od osoby; jej entuzjazmu, fantazji i wytrzymałości.
Osobiście jestem krótkodystansowcem i kiedy nie dzielę swojej podróży z Tulasi, to już po kilku dniach, zasypany wrażeniami, atrakcjami i innością zaczynam czuć przesyt i niepokój. Próbuję z tym walczyć i mimo utraty entuzjazmu, ciągle staram się czerpać ile się tylko da z tego czasu, który mi został, ale dość szybko zdaję sobie sprawę, że to już. Podano mi wspaniały posiłek, na który rzuciłem się jak głodomór, ale dość szybko się najadłem i choć było przepyszne, to więcej już nie zmieszczę.
Myślę, że ma to swoje plusy. Po pierwsze wiedziałem, że to, co udało mi się doświadczyć, wzbogaciło mnie; urodziłem kilka dobrych myśli, dowiedziałem się nowych rzeczy, usłyszałem parę dobrych historii, spotkałem kilka ciekawych osób, tak więc nie byłem rozczarowany. Po drugie nie czułem już tego zmęczenia Bristolem, pracą i codziennością. Wręcz przeciwnie – swojska, ciepła codzienność nabrała znowu blasku i cieszyłem się, że od jutra znowu będę w domu i być może w niedzielę pójdziemy puszczać latawca.
Natomiast ten urlop w Granadzie poleży chwilę na szafce, pomiędzy starymi dziennikami, tam dojrzeje, nabierze blasku szlachetności, który przychodzi z czasem, a za parę miesięcy, czy lat będę mógł przeżyć ten tydzień jeszcze raz, w swoim pokoju, ze znajomą muzyką z głośników i z bliską osobą obok mnie, jak przystało na prawdziwego domatora.
Lista wieczorna:
1. Nie lubię Malagi. Już kiedy byłem tu ostatnio, nie przypadła mi do gustu. Głośna i arogancka.
2. Choć lubię szelest fal i widok morza, to lubię to tylko przez chwilę. Po pewnym czasie, jako prawdziwy góral, zaczynam jednak czuć się na plaży nieswojo.
3. Poprosiłem hospitalero o czystą pościel i się obraził.
4. Cieszę się, że kiedy jutro wrócę do domu, będę miał jeszcze całą sobotę wolną.
5. Zastanawiałem się, czy zostać na noc w Maladze, czy też pojechać do świątyni Kryszny w pobliskiej Churrianie.
6. Pościel naprawdę była brudna, w przeciwnym wypadku nie sprawiałbym dziadkowi przykrości.
7. Karczochów mam dość przynajmniej na rok.
8. Za oknem kołysankę śpiewają mi samochody, autobusy, skutery, głośne dzieciaki, klaksony, muzyka z baru, ale jednak nie męczy mnie to tak bardzo, jak się obawiałem. Kiedyś w Warszawie mieszkaliśmy w mieszkaniu, którego okna wychodziły na ulicę. Z czasem ciężko było już zasnąć bez jej melodii.
17
Kto boi się piątku trzynastego? Ogólnie o Hiszpanii i Domu.
Kiedy przyjechałem na lotnisko, zdałem sobie sprawę, że dziś piątek trzynastego, ale jakoś nigdy nie byłem przesądny jeśli chodzi o ten dzień, tak że do samolotu wsiadłem ze zwykłym poziomem podenerwowania, bez jakichkolwiek dodatkowych wrażeń, chyba że do wrażeń zaliczyć grubego, spoconego pana, w fotelu przede mną, który przeraźliwie śmierdział czosnkiem i potem.
Akurat na pożegnanie trafiłem na rozdział „I Can’t Stay Long”, w którym Laurie Lee opisuje Hiszpanię i przede wszystkim Hiszpanów. Choć docenia on widoki, przyrodę itd., to jednak jako humanista, głównym obiektem jego zainteresowania są ludzie i w jakiś sposób, dzięki mistrzowskiemu zmysłowi obserwacji i wibrującemu życiem językowi, Laurie Lee jest w stanie opisać to, co większość ludzi może jedynie przeczuwać, ledwie dotykać, a przy próbach opisania, albo chociaż wyartykułowania tych wrażeń, zostajemy z kilkoma mglistymi odczuciami w rękach, jak po obudzeniu się ze snu, kiedy senne wspomnienia są wprawdzie jeszcze żywe, ale jednak gubią już kształt, dotyk, czy zapach. Laurie Lee należy do tych nielicznych mistrzów słowa, którzy potrafią poczuć i opisać świat w taki sposób, że niby kolorowa fotografia, wydaje się on mieć jeszcze większy urok i smak niż w rzeczywistości i czytając jego książki, czuję to samo, co przy czytaniu Dostojewskiego, Jacka Londona, Orwella, czy Raya Bradburego, w których książkach ciągle jeszcze można cieszyć się eleganckim, żywym językiem i poezją.
Sposób w jaki Laurie Lee opisał Hiszpanię, sprawił, że choć dzień wcześniej byłem już nią trochę zmęczony, to teraz, kilka tysięcy metrów nad jej szybko uciekającym krajobrazem żałowałem, że już mnie tam nie ma i kwadraty pól, proste kreski autostrad i kręte leśne drogi, oraz brązowo-brunatne góry i czerwonawe placki miast stały się już tylko książką, która leżała zbyt daleko, żeby rozróżnić słowa i wczytać się w jej opowieści.
Kiedy parę lat temu pierwszy raz odwiedziłem Hiszpanię, zostałem tam ponad rok. Cały ten okres spędziłem w małej społeczności, niedaleko Guadalajary, pracując w ogrodzie, gotując i ucząc się hiszpańskiego. Ciekawe jest to, że Hiszpania wtedy wcale mnie nie zafascynowała. Odpychała mnie jej obca muzyka, przesadność gestów, duma, którą wtedy brałem za arogancję, drażniła mnie też zaściankowość Hiszpanów. Dopiero kiedy wyjechałem, zacząłem zdawać sobie sprawę, że zamiast odczuwać ulgę, zaczynam coraz bardziej tęsknić. Uświadomiłem sobie, że w jakiś sposób, sam nie wiem dokładnie kiedy, pojawiła się we mnie fascynacja i sympatia wobec hiszpańskich zalet, z których dopiero po wyjeździe zacząłem sobie zdawać sprawę. Towarzyskość, otwartość na innych, bezpośredniość w wyrażaniu swoich uczuć, duma ze swojego pochodzenia i tradycji (która nagle przestała mieć dla mnie posmak arogancji). Wkrótce zacząłem interesować się wszystkim co hiszpańskie, a szczególnie muzyką, która z mocą porwała moje serce. Manu Chao, Macaco, Amparanoia, Quinto Parpadeo, El Puchero del Hortelano, Los Aslandticos… Muzyka, która szukając nowych dźwięków, zachowała jednak swoje stare, ogniste brzmienie. Do tego wszystkiego szczere, płynące z serca teksty, mówiące o prawdziwych, starych jak świat rzeczach; wolności, miłości, wspólnocie, równości, zabawie, albo o Bogu; nie tym kościelnym, którym ludzie są już zmęczeni, ale ludzkim i bliskim.
Zupełne przeciwieństwo mdłych i cukierkowych, anglo-saskich produkcji, których osobiście nie jestem w stanie znieść.
Poznając kulturę i historię Hiszpanii, znalazłem kolejną rzecz, która mnie zafascynowała. Zdałem sobie sprawę, że to nie jest jeden kraj, ale wiele, oddzielnych, dumnych państewek, z których każde czuje swoją odrębność i wyjątkowość i w pełni wierzy w wyższość swojego regionu nad resztą całego świata. Ta duma jest jednak tak niezachwiana, że jak pisze Laurie Lee, nie ma w niej wrogości wobec inności, a jedynie przyjazne docenienie i ciekawość. Mam osobiste doświadczenie, że wszędzie, jeśli tylko okażesz szacunek, nie mówiąc już o podziwie i sympatii wobec prowincji, w której akurat jesteś, czy w ogóle wobec Hiszpanii, a do tego pokażesz, że zadałeś sobie trochę trudu, żeby poznać ich język (choć kilka słów), ludzie przyjmą cię z otwartymi ramionami i będą traktować jak swojego.
Byłem jeszcze w drodze, ale już nie mogłem doczekać się powrotu. Myślałem o tym, że następnym razem chciałbym poznać zachodnią część Andaluzji z Sevillą, Cadizem i Jerez de la Frontiera.
Na razie jednak wracałem do domu i z tego cieszyłem się najbardziej. Czym byłaby podróż, bez swojskiego miejsca i czekającej tam na nas bliskiej osoby?
Za oknem widać już było tylko błękitne morze, a gdzieś z przodu czekały na mnie mokre, zielone brzegi Anglii. Adios.
KONIEC
2
Witaj. Będę Ci pierwszym czytelnikiem tego fragmentu. No, może nie czytelnikiem, ale komentatorem. ; )
Kilka uwag:
Tyle dostrzegłam. Drobiazgi.
Drogi autorze! Chciałam Ci powiedzieć, że Ci zazdroszczę ślicznych, melodyjnych zdań. Optymalna długość, ani za krótkie, ani za długie, nie poplątane, jasne, zrozumiałe, świetnie dopasowane do klimatu opowieści i ten klimat budujące. Styl cudowny.
Opowiadanie czytało się lekko, płynnie, z przyjemnością; bohater i postaci epizodyczne takie realne, żyjące sobie spokojnie, o zwykłych pragnieniach, tęsknotach. Aż się lepiej odpoczywa, delektując utworem, takie to miłe. : ]
Znak, że nie zawsze potrzeba akcji o zawrotnej szybkości, by zachwycić czytelnika.
Pozdrawiam serdecznie
Soi
Kilka uwag:
Podkr. – powtórznie.W Vico, na małą wioskę zawalił się kilkuset tonowy głaz, który wisiał nad jej mieszkańcami od setek lat. Przez jeden dzień przejęci mieszkańcy, na których zawalił się świat, są w centrum uwagi całej Hiszpanii.
Dziwny nawyk – stawianie przecinków przed „oraz”. Chyba przed każdym, a na pewno przed wieloma.Towarzystwo przechodniów, oraz hałas samochodów i skuterów przegoniły trochę kąsającą samotność. Na Plaza Nueva zastałem grupki włóczęgów pijących piwo z litrowych, pękatych butelek, kelnerów powoli sprzątających krzesła, Marokańskich sklepikarzy wypatrujących ostatnich klientów i spoglądających z niezdecydowaniem na zegarek, oraz przyglądających się przechodniom policjantów.
Podkr. – powtórzenie „który” i już się robi brzydka konstrukcja.Zdawało mi się, że rozpoznałem w nim Cygana, który grał w barze, do którego pierwszej nocy naszej znajomości zaprowadził mnie Eduardo, ale nie byłem tego pewny.
Za dużo tych Hiszpanów w jednym zdaniu. ; PMogłem podziwiać Hiszpanów za ich beztroskę w podejściu do palenia, która odzwierciedlała całokształt ich podejścia do życia, mogłem im nawet tego zazdrościć, ale miałem za dużo zdrowego rozsądku, żeby oddać się tej zdradliwej kochance, której tak bezgranicznie ufają Hiszpanie.
Jedzenie było około? Heh, widać, że tekst sprawdzał Word, zawsze tak poprawia. Powinno być „OK.”.Jedzenie było ok.,
Znów powtórzenie.Kiedy po posiłku chciałem zostawić napiwek, skośnooki gospodarz zdecydowanie odmówił, a kiedy dowiedział się, że szukam taniego hotelu, zostawił swoim podwładnym jakieś wskazówki i wyszedł ze mną, żeby zaprowadzić mnie do najtańszego hotelu,(…)
Ostatecznie nie zatrzymałem się w tamtym hotelu.
Puszczać kogo? co? latawiecWręcz przeciwnie – swojska, ciepła codzienność nabrała znowu blasku i cieszyłem się, że od jutra znowu będę w domu i być może w niedzielę pójdziemy puszczać latawca.
Tyle dostrzegłam. Drobiazgi.
Drogi autorze! Chciałam Ci powiedzieć, że Ci zazdroszczę ślicznych, melodyjnych zdań. Optymalna długość, ani za krótkie, ani za długie, nie poplątane, jasne, zrozumiałe, świetnie dopasowane do klimatu opowieści i ten klimat budujące. Styl cudowny.
Opowiadanie czytało się lekko, płynnie, z przyjemnością; bohater i postaci epizodyczne takie realne, żyjące sobie spokojnie, o zwykłych pragnieniach, tęsknotach. Aż się lepiej odpoczywa, delektując utworem, takie to miłe. : ]
Znak, że nie zawsze potrzeba akcji o zawrotnej szybkości, by zachwycić czytelnika.
Pozdrawiam serdecznie
Soi
Piszcząco - podskakująca fanka Mileny W.
3
Hej Soi
Ale niespodzianka, myślałem, że mój tekst już gdzieś zaginął w przeszłości:)
Dzięki za uwagi i cieszę się, że pozytywnie go odebrałaś. Już poprawiam wskazane błędy. W sumie od wklejenia go na weryfikatorium dokonałem sporo poprawek (nigdy więcej przecinków przed "oraz" !)
Pozdrawiam.
Ale niespodzianka, myślałem, że mój tekst już gdzieś zaginął w przeszłości:)
Dzięki za uwagi i cieszę się, że pozytywnie go odebrałaś. Już poprawiam wskazane błędy. W sumie od wklejenia go na weryfikatorium dokonałem sporo poprawek (nigdy więcej przecinków przed "oraz" !)
Pozdrawiam.
5
Tekst jest praktycznie zapiskami na żywo z drogi. Wszystkie wydarzenia, osoby i przemyślenia są wiernym odbiciem danej chwili:)
Ostatnio trochę próbuję z pisaniem wymyślonych rzeczyz, ale to już wyższa szkoła jazdy.
[ Dodano: Sro 13 Maj, 2009 ]
Hmm, spróbowałem właśnie wejść na pierwszą część, ale została usunięta. W takim razie zapraszam do przeczytania go na mojej stronie:
http://garsc-drobnych.blogspot.com/2009 ... false.html
a tutaj zdjęcia:
http://garsc-drobnych.blogspot.com/2009 ... -2009.html
Ostatnio trochę próbuję z pisaniem wymyślonych rzeczyz, ale to już wyższa szkoła jazdy.
[ Dodano: Sro 13 Maj, 2009 ]
Hmm, spróbowałem właśnie wejść na pierwszą część, ale została usunięta. W takim razie zapraszam do przeczytania go na mojej stronie:
http://garsc-drobnych.blogspot.com/2009 ... false.html
a tutaj zdjęcia:
http://garsc-drobnych.blogspot.com/2009 ... -2009.html
6
Tutaj wydało mi się to nielogiczne. Jeżeli czarnych, to nie prawie granatowych. Gdybys napisał na odwrót, było by w porządku.o przenikliwych, ciemnych oczach i kręconych włosach, tak czarnych, że prawie granatowych.
Tutaj użyłbym zapisu fonetycznego: okej.Jedzenie było ok.,
niezręczne to takie... Student na wakacjach? ...studentem na wakacjach,
latawce - l.m.pójdziemy puszczać latawca
latawiec - l.p.
puszczać (kogo? Co?) latawiec.
W zasadzie - to jest dobrze. Z tym, że ta informacja jest podana dwukrotnie - zupełnie nie potrzebnie, bo jest już za pierwszym razem na tyle wyrazista, że zapada w pamięć.duma ze swojego pochodzenia i tradycji (która nagle przestała mieć dla mnie posmak arogancji)
Tekst bardzo mi się podobał. O ile nie lubię pamiętników, to ten ma w sobie "to coś". Przypadł mi do gustu łatwy, czytelny język oraz luźny ale też delikatny styl. Co podobało mi się najbardziej to minimalna ilość moralizatorstwa i przemyśleń autora w porównaniu do plastyki zdań opisowych i zawartej w nich informacji - opis scen, ludzi, sytuacji oraz porównania - to wszystko jest krótkie, ale nader treściwe. Dostrzegłem tutaj prawdziwe zauroczenie Hiszpanią (które podzielam w pełni!) i chęć przekazania wszystkiego, co tworzy ten niepowtarzalny klimat. Dla niektórych czytelników to mogą być nic nie wnoszące szczegóły (Dozorca wkręcający żarówkę, Cygan o czarnych oczach, skryty księżycem bruk placu, czy właściciel restauracji) ale tak na prawdę to tam ( i w zapachu) tkwi esencja "hiszpańskości".
Co podobało mi się równie mocno to skromność autora wobec samego siebie - nie ma nachalnych opisów, wielkich retrospekcji czy usilnego wplatania jakiś ważnych dialogów czy też wydarzeń, które służyłyby później do podsumowania całości - tego tutaj nie ma i bardzo mnie to cieszy. Tekst podobam mi się.