imponderabilia - rzeczy nieuchwytne, nie dające się zważyć, zmierzyć, dokładnie określić, mogące jednak oddziaływać, mieć znaczenie, wpływ
Słownik wyrazów obcych i zwrotów obcojęzycznych Władysława Kopalińskiego
Pragnę zaznaczyć, że jestem tutaj tylko po to, by poczynić pewne obserwacje. Nie są to wprawdzie studia najwyższej wagi państwowej, lecz są cenne z naukowego punktu widzenia. Ja, jako barwne indywiduum w zbitej masie społecznej, mogę znakomicie opisać los człowieka. Jestem obserwatorem nienagannym, badającym obiektywnie i bez skrupułów. Mój kwaśny subiektywizm, jednakże, z przekąsem łamie konwenanse i dodaje charakterystycznej perfidii, niezbędnej w najlepszych pracach z dziedziny psychologii społecznej.
Zbliżam się do celu… Armia sylwetek zajadających kanapki… I poległem. Stoję już w roju dwunożnej szarańczy; łypie robactwo swoimi oczyma w moją stronę, dotyka nieśmiało czółkami. Jestem subiektywny i marny ze mnie obserwator. Poległem. Już jestem na podeście i oto nadjeżdża wehikuł biały i obły. Ul.
Tupot nóg nastaje. Wieczór nóg tupotu, buty uderzają rytmicznie o bruk. Jakby na nas od góry spojrzeć – szlam. Bóg ma ubaw. Przeciskamy się, przepychamy, kiwamy, zbijamy i rozluźniamy – aż w końcu stawiamy nogę na upragnionym schodku. I czekamy. I czekamy. Pociągła postać przed nami zapomniała portfela – wycofuje się. I my się wycofujemy. I znów znikamy w odmętach rozbujanego szlamu.
Słońce tkwi na krawędzi dnia i nocy. Znudzone naszą przepychanką spogląda ukradkiem ku Zimbabwe, Chile i wszelkim osobliwością ich egzotycznych mieszkańców. A słyszałem, że żyją tam ptaki o podwójnych dziobach i uskrzydlone chomiki przecinają nieboskłon. Ponoć konie nie mają tam kopyt i żyją w lasach tropikalnych… Wszystko to zweryfikuje wkrótce Słońce - na razie jednak zalane wiśniowym rumieńcem i skrępowane naszym ciągłym zerkaniem. Patrzymy ku niemu ze złowrogo przymrużonymi oczyma i brakuje tylko, żebyśmy mu palcem pogrozili.
Sublimujemy w końcu i w formie gazowej trafiamy do Wnętrza. Wnętrze to dziwne. Ściany i sufit obite szarą wykładziną, a podłoga pomalowana czarną farbą. Naście miejsc siedzących, skierowanych w stronę wielkiego ekranu, na którym maluje się Słońce. Jakby ładniejsze, oprawione w ramy i mniej surowe. Na ścianach ekrany uzupełniające.
Ludzie ocierają się o mnie i zajmują machinalnie fotele, rzucając się na nie z głośnym westchnieniem. W oczekiwaniu na nowe kadry filmowe gra orkiestra zamków od kurtek i mało błyskotliwych urywanych rozmów. Starzy znajomi podają sobie rękę i chyba projektor zaczyna zaskakiwać, odpowiadać na oczekiwania widzów. Następuje jakiś warkot i gwałtowna fala przechodzi po zebranych. Coś wbija wszystkich w fotele, jakiś dreszcz potężny, jakieś napięcie – coś nie pozwala im pozamykać oczu i ust. Tkwią tacy znieruchomiali i tylko pojedyncze impulsy elektryczne przeskakujące między ich brwiami i potrząsające nimi, demaskują te fałszywe manekiny i zdradzają subtelnie, że to jednak zwykli ludzie, jak zwykle zachłyśnięci powietrzem i własnymi zwykłymi sprawami.
Film trzyma w napięciu. Symuluje podróż. Każe wierzyć w mobilność – nawet Słońce pomału znika! Sztukmistrz-bileter maskuje fakt, że w rzeczywistości stoimy w miejscu. Doskonały to wehikuł, kino przyszłości z ekranami z każdej strony, z blueboxami kluczowanymi obrazem w najwyższej rozdzielczości.
Nowoczesna technologia jednak okazuje się zwykłym, starym trickiem. Po prostu wielkie taśmy z nadrukowanym obrazem przewijają się po obu stronach pojazdu. Poznać to można po powtarzających się rytmicznie sylwetkach ludzkich i jednakowych domach. Techniczni zmieniają tylko prędkość – raz po raz, dla niepoznaki.
Dokoła ludzie pogrążeni w błękitnej łunie komórek. Spokojnie dają się oszukać. Nie wyrywają się zupełnie, ślepi ten jeden raz na błędy innych.
Miasto urywa się nagle. Techniczni wymieniają taśmę. Zrobiła się w niej wielka dziura – pusta ciemność… Sztukmistrz łapie się chyba za głowę, zaczyna zawodzić charczącym głosem. Za oknem, w głębi czerni - kominy. To znaczy, że taśmę już podmieniono. Może nawet wcale się nie zerwała, a perfekcja tutejszych pracowników – choć staroświeckich – nie zna granic? Prestidigitator milczy.
Dym z kominów płynie dokładnie poziomo. Idealnie z wiatrem. To oznacza niskie ciśnienie, tak? Gdy oddychasz i nic z tego nie masz. Dusisz się i łapiesz ostatnimi haustami bezcenny tlen.
Odurzony ciężkim powietrzem zauważam, że to ja popełniłem błąd - umysł rozjaśnia się na granicy agonii. Źle myślałem zarzucając ludziom fałszowanie mojej podróży. Nie stoimy wcale w miejscu! Wyobraź to sobie!
Nadchodzi noc tryumfu imponderabiliów. Po prostu trzepotanie motylich skrzydeł w Arizonie wprawia w ruch gumowe kończyny pojazdu. Toczymy się po stygnącym asfalcie. I przed nami nowe światy. Bezludne kontynenty do zasiedlenia i nazwania… Nowa Praga, Nowy Pekin… Nazwy mogą nam się kończyć, ale to nic – my sobie poradzimy.
Przyśpieszamy na zakręcie. Powietrze kumuluje się i przyciska mnie do okna. Światła! Fanatyczne światła – a wszystkie co najmniej w parach – gnają przeciw nam. I mijają nas. Czego chcą? – pragnę zapytać, ale nim zdążam, już zapada kompletna ciemność. Zanurzam się w fotelu, znikam w fałdach kurtki, opadam na dno. Cały jestem we włochatym mroku; w ciężkim, ciepłym, włochatym mroku, tak, że tylko oczyma łypię na świat zewnętrzny. Właśnie powstał nowy organizm! Czy też hybryda człowieka z kurką i siedzeniem. Nie mniej jednak – kolejny stopień ewolucji, który zaprowadzi nas do stagnacji absolutnej.
Akt owego połączenia następował pomału. Świadomie do niego dążyłem, choć świadomości kurtki nie jestem pewien, nie wspominając już o fotelu.
Wytrzeszczyłem nagle oczy. Drrryn… i jeszcze raz. Przeszyło mój mózg na wylot. Wyrwałem się z idylli, sprostowałem kręgosłup – chrup. Rozejrzałem się i przeciągle ziewnąłem dla niepoznaki.
W momencie, gdy na wpół łysy mężczyzna rozmawiał z głuchą słuchawką - a oburzał się nawet - miałem okazję rzucić okiem na nowe pejzaże. Za oknem nie było już pustej ciemności wspartej na dymiącej kolumnadzie. Teraz migotały serie żółtych świateł, które dziurawiły moje oczy jak strzały z karabinu. Odwróciłem się od szyby – by uniknąć otwartego ognia. Pociski odbijały się od moich towarzyszy – subtelne aberracje na brzegach ludzkich głów. Nie ma potrzeby już myśleć ani chwili dłużej, rozwlekłe refleksje prują się w gradzie śrutu. I nadchodzi. Wiem, że nadchodzi, oto już nadchodzi…
Noc tryumfu imponderabiliów. I stop. Rozżarzone, stunożne refleksy przebiegają po mojej twarzy, uwolnionej z jakichkolwiek chłodnych refleksji. Opuszczam to miejsce – oszołomiony, zwykły człowiek, zachłyśnięty powietrzem i własnymi, zwyczajnymi sprawami.
Noc tryumfu imponderabiliów
1
Ostatnio zmieniony pn 23 mar 2009, 09:49 przez Set Sorenquist, łącznie zmieniany 1 raz.