Medieval Wars [???]

1
Dawno mnie tu nie było, ale wpadłem. ;) Ponownie trochę wypocin zgredzika mego ;)









Bertold, dysząc ciężko, patrzył przez wizurę hełmu na pole przed sobą.

Wszędzie leżały zwały posplatanych ze sobą i poskręcanych trupów,

ludzkich i końskich. Ocaleli czołgali się między nimi lub podnosili ręce

wołając o zmiłowanie. Ci, którzy mogli jeszcze chodzić, ciągnęli w stronę

swoich, omijając naszpikowane włóczniami i strzałami gromady ciał.

W powietrzu wisiał ostry odór krwi, spalenizny i parujących wnętrzności...



Od rana cesarska armia próbowała powstrzymać nadchodzącą zagładę

chrześcijaństwa. W trzech rozpaczliwych szarżach odrzuciła skośnookich

najeźdźców, lecz siły zachodniego rycerstwa były już na wyczerpaniu.

Bertold spojrzał za siebie. Jego chorągiew w zasadzie przestała istnieć. Dwaj

paladyni: Armin i Wigbert, stali ciężko oparci na mieczach, równie zmordowani

jak ich princeps. Nikt z nich nie miał już wierzchowca. Wierny dextarius Bertolda

padł już w pierwszym starciu, zakłuty włóczniami. Do drugiego uderzenia ruszył

na rezerwowym koniu, a do trzeciego musiał iść na podjezdku.

O jego ciało, przywalone trupami pogan oparł nogę. Zdjął hełm. Popatrzył na

strzaskany klejnot i poszarpaną labrę. Zerwał ją razem z szarfą podarowaną mu

przez słodką Ingeborgę.

Chciałby ją jeszcze ujrzeć...Miał nadzieję, że i on nie był jej obojętny. Był w końcu

wielkim triumfatorem niezliczonych turniejów, białym rycerzem...

Chciał prosić o jej rękę. Nie spodziewał się odmowy. Mariaż

podrzędnego rodu z udzielnym księciem Lotaryngii był zbyt atrakcyjny.

A teraz wszystko runęło w gruzy...



Spojrzał na swą białą tunikę, rdzawą teraz od zasychających plam

wrażej krwi. Wytarł w nią głownię miecza. Zrzucił na plecy kolczy kaptur.

Wiatr chłodził pozlepiane potem kosmyki krótkich, jasnych włosów.



Bitewne pole opadało łagodnie aż do linii gęstego boru. Spomiędzy jego drzew

wyłaniały się kolejne fale dzikich najeźdźców.

Bertold obejrzał się, szukał wzrokiem brata. Odetchnął z ulgą. Żył. Lothar wraz ze swą

chorągwią wchodził w skład hufców króla francuskiego. Zostały niemal

zmiecione już w pierwszym starciu. Niewielu Francuzów i Burgundów zdołało wyrwać

się z jatki. Na szczęście widział Lothara, jak uwija się wraz z francuskim delfinem, znacznym

dzięki bogatej, błękitnej tunice zdobionej złotymi liliami. Próbowali zebrać resztki galijskiego

rycerstwa. Zostało ich nie więcej niż dwie setki.

Tyluż samo ocalało Kawalerów Mieczowych i Rycerzy Najświętszej Marii Panny,

Mnisi zebrali się nieco z boku. Przynajmniej ci, zahartowani w walce z poganami, utrzymywali

żelazną dyscyplinę. Co znaczniejsi bracia posiadali jeszcze konie, podprowadzane

pośpiesznie z tyłów przez pachołków.

Oparł się na mieczu. Bolało go całe ciało. Świetne wytrenowanie nie zdało się na nic w

obliczu wielogodzinnego boju. Nie miał już sił.



Za plecami Bertolda, zza garbu wzgórza zaczęła w dół, gęsiego, schodzić piechota.

Żołnierze odziani w krótkie kolczugi, dźwigali ogromne pawęże i piki. Minęli gromady

niedobitków i zaczęli rozstawiać się przed nimi, frontem do pola bitwy. Wbijali tarcze

w ziemię. Zaczęli wkopywać długie, zaostrzone pale kierując je w stronę wroga.

Nie wróżyło to niczego dobrego.

Oznaczało, ze cesarz nie ma już kim wyprowadzić uderzenia i gotuje się do ostatecznej

obrony.

Piechurzy wyciągali zza pasów topory, kordy i młoty bojowe szykując się do starcia.

W ślad za nimi nadciągnęli wyborni genueńscy kusznicy. Ustawili się w dwóch rzędach

za linią pieszych. Angielscy i walijscy łucznicy zajęli pozycje nieco wyżej. Pieczołowicie

ułożyli na ziemi swe mordercze długie łuki, wbili w trawę naręcza strzał. Jeszcze dalej

stanęły ostatnie rezerwy. Bertold ze zdumieniem zobaczył rotę szwajcarskich

halabardników. Była to cesarska gwardia pałacowa.

Cóż oni tu robili?

Nie mieli za grosz pojęcia o prawdziwej walce. Już większy pożytek był z chłopskiej

piechoty, przynajmniej wiedziała o co walczy. Broniła swych dzieci i lepianek, choć

rodziny juz dawno uszły w bory,a nędzne domostwa spalono, by nie dały żadnego

schronienia najeźdźcom ze wschodu.

Stali z zawziętymi twarzami ściskając w rękach, to co który znalazł: cepy, młoty, widły,

osadzone na drzewcach sierpy, a nawet zwykłe żerdzie.

Zbocze zaludniło się nagle, ale Bertold wiedział, że jeśli wróg zachował nadal poważniejsze

siły, starcie nie potrwa długo.



Poczuł jak zadrżała ziemia.

Niczym tuman kolorowych motyli spływała w dół wzgórza konnica. Wszelkimi barwami mieniły

się tuniki i labry rycerzy, całą paletą kolorów pyszniły się końskie kropierze.

Na pozycje wychodziła nadworna chorągiew, prowadzona przez następcę tronu

Ottona. Jechał na czele na ogromnym, karym rumaku, okryty cały w cesarskie złota i

czernie. Na wielkim hełmie tkwił osadzony w diademie klejnot, dumny orzeł.

Płynął kwiat chrześcijańskiego rycerstwa. Najznamienitsi komesowie i baronowie

cesarstwa. Obok Ottona jechał palladyn dworu, kanclerz Hermann von Balle, wielki

mistrz templariuszy Armand de Perigord i joannitów Bertrand de Comps. Chorąży dzierżył

ogromną chorągiew cesarstwa. Wydawało się chwilami, że wielka płachta owija się

wokół największych dostojników państwa, chcąc ich chronić.

Konie stanęły parskając i prychając, spocone i rozgrzane pod ciężarem pancerzy i

kropierzy. Poczty ustawiały się za swymi panami. Na skrzydłach zatrzymały się, znacznie

gorzej okryte chorągwie biskupie i drużyny raubritterów, którzy otrzymali na czas wojny

przebaczenie cesarskie i papieskie.



Ze wzgórza galopem zjechał lekkozbrojny podjazd. Trzech rycerzy popędziło w zasnute

dymami pole. Spod końskich kopyt zrywały się z wrzaskiem, korzystające z chwilowego

spokoju co niecierpliwsze kruki. Konie szarpały, robiły bokami, omijając zwaliska ciał.

Jeźdźcy pognali w stronę dalekiej linii lasu.

Bertold z powrotem naciągnął kolczy kaptur.

Czekał.

Cały ruch i gwar zamarł. Wszyscy patrzyli na oddalające się galopem sylwetki.

Zjechali w najniższy punkt doliny, przez który przepływał wątły strumyk, o czerwonej teraz

od krwi wodzie .

Nie dojechali nawet do krzewów porastających skraj lasu. Chmura strzał wypuszczonych

spomiędzy drzew zdmuchnęła całą trójkę z koni. Spłoszone rozbiegły się na boki dołączając

do snujących się tu i ówdzie, opuszczonych pobratymców.

Bertold odwrócił się, spojrzał na swych towarzyszy. Armin i Wigbert zajęli już miejsca po

jego obu bokach.

Nagle zerwały się krzyki!

Lotaryńczyk spojrzał przed siebie. Spomiędzy drzew, wysuwało się całe mrowie

skośnookich wojowników. Rząd za rzędem, na całej długości lasu.

- Dobry Boże! Skąd ich tylu!? - usłyszał z tyłu głos Armina.

Ostatnia nadzieja upadła. Całodzienna rzeź nie uszczupliła sił Mongołów. Nieprzeliczone

rzesze wojowników, na małych włochatych konikach, podniosły bojowy krzyk.

Pomruk diabła...

Nie była to niezorganizowana, dzika tłuszcza. Choć prymitywnie uzbrojeni, byli waleczni

do szaleństwa i obeznani z zasadami wojennej taktyki. Może nawet prezentowali wyższy

jej poziom niż pancerni rycerze.



Na przeraźliwy sygnał świstawek ruszyli, niemal z miejsca galopem, w kierunku cesarskich

linii. Tratując bezlitośnie ciała rannych i zabitych przybliżali się lotem orła.

Bertold założył hełm. Ścisnął mocniej rękojeść miecza.

Gdzieś za jego plecami jęknęły zwolnione naciągi trebuszy. Zza grzbietu wzgórza, wielkim

łukiem, ciągnąc za sobą smugi czarnego dymu, pofrunęły w stronę atakujących podpalone

worki z nasmołowaną słomą. Rozlatywały się pomiędzy jeźdźcami zalewając ich żywym

ogniem. Kanonada trwała nieprzerwanie zasnuwając niebo czarnymi krechami.

Płonący wojownicy wyrywali się z dzikim wrzaskiem z szeregu i ginęli tratowani kopytami

napierających z tyłu.

Po chwili zagrały ustawione na szczycie wzgórza arkbalisty. Bełty o długości męskiego

ramienia przeszywały konnych na wylot. Nabijane gwoździami belki kładły po kilku naraz,

urywały głowy i ręce.

Bertold, choć już trzy razy tego dnia widział podobne widowisko, patrzył wciąż

zafascynowany na krwawe przedstawienie.



Poczuł jak grunt znowu lekko zadrżał. Obejrzał się. Przez szczelinę wizury zobaczył

jak rusza z miejsca stalowe rycerstwo. Wielkie konie rwały się nerwowo do przodu

powstrzymywane żelaznymi rękoma.

Ostatnie hufce chrześcijaństwa szły do beznadziejnego boju.

Bertold wyprostował się dumnie. Mrugnął oczami płosząc łzy wyciśnięte przez duszący

dym zwiewany z pola. Zaczął miarowo uderzać mieczem w tarczę. Po chwili przyłączyli

się inni. Cała linia obrońców rozbrzmiała ogłuszającym hukiem, żegnając straceńców.

Nie było zagrzewających do walki okrzyków.

Piechurzy rozstąpili się robiąc przejście w szeregu pawęży. Ustawione w klin rycerstwo

ostrożnie przecisnęło się pomiędzy palami ostrokołu. Pchnęli ostrogami.

Rumaki zadrżały podniecone, zadreptały ruszając stępa. Po chwili zaczęły wchodzić

w cwał. Jeźdźcy pochylili się nad ich karkami. Wparli nogi w strzemiona.

Ruszyli galopem. Pierwsze linie opuściły kopie na wysokość końskich uszu.

Teraz widać było jak niewielka jest kolorowa plama rycerstwa na tle burej monotonni

wroga. Machiny przerwały ostrzał. Dymy opadały zaciemniając widok. Stratowana

ziemia nie kurzyła już tak, jak rankiem.



Jazda szła już wyciągniętym galopem.



Bertold niemal odczuł wstrząs z jakim zderzyły się dwie ściany walczących.

Rozbrzmiał suchy trzask pękających kopii, kwik ginących koni i wrzask zarzynających

się ludzi. Przez chwilę wydawało się, że cesarskie hufce zmogą dzikich przeciwników.

Powaliły, jak wicher łany pierwsze szeregi, ale szybko wytraciły pęd. Błysnęły w

kolczych rękawicach miecze, buzdygany i topory. Rozpoczęły się krwawe zapasy.

Cóż jednak z tego, że każdy z rycerzy powalał kilku przeciwników, musiał i tak w końcu

ustąpić nawale ciągle przybywających następców.

Bertold ze ściśniętym sercem obserwował, jak szybko topnieją szeregi chrześcijan

zalewanych niekończącą sie czernią.

Skrzydła Mongołów zawinęły bieg i zamknęły tyły cesarskich. Niewielu z nich w

ferworze walki zorientowało się w zagrożeniu. Taki atak był nie do pomyślenia w

rycerskim etosie. Tego dnia należało jednak zmienić sposób myślenia...

Choć wielka chorągiew powiewała jeszcze dumnie nad kłębowiskiem ciał, część

pogan nie angażowała się już w tą walkę i zasilana ciągle napływającymi z lasu

posiłkami ruszyła w kierunku oczekujących obrońców.



Kusznicy zajęli stanowiska za linią pikinierów. Jęknęły spuszczane cięciwy.

Okryte lekkimi kolczugami, skórzanymi kaftanami albo tylko skórami ciała

atakujących były łatwym celem. Pierwsze ich szeregi zniknęły zdmuchnięte lawiną

bełtów. Podobnie jak drugie, trzecie...

W górę wyprysnęła chmura strzał wypuszczonych przez angielskich łuczników.

Zdawało sie, że nikt nie może znieść takich strat. Pewnie każda inna armia

poszłaby w rozsypkę, ale nie ci synowie stepów. Coraz więcej biegło pozbawionych

jeźdźców koni, ale ciągle zbyt wielu miało jeszcze właścicieli. Chowali się w magiczny

sposób pod brzuchami wierzchowców, strzelając z niezrównaną zręcznością z małych,

refleksyjnych łuków. Krzyknęli pierwsi trafieni piechurzy. Kusznicy i łucznicy zwijali

się jak w ukropie, ale widać było coraz większą nerwowość w ich miarowych dotąd

ruchach.

Bertold szeroko rozstawił nogi, obrócił się bokiem, uniósł tarczę...

- Boże dopomóż...



Z przeraźliwym wyciem atakujący dopadli ostrokołu. Pierwsze konie wpadły na las

pali i pik piechoty. Jeźdźcy spadali pomiędzy pawęże padając łupem toporów. W

kłębowisko wpadały dalsze szeregi konnych, pogłębiając zamieszanie. Przed murem

tarcz rósł wał drgających ciał. Kusznicy posyłali bełt za bełtem, szukając luk między

pikinierami.

Małe koniki łatwo jednak było powstrzymać w pędzie. Mongołowie stawali niemal w

miejscu. Z niedoścignioną wprawą posyłali grad pocisków w kierunku obrońców.

Ci zaczęli padać jeden po drugim naszpikowani strzałami. Coraz więcej luk ziało w linii obrony.

Zza strzelających wypadła w nie pełnym pędem kolejna fala pogan. Konie niczym kozice

wspinały się na wał trupów i skakały w dół ponaglane szalonym wyciem jeźdźców.



Bertold ucałował znak krzyża na głowni miecza.

- Gott mit uns! - ryknął i runął naprzód ciężkim biegiem.

Słyszał za sobą okrzyki reszty swoich ludzi.

Dopadł pierwszego z napastników. Bezlitośnie ciął szerokim zamachem pęciny konia.

Zwierzę siadło z kwikiem na zadzie. Następne uderzenie niemal odrąbało ramię zaskoczonego

jeźdźca. Bertold zaparł się nogą o ciało drgającego wierzchowca. W ostatniej chwili

przyjął na tarczę dwie strzały. Zawibrowały z furkotem lotek.

Za linię pawęży przedarło się już mrowie pogan. Pośpiesznie porzucali konie i pieszo

przerąbywali sobie drogę.

Bertold bezlitośnie przebijał się przez atakujących. Nie byli godnym przeciwnikiem, niewielu

było dobrze uzbrojonych, niektórzy posiadali tylko maczugi, a nawet pałki z końskich

kości. Przez chwilę wydawało się, że uda się odeprzeć i to uderzenie. Chłopska piechota

walczyła zażarcie, z nieruchomymi, zaciętymi twarzami, ale na miejsce zabitych wrogów

przybywały tuziny innych. Cesarstwo nie miało już rezerw...

Bertold czuł jak opuszczają go siły, coraz słabiej opuszczał miecz, coraz ciężej go unosił.

Jedna ze strzał przebiła kolczugę pod obojczykiem. Ułamał ją. Przeszkadzała w ruchach.

Zrzucił hełm, pot zalewał mu oczy. Nic nie widział przez wąską wizurę, dusił się w żelaznym

garnku.

Zaczęli się cofać krok za krokiem.

Pierwszy padł Arnim. Straszliwy cios maczugi roztrzaskał hełm i głowę. Przez szczeliny

wypłynęła gęsta krew i biała tkanka mózgu. Drgające ciało osunęło się na ziemię

ginąc wśród nóg i kopyt walczących.

Wigbert cofał się z tkwiącą nad biodrem ułamaną włócznią, parował tylko ciosy, nie miał

siły odpowiadać. Coraz częściej opadała mu głowa...

Bertold pobiegł w jego kierunku. Za późno...

Jeden z Mongołów, znaczny widocznie wojownik, ubrany w pełną kolczugę, uderzył wielkim,

szerokim mieczem w kark Wigberta. Hełm razem z głową potoczył się pod nogi księcia.

Z rozdartych tętnic trysnął strumień krwi. Bezgłowy korpus stał jeszcze przez chwilę, po

czym pchnięty szeroką końską piersią, padł i zginął w kurzawie.

Bertold natarł z okrzykiem wściekłości. Mongolski wódz uderzył swym wielkim, pewnie

zdobycznym mieczem. Nadwyrężony widać oręż lotaryńczyka nie wytrzymał, pękł z

brzękiem. Rycerz rzucił sie w bok, osłonił głowę tarczą. Wyszarpnął zza pasa buzdygan.

Nim przeciwnik obrócił konia by wyprowadzić nowy cios, Bertold uderzył go w brzuch

krawędzią tarczy. Zaskoczony jeździec szarpnął wodzami, przewracając wierzchowca

na siebie. Lotaryńczyk doskoczył, pierwszy cios buława zgruchotał poganinowi żebra.

Podniósł broń znowu, gdy poczuł potworny ból pleców. Kolczuga wytrzymała, lecz ramię

opadło bezwładnie.

Osunął się na kolana...

Obrócił z trudem głowę. Zobaczył nad sobą uniesiony, skrwawiony topór.

No tak, nikt już nie chronił jego pleców...

Ostrze opadło.

Krew zalała mu oczy...



Na czerwone tło wypłynął radośnie napis : Game Over.



Bartek wściekły zerwał z oczu trójwymiarowe okulary, zaczął wyplątywać się z naszpikowanego

sensorami kombinezonu. Mrugnął boleśnie szczypiącymi oczami. Oblizał spierzchnięte wargi.

Bolało go całe ciało.

Przez chwilę rozglądał się oszołomiony. Nic się nie zmieniło. Obdarte ściany, brudne żaluzje

w oknach i szum chłodzących potężny komputer wentylatorów.

Pociągnął nosem. Smród był nie gorszy niż na polu wirtualnej bitwy. To chyba jego ostatni

posiłek sprzed kilku dni zmienił swoje walory zapachowe.

Wstał z trudem. Musiał się napić. Goły, z trudem dowlókł się do zlewu. Napił się wody.

Podszedł do drzwi. Wyjrzał przez wizjer na zapyziałą klatkę schodową.

Wyglądało na to, że panuje spokój. Nigdy nic nie wiadomo, obejście do sieci elektrycznej

było zrobione fachowo, ale zawsze można liczyć na życzliwych sąsiadów.

Poczłapał do okna. Wyjrzał na ulicę. Skrzywił się widząc sznur samochodów i mrowie

ludzkie kłębiące się w dole.

To nie był jego świat.

To nie był świat prawdziwych mężczyzn i fascynujących kobiet.

Potrącił nogą kolorowe pudło z gotyckim napisem: Medieval Wars.

Świetna gra...Warta jego ostatnich pieniędzy.

Musiał wrócić. Dobrze, że często ją sejwował. Trzeba to inaczej rozegrać.

Niedaleko pola bitwy stał warowny zamek. Można by dać nogę i trzymać się w nim. Może

Mongołowie odstąpią od oblężenia, a może nadciągną obiecane posiłki królów Kastylii i

Aragonii, nawet kalifa toledańskiego.

Musiał tylko coś zjeść, bo padał na twarz.

Ciekawe tylko co...? I za co...

Chwilkę!

Miał tu jeszcze gdzieś trochę speeda. To było lepsze od żarcia.



Z błogim uśmiechem ułożył się w fotelu .Wcisnął enter..



Bertold, dysząc ciężko, patrzył...

2
Bardzo elegancko używane fachowe słownictwo (+)


Skrzydła Mongołów zawinęły bieg i zamknęły tyły cesarskich. (...) Taki atak był nie do pomyślenia w rycerskim etosie.
To myśmy Grunwald po chłopsku wygrali? :)



Kalifat.. Toledański? Troche nie te czasy co mongołowie. Prędzej Grenady.


Poczłapał do okna. Wyjrzał na ulicę. Skrzywił się widząc sznur samochodów i mrowie

ludzkie kłębiące się w dole.

To nie był jego świat.

To nie był świat prawdziwych mężczyzn i fascynujących kobiet.
Rozbiłeś świnke, zgarniasz nagrodę, wielki + :)



Zaden ze mnie weryfikator - jednak jako historyk hobbysta stwierdzam co następuje. Lekkie i przyjemne. Good job soldier!
Cave me domine ab amico, ab inimico vero me ipse cavebo.



Szaleństwo to obecnie jedyny rodzaj indywidualizmu. Reakcja obronna organizmu na absurdalny ład i banalność świata.

3
Kalifat.. Toledański? Troche nie te czasy co mongołowie. Prędzej Grenady.


Toć to gra czyż nie tak?:D I biorąc pod uwagę formę rozrywki, "dość" nieliniowa ;) dziękować.

4
Dobre. Jest obecny tzw. element zonka, kiedy czytelnik zostaje brutalnie przerzucony kilka wieków w przód - aż boli ten komputer, te samochody i cała reszta.



Bertold, dysząc ciężko, patrzył przez wizurę hełmu na pole przed sobą.

[Bartek] Wyjrzał przez wizjer na zapyziałą klatkę schodową.



To specjalnie? Jeżeli tek, to Ci się udało.



Poza tym, jak już było powiedziane, zgrabnie poruszasz się w terminologii. Co prawda na początku miałem Cię zjechać za mieszanie wyposażenia z różnych wieków i jakieś dziwne mezalianse polityczne, ale kiedy okazało się, że to tylko gra... Jest ok, chociaż nie musiałeś aż tak szaleć z tą wielką unią chrześcijańską.



Kilka interpunkcyjnych potknięć, nieco literówek - najbardziej rażą spacje przed kropkami i przecinkami, gdzieniegdzie zaś glist zabrakło:



- Boże dopomóż...



Przecineczek w środku.



Nagle zerwały się krzyki!



Ten wykrzyknik niepotrzebny, przez niego zdanie wygląda co najmniej groteskowo.



Jeszcze kilka by się znalazło, popatrz uważnie.



Ogólnie - może być, oceniając szkolnie dałbym Ci tróję. Tematyka jest z mojego kręgu zainteresowań, ale to jeszcze nie jest to. Musisz dużo czytać, zwracając uwagę na to, jak autor przykuwa czytelnika do lektury. Tobie się to jeszcze nie udaje, ale masz czas. Oby wystarczyło chęci.
(\__/)
(O.o )
(> < ) This is Bunny. Copy Bunny into your signature help him take over the world.

5
Ustawione w klin rycerstwo

ostrożnie przecisnęło się pomiędzy palami ostrokołu. Pchnęli ostrogami.

Rumaki zadrżały podniecone, zadreptały ruszając stępa. Po chwili zaczęły wchodzić

w cwał. Jeźdźcy pochylili się nad ich karkami. Wparli nogi w strzemiona.

Ruszyli galopem.


Pchnęli ostrogami - wbili ostrogi

zadreptały ruszając z miejsca - tego nie rozumiem, zadreptały? Konie nie dreptają, a po prostu idą.

zaczęły wchodzić w cwał - jezeli już to przechodzić, ale w cwał to już na pewno nie. Po stępie jest jeszcze kłus i galop.

Ruszyli galopem - sorki, ale tutaj dałeś czadu. Idą stępem, potem przechodzą w cwał a następnie ruszają galopem. Piękny misz masz.

Jest kilka takich miejsc gdzie Twoja wyobraźnia urwała sie z kagańca zdrowego rozsądku.

Mimo wszystko bardzo sugestywne opowiadanie i dobre.
- Twój brat tam siedzi? - spytał jakiś kolega.

- A co?

- Nic. Cała podłoga we krwi...

6
Niezłe. A wręcz dobre!



Do czego mogę się przyczepić, to kilka typowych błędów, np. tu: "Bertold obejrzał się, szukał wzrokiem braka. Odetchnął z ulgą. Żył" - chyba chodziło o to, że brat żył, a z poprzednich zdań wynika co innego. To wszystko drobiazgi, nic ogromnego nie rzuciło mi się oczy,



Bardzo fajnie opisana bitwa, powiedziałbym, że nie gorzej niż np. u Sapkowskiego. Przeżywałem fakt, że wynik wydaje się przesądzony, przeżywałem śmierć rodaków i sprzymierzeńców Bertolda, aż w końcu przeżywałem jego śmierć. A potem takie jebutt! i się okazuje, co się okazuje. Ogólnie wrażenia mam pozytywne, a wszystko inne napisali poprzednicy.



No i na końcu taka mała prośba. Wrzuć jakiś własny tekst, a "zgredzika" możesz zaprosić na forum - nic nie stoi na przeszkodzie ;]



Trzymaj się!
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”