

Bertold, dysząc ciężko, patrzył przez wizurę hełmu na pole przed sobą.
Wszędzie leżały zwały posplatanych ze sobą i poskręcanych trupów,
ludzkich i końskich. Ocaleli czołgali się między nimi lub podnosili ręce
wołając o zmiłowanie. Ci, którzy mogli jeszcze chodzić, ciągnęli w stronę
swoich, omijając naszpikowane włóczniami i strzałami gromady ciał.
W powietrzu wisiał ostry odór krwi, spalenizny i parujących wnętrzności...
Od rana cesarska armia próbowała powstrzymać nadchodzącą zagładę
chrześcijaństwa. W trzech rozpaczliwych szarżach odrzuciła skośnookich
najeźdźców, lecz siły zachodniego rycerstwa były już na wyczerpaniu.
Bertold spojrzał za siebie. Jego chorągiew w zasadzie przestała istnieć. Dwaj
paladyni: Armin i Wigbert, stali ciężko oparci na mieczach, równie zmordowani
jak ich princeps. Nikt z nich nie miał już wierzchowca. Wierny dextarius Bertolda
padł już w pierwszym starciu, zakłuty włóczniami. Do drugiego uderzenia ruszył
na rezerwowym koniu, a do trzeciego musiał iść na podjezdku.
O jego ciało, przywalone trupami pogan oparł nogę. Zdjął hełm. Popatrzył na
strzaskany klejnot i poszarpaną labrę. Zerwał ją razem z szarfą podarowaną mu
przez słodką Ingeborgę.
Chciałby ją jeszcze ujrzeć...Miał nadzieję, że i on nie był jej obojętny. Był w końcu
wielkim triumfatorem niezliczonych turniejów, białym rycerzem...
Chciał prosić o jej rękę. Nie spodziewał się odmowy. Mariaż
podrzędnego rodu z udzielnym księciem Lotaryngii był zbyt atrakcyjny.
A teraz wszystko runęło w gruzy...
Spojrzał na swą białą tunikę, rdzawą teraz od zasychających plam
wrażej krwi. Wytarł w nią głownię miecza. Zrzucił na plecy kolczy kaptur.
Wiatr chłodził pozlepiane potem kosmyki krótkich, jasnych włosów.
Bitewne pole opadało łagodnie aż do linii gęstego boru. Spomiędzy jego drzew
wyłaniały się kolejne fale dzikich najeźdźców.
Bertold obejrzał się, szukał wzrokiem brata. Odetchnął z ulgą. Żył. Lothar wraz ze swą
chorągwią wchodził w skład hufców króla francuskiego. Zostały niemal
zmiecione już w pierwszym starciu. Niewielu Francuzów i Burgundów zdołało wyrwać
się z jatki. Na szczęście widział Lothara, jak uwija się wraz z francuskim delfinem, znacznym
dzięki bogatej, błękitnej tunice zdobionej złotymi liliami. Próbowali zebrać resztki galijskiego
rycerstwa. Zostało ich nie więcej niż dwie setki.
Tyluż samo ocalało Kawalerów Mieczowych i Rycerzy Najświętszej Marii Panny,
Mnisi zebrali się nieco z boku. Przynajmniej ci, zahartowani w walce z poganami, utrzymywali
żelazną dyscyplinę. Co znaczniejsi bracia posiadali jeszcze konie, podprowadzane
pośpiesznie z tyłów przez pachołków.
Oparł się na mieczu. Bolało go całe ciało. Świetne wytrenowanie nie zdało się na nic w
obliczu wielogodzinnego boju. Nie miał już sił.
Za plecami Bertolda, zza garbu wzgórza zaczęła w dół, gęsiego, schodzić piechota.
Żołnierze odziani w krótkie kolczugi, dźwigali ogromne pawęże i piki. Minęli gromady
niedobitków i zaczęli rozstawiać się przed nimi, frontem do pola bitwy. Wbijali tarcze
w ziemię. Zaczęli wkopywać długie, zaostrzone pale kierując je w stronę wroga.
Nie wróżyło to niczego dobrego.
Oznaczało, ze cesarz nie ma już kim wyprowadzić uderzenia i gotuje się do ostatecznej
obrony.
Piechurzy wyciągali zza pasów topory, kordy i młoty bojowe szykując się do starcia.
W ślad za nimi nadciągnęli wyborni genueńscy kusznicy. Ustawili się w dwóch rzędach
za linią pieszych. Angielscy i walijscy łucznicy zajęli pozycje nieco wyżej. Pieczołowicie
ułożyli na ziemi swe mordercze długie łuki, wbili w trawę naręcza strzał. Jeszcze dalej
stanęły ostatnie rezerwy. Bertold ze zdumieniem zobaczył rotę szwajcarskich
halabardników. Była to cesarska gwardia pałacowa.
Cóż oni tu robili?
Nie mieli za grosz pojęcia o prawdziwej walce. Już większy pożytek był z chłopskiej
piechoty, przynajmniej wiedziała o co walczy. Broniła swych dzieci i lepianek, choć
rodziny juz dawno uszły w bory,a nędzne domostwa spalono, by nie dały żadnego
schronienia najeźdźcom ze wschodu.
Stali z zawziętymi twarzami ściskając w rękach, to co który znalazł: cepy, młoty, widły,
osadzone na drzewcach sierpy, a nawet zwykłe żerdzie.
Zbocze zaludniło się nagle, ale Bertold wiedział, że jeśli wróg zachował nadal poważniejsze
siły, starcie nie potrwa długo.
Poczuł jak zadrżała ziemia.
Niczym tuman kolorowych motyli spływała w dół wzgórza konnica. Wszelkimi barwami mieniły
się tuniki i labry rycerzy, całą paletą kolorów pyszniły się końskie kropierze.
Na pozycje wychodziła nadworna chorągiew, prowadzona przez następcę tronu
Ottona. Jechał na czele na ogromnym, karym rumaku, okryty cały w cesarskie złota i
czernie. Na wielkim hełmie tkwił osadzony w diademie klejnot, dumny orzeł.
Płynął kwiat chrześcijańskiego rycerstwa. Najznamienitsi komesowie i baronowie
cesarstwa. Obok Ottona jechał palladyn dworu, kanclerz Hermann von Balle, wielki
mistrz templariuszy Armand de Perigord i joannitów Bertrand de Comps. Chorąży dzierżył
ogromną chorągiew cesarstwa. Wydawało się chwilami, że wielka płachta owija się
wokół największych dostojników państwa, chcąc ich chronić.
Konie stanęły parskając i prychając, spocone i rozgrzane pod ciężarem pancerzy i
kropierzy. Poczty ustawiały się za swymi panami. Na skrzydłach zatrzymały się, znacznie
gorzej okryte chorągwie biskupie i drużyny raubritterów, którzy otrzymali na czas wojny
przebaczenie cesarskie i papieskie.
Ze wzgórza galopem zjechał lekkozbrojny podjazd. Trzech rycerzy popędziło w zasnute
dymami pole. Spod końskich kopyt zrywały się z wrzaskiem, korzystające z chwilowego
spokoju co niecierpliwsze kruki. Konie szarpały, robiły bokami, omijając zwaliska ciał.
Jeźdźcy pognali w stronę dalekiej linii lasu.
Bertold z powrotem naciągnął kolczy kaptur.
Czekał.
Cały ruch i gwar zamarł. Wszyscy patrzyli na oddalające się galopem sylwetki.
Zjechali w najniższy punkt doliny, przez który przepływał wątły strumyk, o czerwonej teraz
od krwi wodzie .
Nie dojechali nawet do krzewów porastających skraj lasu. Chmura strzał wypuszczonych
spomiędzy drzew zdmuchnęła całą trójkę z koni. Spłoszone rozbiegły się na boki dołączając
do snujących się tu i ówdzie, opuszczonych pobratymców.
Bertold odwrócił się, spojrzał na swych towarzyszy. Armin i Wigbert zajęli już miejsca po
jego obu bokach.
Nagle zerwały się krzyki!
Lotaryńczyk spojrzał przed siebie. Spomiędzy drzew, wysuwało się całe mrowie
skośnookich wojowników. Rząd za rzędem, na całej długości lasu.
- Dobry Boże! Skąd ich tylu!? - usłyszał z tyłu głos Armina.
Ostatnia nadzieja upadła. Całodzienna rzeź nie uszczupliła sił Mongołów. Nieprzeliczone
rzesze wojowników, na małych włochatych konikach, podniosły bojowy krzyk.
Pomruk diabła...
Nie była to niezorganizowana, dzika tłuszcza. Choć prymitywnie uzbrojeni, byli waleczni
do szaleństwa i obeznani z zasadami wojennej taktyki. Może nawet prezentowali wyższy
jej poziom niż pancerni rycerze.
Na przeraźliwy sygnał świstawek ruszyli, niemal z miejsca galopem, w kierunku cesarskich
linii. Tratując bezlitośnie ciała rannych i zabitych przybliżali się lotem orła.
Bertold założył hełm. Ścisnął mocniej rękojeść miecza.
Gdzieś za jego plecami jęknęły zwolnione naciągi trebuszy. Zza grzbietu wzgórza, wielkim
łukiem, ciągnąc za sobą smugi czarnego dymu, pofrunęły w stronę atakujących podpalone
worki z nasmołowaną słomą. Rozlatywały się pomiędzy jeźdźcami zalewając ich żywym
ogniem. Kanonada trwała nieprzerwanie zasnuwając niebo czarnymi krechami.
Płonący wojownicy wyrywali się z dzikim wrzaskiem z szeregu i ginęli tratowani kopytami
napierających z tyłu.
Po chwili zagrały ustawione na szczycie wzgórza arkbalisty. Bełty o długości męskiego
ramienia przeszywały konnych na wylot. Nabijane gwoździami belki kładły po kilku naraz,
urywały głowy i ręce.
Bertold, choć już trzy razy tego dnia widział podobne widowisko, patrzył wciąż
zafascynowany na krwawe przedstawienie.
Poczuł jak grunt znowu lekko zadrżał. Obejrzał się. Przez szczelinę wizury zobaczył
jak rusza z miejsca stalowe rycerstwo. Wielkie konie rwały się nerwowo do przodu
powstrzymywane żelaznymi rękoma.
Ostatnie hufce chrześcijaństwa szły do beznadziejnego boju.
Bertold wyprostował się dumnie. Mrugnął oczami płosząc łzy wyciśnięte przez duszący
dym zwiewany z pola. Zaczął miarowo uderzać mieczem w tarczę. Po chwili przyłączyli
się inni. Cała linia obrońców rozbrzmiała ogłuszającym hukiem, żegnając straceńców.
Nie było zagrzewających do walki okrzyków.
Piechurzy rozstąpili się robiąc przejście w szeregu pawęży. Ustawione w klin rycerstwo
ostrożnie przecisnęło się pomiędzy palami ostrokołu. Pchnęli ostrogami.
Rumaki zadrżały podniecone, zadreptały ruszając stępa. Po chwili zaczęły wchodzić
w cwał. Jeźdźcy pochylili się nad ich karkami. Wparli nogi w strzemiona.
Ruszyli galopem. Pierwsze linie opuściły kopie na wysokość końskich uszu.
Teraz widać było jak niewielka jest kolorowa plama rycerstwa na tle burej monotonni
wroga. Machiny przerwały ostrzał. Dymy opadały zaciemniając widok. Stratowana
ziemia nie kurzyła już tak, jak rankiem.
Jazda szła już wyciągniętym galopem.
Bertold niemal odczuł wstrząs z jakim zderzyły się dwie ściany walczących.
Rozbrzmiał suchy trzask pękających kopii, kwik ginących koni i wrzask zarzynających
się ludzi. Przez chwilę wydawało się, że cesarskie hufce zmogą dzikich przeciwników.
Powaliły, jak wicher łany pierwsze szeregi, ale szybko wytraciły pęd. Błysnęły w
kolczych rękawicach miecze, buzdygany i topory. Rozpoczęły się krwawe zapasy.
Cóż jednak z tego, że każdy z rycerzy powalał kilku przeciwników, musiał i tak w końcu
ustąpić nawale ciągle przybywających następców.
Bertold ze ściśniętym sercem obserwował, jak szybko topnieją szeregi chrześcijan
zalewanych niekończącą sie czernią.
Skrzydła Mongołów zawinęły bieg i zamknęły tyły cesarskich. Niewielu z nich w
ferworze walki zorientowało się w zagrożeniu. Taki atak był nie do pomyślenia w
rycerskim etosie. Tego dnia należało jednak zmienić sposób myślenia...
Choć wielka chorągiew powiewała jeszcze dumnie nad kłębowiskiem ciał, część
pogan nie angażowała się już w tą walkę i zasilana ciągle napływającymi z lasu
posiłkami ruszyła w kierunku oczekujących obrońców.
Kusznicy zajęli stanowiska za linią pikinierów. Jęknęły spuszczane cięciwy.
Okryte lekkimi kolczugami, skórzanymi kaftanami albo tylko skórami ciała
atakujących były łatwym celem. Pierwsze ich szeregi zniknęły zdmuchnięte lawiną
bełtów. Podobnie jak drugie, trzecie...
W górę wyprysnęła chmura strzał wypuszczonych przez angielskich łuczników.
Zdawało sie, że nikt nie może znieść takich strat. Pewnie każda inna armia
poszłaby w rozsypkę, ale nie ci synowie stepów. Coraz więcej biegło pozbawionych
jeźdźców koni, ale ciągle zbyt wielu miało jeszcze właścicieli. Chowali się w magiczny
sposób pod brzuchami wierzchowców, strzelając z niezrównaną zręcznością z małych,
refleksyjnych łuków. Krzyknęli pierwsi trafieni piechurzy. Kusznicy i łucznicy zwijali
się jak w ukropie, ale widać było coraz większą nerwowość w ich miarowych dotąd
ruchach.
Bertold szeroko rozstawił nogi, obrócił się bokiem, uniósł tarczę...
- Boże dopomóż...
Z przeraźliwym wyciem atakujący dopadli ostrokołu. Pierwsze konie wpadły na las
pali i pik piechoty. Jeźdźcy spadali pomiędzy pawęże padając łupem toporów. W
kłębowisko wpadały dalsze szeregi konnych, pogłębiając zamieszanie. Przed murem
tarcz rósł wał drgających ciał. Kusznicy posyłali bełt za bełtem, szukając luk między
pikinierami.
Małe koniki łatwo jednak było powstrzymać w pędzie. Mongołowie stawali niemal w
miejscu. Z niedoścignioną wprawą posyłali grad pocisków w kierunku obrońców.
Ci zaczęli padać jeden po drugim naszpikowani strzałami. Coraz więcej luk ziało w linii obrony.
Zza strzelających wypadła w nie pełnym pędem kolejna fala pogan. Konie niczym kozice
wspinały się na wał trupów i skakały w dół ponaglane szalonym wyciem jeźdźców.
Bertold ucałował znak krzyża na głowni miecza.
- Gott mit uns! - ryknął i runął naprzód ciężkim biegiem.
Słyszał za sobą okrzyki reszty swoich ludzi.
Dopadł pierwszego z napastników. Bezlitośnie ciął szerokim zamachem pęciny konia.
Zwierzę siadło z kwikiem na zadzie. Następne uderzenie niemal odrąbało ramię zaskoczonego
jeźdźca. Bertold zaparł się nogą o ciało drgającego wierzchowca. W ostatniej chwili
przyjął na tarczę dwie strzały. Zawibrowały z furkotem lotek.
Za linię pawęży przedarło się już mrowie pogan. Pośpiesznie porzucali konie i pieszo
przerąbywali sobie drogę.
Bertold bezlitośnie przebijał się przez atakujących. Nie byli godnym przeciwnikiem, niewielu
było dobrze uzbrojonych, niektórzy posiadali tylko maczugi, a nawet pałki z końskich
kości. Przez chwilę wydawało się, że uda się odeprzeć i to uderzenie. Chłopska piechota
walczyła zażarcie, z nieruchomymi, zaciętymi twarzami, ale na miejsce zabitych wrogów
przybywały tuziny innych. Cesarstwo nie miało już rezerw...
Bertold czuł jak opuszczają go siły, coraz słabiej opuszczał miecz, coraz ciężej go unosił.
Jedna ze strzał przebiła kolczugę pod obojczykiem. Ułamał ją. Przeszkadzała w ruchach.
Zrzucił hełm, pot zalewał mu oczy. Nic nie widział przez wąską wizurę, dusił się w żelaznym
garnku.
Zaczęli się cofać krok za krokiem.
Pierwszy padł Arnim. Straszliwy cios maczugi roztrzaskał hełm i głowę. Przez szczeliny
wypłynęła gęsta krew i biała tkanka mózgu. Drgające ciało osunęło się na ziemię
ginąc wśród nóg i kopyt walczących.
Wigbert cofał się z tkwiącą nad biodrem ułamaną włócznią, parował tylko ciosy, nie miał
siły odpowiadać. Coraz częściej opadała mu głowa...
Bertold pobiegł w jego kierunku. Za późno...
Jeden z Mongołów, znaczny widocznie wojownik, ubrany w pełną kolczugę, uderzył wielkim,
szerokim mieczem w kark Wigberta. Hełm razem z głową potoczył się pod nogi księcia.
Z rozdartych tętnic trysnął strumień krwi. Bezgłowy korpus stał jeszcze przez chwilę, po
czym pchnięty szeroką końską piersią, padł i zginął w kurzawie.
Bertold natarł z okrzykiem wściekłości. Mongolski wódz uderzył swym wielkim, pewnie
zdobycznym mieczem. Nadwyrężony widać oręż lotaryńczyka nie wytrzymał, pękł z
brzękiem. Rycerz rzucił sie w bok, osłonił głowę tarczą. Wyszarpnął zza pasa buzdygan.
Nim przeciwnik obrócił konia by wyprowadzić nowy cios, Bertold uderzył go w brzuch
krawędzią tarczy. Zaskoczony jeździec szarpnął wodzami, przewracając wierzchowca
na siebie. Lotaryńczyk doskoczył, pierwszy cios buława zgruchotał poganinowi żebra.
Podniósł broń znowu, gdy poczuł potworny ból pleców. Kolczuga wytrzymała, lecz ramię
opadło bezwładnie.
Osunął się na kolana...
Obrócił z trudem głowę. Zobaczył nad sobą uniesiony, skrwawiony topór.
No tak, nikt już nie chronił jego pleców...
Ostrze opadło.
Krew zalała mu oczy...
Na czerwone tło wypłynął radośnie napis : Game Over.
Bartek wściekły zerwał z oczu trójwymiarowe okulary, zaczął wyplątywać się z naszpikowanego
sensorami kombinezonu. Mrugnął boleśnie szczypiącymi oczami. Oblizał spierzchnięte wargi.
Bolało go całe ciało.
Przez chwilę rozglądał się oszołomiony. Nic się nie zmieniło. Obdarte ściany, brudne żaluzje
w oknach i szum chłodzących potężny komputer wentylatorów.
Pociągnął nosem. Smród był nie gorszy niż na polu wirtualnej bitwy. To chyba jego ostatni
posiłek sprzed kilku dni zmienił swoje walory zapachowe.
Wstał z trudem. Musiał się napić. Goły, z trudem dowlókł się do zlewu. Napił się wody.
Podszedł do drzwi. Wyjrzał przez wizjer na zapyziałą klatkę schodową.
Wyglądało na to, że panuje spokój. Nigdy nic nie wiadomo, obejście do sieci elektrycznej
było zrobione fachowo, ale zawsze można liczyć na życzliwych sąsiadów.
Poczłapał do okna. Wyjrzał na ulicę. Skrzywił się widząc sznur samochodów i mrowie
ludzkie kłębiące się w dole.
To nie był jego świat.
To nie był świat prawdziwych mężczyzn i fascynujących kobiet.
Potrącił nogą kolorowe pudło z gotyckim napisem: Medieval Wars.
Świetna gra...Warta jego ostatnich pieniędzy.
Musiał wrócić. Dobrze, że często ją sejwował. Trzeba to inaczej rozegrać.
Niedaleko pola bitwy stał warowny zamek. Można by dać nogę i trzymać się w nim. Może
Mongołowie odstąpią od oblężenia, a może nadciągną obiecane posiłki królów Kastylii i
Aragonii, nawet kalifa toledańskiego.
Musiał tylko coś zjeść, bo padał na twarz.
Ciekawe tylko co...? I za co...
Chwilkę!
Miał tu jeszcze gdzieś trochę speeda. To było lepsze od żarcia.
Z błogim uśmiechem ułożył się w fotelu .Wcisnął enter..
Bertold, dysząc ciężko, patrzył...