Maszyny

1
Gdy zaczynał, był dokładnie taki jak my. Zaraz potem - stał zawsze ponad nami. Potrafił się wznieść ku górze - i nie na magicznych skrzydłach, a windą - wytworem człowieka. To po ludziach wspinał się wyżej i wyżej - by osiągnąć miano najlepszego. A najlepszy nie był - o nie! Był tylko dobry, średni, jak my. Lecz o tym tylko myśmy wiedzieli. Reszta znała ideał.



człowiek o człowieku







Przeszłość


Godziny popołudniowe. Pokój jest czarny. Z okna jedynie wydobywa się łuna białego światła. Podwyższony kontrast, przy kompletnej desaturacji. Drzewa nie mają liści. Gałęzie gnają zygzakami po płaskim niebie, jak pęknięcia na murach.

Siedziałem w tej dezorientującej grze światłocieni, oddzielony szybą od chłodu na zewnątrz. Przede mną drugie okno - monitor. Spędzałem przy nim nastą godzinę, tak, że ciężka głowa już chciała oderwać się od szyi, upaść na biurko i przetoczyć się leniwie na miękkie łóżko obok... Nic się jednak nie działo, a w doskonale przeźroczystym powietrzu nie unosiła się najdelikatniejsza nawet poświata myśli, po które można by wysunąć rękę i złapać całą garścią - jak to niekiedy bywa. Język mój - dawno już wyjałowiony - zapętlał się tylko, szemrał nieskładnie pod nosem o zazdrości, o tych, którzy to swoim geniuszem odebrali mu świeżość, wyprzedzili go dziesiątki lat temu i tych, którzy wyprzedzają go na bieżąco. Stukałem głupawo o klawiaturę, próbując coś sklecić, jednocześnie zajmując uwagę okrężnymi ruchami kursora i systematycznymi kliknięciami na różnych witrynach.

Świat był wielki, pusty i nijaki. Barwami emanowała tylko sieć i Gmach. Mimo to wierzyłem, że dam radę to zmienić. Chciałem przeistoczyć się we wszechmocnego demiurga, siejącego kolory tęczy zgnuśniałym ludziom.

Marzenia jednak rozbiły się momentalnie o kant biurka. Załączył się film i z głośników popłynęły pierwsze dźwięki. Zobaczyłem Mistrza. Wspaniały Artysta siedział wygodnie w fotelu, tuż przede mną. Mówił o swoich planach. O saturowaniu szarej ziemi, o drążeniu ludzkich umysłów do samego dna i wyciąganiu z nich bezcennej inspiracji. Jakże mógłbym wtedy pomyśleć, że...


Sen


Budzę się. Otwieram zlepione oczy, a do mózgu wdziera się pierwszy przeszywający promień porannego światła. Moje kamienne więzienie wypełnia na ułamek sekundy złoty blask. Surowe mury ogrzewają się momentalnie, aby zaraz pozostawić mnie w nieprzeniknionej ciemności. Chmury jednakże przechodzą równie szybko i czarne sklepienie najpierw staje się mosiężne. Tak ciężkie, jakby się miało zaraz zawalić i pogrzebać mnie tu na zawsze. Po chwili jednak jaśnieje, robi się bladożółte, by w końcu okryć się łuną złotego wschodzącego słońca. Nie na chwilę, nie na oślepiający ułamek sekundy, ale już na stałe. W kamieniach figlarnie tańczy światło, poganiając i wyśmiewając znikający cień.

Początkowo obraz razi mnie bogactwem szczegółów. Mrugam powoli i powoli brutalna faktura wygładza się. A gdy jest za mgłą - wiem, że oto sen znów nadchodzi.



Biegnę przez las. Szybciej, szybciej. Potykam się o korzeń, kolano krwawi. Oglądam się. Słyszę głosy - gonią mnie. Ruszam dalej. Prędko. Kim oni są? Czego chcą? Nie wiem, nie pamiętam. Nie kłamię. Naprawdę.

Z każdą minutą ból w kolanie jest coraz silniejszy. Rozrywa mi nogę. Czuję, jak rana rozrasta się, a oberwane ścięgna ocierają się o szorstki materiał spodni. Nie, nie, nie mogę już. Upadam. Dyszę jak pies. Zerkam na kolano - nie jest tak źle. Ale nie wstaję. Nie mam siły. Patrzę w niebo - słońce przedziera się przez zbrązowiałe liście... Głosy! Dogonią mnie... Zaciskam powieki, zagryzam wargę - próbuję wstać. I upadam. Nie mogę. Rozglądam się obłąkańczym wzrokiem. "Mają mnie!" - i mignęły mi przed oczyma zniekształcone nagie sylwetki ze złuszczoną skórą białą jak śnieg. "NIE!" Podnoszę się momentalnie i kalekim krokiem ruszam przed siebie. Obraz rozmywa się z każdym ruchem nogi. Dziesięć metrów i wpadam do rowu. Widzę małe zagłębienie w piaskowej ścianie. Czołgam się. Nad wejściem jest wielki zwietrzały kamień, a tuż obok rośnie stare drzewo. W tym momencie usiadłem w małej grocie. Potężne korzenie utrzymują skałę nad moimi nogami. Wiem, co muszę zrobić. Z rozpaloną twarzą, ze łzami w oczach, kopię w korzeń i kamień upada rozsypując się. Zdrowa noga zostaje w nienaturalnym zgięciu, a chorą - wyprostowaną - zasypuje ciężki głaz. Przestaję czuć ból. Głosy się zbliżają... Lecz w pewnym momencie zaczynają milknąć. Zapada ciemność. I absolutna cisza.



Co nastąpiło później? Wiem, że minęli mnie. Bo wciąż żyję. Nie mam pojęcia jak długo leżałem w zasypanym zagłębieniu, ile dni i nocy minęło na powierzchni.

Zacząłem mozolnie wygrzebywać się z ziemi. Bez czucia w lewej nodze, z przeszywającym niedowładem w prawej, podpierając się jedynie na drewnianym kiju ruszyłem przed siebie. Po godzinach, gdy słońce znacznie się zniżyło - wyszedłem z lasu. Znalazłem się na wielkim polu. Wysokie kłosy, a pośród nich Dom. Stary, rozpadający się dworek, za którym skryło się złote Słońce.


Gmach


Ścisnąłem w ręku białe prześcieradło. Rozluźniłem mięśnie, a z czoła spłynęła mi kropla potu. "Wrócę tam... Dowiem się, co jest w środku!". Otworzyłem oczy. Ogarniała mnie zupełna, nieprzenikniona ciemność. Czerń - kolor absolutny; złożony ze wszystkich barw, ze wszystkich odcieni i wymiarów. Ja potrafię je rozdzielić, nadać kształt temu, co kryje się pod powiekami. A co tam jest? Haha! To sen we śnie. Nic więcej. I wszystko. To życie spod warstwy skóry, twój krwioobieg. Widzisz płonący teatr, w którym wystawiana jest najlepsza sztuka wszechczasów, a ty siedzisz na balkonie z jej autorem i razem śmiejecie się z aktorów. Ale to nie rzeczywistość. Widzisz Idyllę i wiesz, że to tylko marzenia. Twierdzisz, że w Idyllę nie wierzysz, ale gdzieś tam, głęboko, ona w tobie tkwi. Wyniesiona z dzieciństwa. Nieprawdziwa. Wyśniona. A potem ten las... i dworek wciąż zasłaniający słońce. Wiesz, że ktoś stoi w oknie, ktoś czeka i obserwuje każdy twój ruch. I bez względu czy docierasz tam po raz pierwszy, czy dziesiąty, ze złamaną nogą, czy z krwotokiem - ten ktoś tam jest - za szybą. I z nieznanego pokoju patrzy na ciebie swoimi wielkimi, zimnymi oczyma; oczyma, których nawet nie potrafisz sobie wyobrazić. Nigdy... nigdy nie chciałbyś zobaczyć z bliska tych oczu, które ja oglądam w czasie każdej podróży...



Drgającą ręką odnalazłem guzik przy lampie - pokój zalało blade światło. Obraz wirował. Podniosłem się z łóżka. Na szafce, tuż obok aluminiowego listka z kilkoma tabletkami, stała szklanka z lekarstwem. Wypiłem szybko gęstą żółtawą ciecz. Dodała mi sił. Zerknąłem na zegarek i szybkim krokiem ruszyłem ku wyjściu z pokoju. Już nie kręciło mi się w głowie, płyn szybko pomógł.

Lekko przygarbiony szedłem przez wąski betonowy korytarz. Potem windą na najwyższe piętra. Srebrne ściany z grawerowanymi wzorami, miękki dywan. Na ścianach potężne ramy uzupełnione zdjęciami.

Złapałem za klamkę i otworzyłem drzwi na oścież - wielki pokój, niemal hala. Sala Okien. Bo jedna ze niebotycznych ścian była przeszklona pięcioma oknami - od podłogi po sam sufit.

Rozmawiano już. Spóźniłem się więc. Wymieniłem powitalne spojrzenie z obecnymi, oni odpowiadali mi niepewnością i zdenerwowaniem. Wszyscy mieli żółtawe białka przeszyte na wskroś czerwonymi żyłkami. Pod środkowym oknem stał Artysta - czarny kontur na tle jaskrawobiałego nieba i szarego smogu. "Można kontynuować" - ogłosił bezpłciowy głos, a Mistrz uśmiechnął się do mnie (choć jakże go zawiodłem spóźnieniem).

"Nie ma już treści - stwierdził Pan. - Niegdyś treść za bardzo urosła. Potem, przy nadmiarze Słońca uschła, zwiotczała. Zrobiła się zbędna, a natura, jak wiadomo, umie sobie radzić z rzeczami zbędnymi. Treść zdegenerowała się do samego korzonka. Dzisiaj sens nadaje widz - tu Artysta zrobił dłuższą pauzę. - Owszem, jest jakiś ogólny zamysł, stąd przecież korzeń, ale owoc, to co widoczne, to co na powierzchni i najważniejsze; rozrasta się tylko dzięki widzowi."

Krzyk. Wrzawa. Nie mogłem tego znieść - przez długie godziny nie dano Panu dojść do słowa. Plugawe plemię zwykłych ludzi przekrzykiwało Go, warczało, szczerzyło kły. Kobiety i mężczyźni gryźli się wzajemnie, rzucali bezsensownymi argumentami i tylko Mistrz dawał radę to wszystko, raz po raz, tłumić. W końcu doszło się do jakieś porozumienia, powstała jakaś niepisana zgoda i wreszcie Pan mój mógł kontynuować.

"Zbyt długo kłamaliśmy. Po co? I tak już każdy widz wie, że świat i sztuka to simulacrum; to my, tutaj zebrani, kreujący rzeczywistość. I nic więcej. Ziemia jest w pewnym sensie naszym płótnem... Chciałem was prosić, żebyście wszyscy robili z nią, co tylko chcecie. Nie oglądajcie się na innych, nie zastanawiajcie się. Ba! Nie myślcie nawet. Naszym celem, niechaj od dziś będzie zrobienie ze świata jednego absolutnego dzieła sztuki. Doprowadzenie rzeczywistości do takiego stadium, aby każdy ruch ręką, każde mrugnięcie okiem i każda sprośna myśl nie istniały jako takie, a żeby były symulowane symbolami. Niech forma będzie naszym... Nie, nie tylko naszym, każdego człowieka na tej pieprzonej ziemi - niech będzie jego impulsem nerwowym!"

W ogromnym pokoju rozbrzmiewały słowa Pana. Tym razem przyjęte z aprobatą. Echo odbijało się od kilkunastometrowych ścian i okien, zsuwało się po szkarłatnych kotarach i lądowało na szklanym stole napełniając nasze uszy. Wtedy oto zaczęliśmy na nowo realizować ideę "sztuki dla sztuki" całe wieki po ogłoszeniu tejże. W reakcji łańcuchowej pociągnęło to wydarzenia tak cudowne, że niemożliwe wręcz do opisania. Długofalowe, złote skutki ogarniające całą rzeczywistość. Blaga...

Mistrz stał się emisariuszem symboli. A myśmy kroczyli wraz z Nim - największym Artystą epoki. Przemierzał On kraj roztaczając formę bez treści. Dzieci Jego - pozbawione odnośników znaki - wnikały w ludzkie umysły. Nieśmiertelne, bo uniwersalne, dzieła wypełniały domy zarówno miernot z dna hierarchii, jak i ziemskich półbogów, elit bankowości i polityki, czy też podobnych nam.

A w praktyce... nie zmieniło się wiele. Rzeczy, które od dawna wisiały w powietrzu, zostały wreszcie potwierdzone i usankcjonowane. Tyle. Wystarczało, żeby napełnić twórców nadzieją i dumą. Ja jednak miałem wątpliwości. "Po co zupełnie degenerować treść?" - powtarzałem, jak mantrę, w drodze do pokoju. Tam położyłem się w miękkiej pościeli i zażyłem inny lek. By tworzyć na chwałę Panu i zdusić złą emocję.


***


Degeneracja - fałszywa degeneracja - bez odoru gnicia, bez potu, gorączki czy bólu. Oparta na pozorach i symbolach. Żywe simulacrum. Ona właśnie - plastikowa, a mętna - była domeną Pana.

W białych łachmanach, o twarzy czystej, ze wzrokiem dumnie skierowanym ku podłodze, stał On, gdy Go odwiedziłem. Wpuścił mnie do ascetycznego pokoju symbolicznym gestem. Potem, zdegenerowany, dobrze oświetlony, garbił się i klękał, zawodził i urywał zdania. Maska cudowna - w myśl Jego idei - ale ja czułem jakiś niedosyt, jakiś brak - jednego może dwóch kroków ku prawdziwej degeneracji. Jednak nie dałem tego po sobie poznać. Smętnym wzrokiem patrzyłem na Niego i pocieszałem Go jałowym głosem współczucia.

Nie znałem celu tej degeneracji.

A może myliłem się i Pana swojego oceniałem zbyt surowo? Może odwiedzając Go tego ponurego dnia stałem się mimowolnie zbawcą, prorokiem zwykłego "dzień dobry"? Może Mistrza uratowałem przed degeneracją absolutną, przed monstrum strachu i wątpliwości; może po prostu nie pozwoliłem degeneracji rozwinąć grzybni w umyśle Pana? Tego nie wiem. I zapewne nigdy się nie dowiem. ...podobnie jak nie rozróżnię już snu od jawy - wystarczało spotkanie z Artystą...


***


Kim jest Pan? Stojący ponad nami wszystkimi, a wyciągający rękę z tego szczytu do mnie - maluczkiego. Niepodważalny Mistrz, o nieopisywalnym talencie i warsztacie przekraczającym wyobrażenie, a współpracujący ze zwykłymi ludźmi. Artysta epoki, podsumowujący wszystkie ludzkie dokonania, Bóg na ziemi, a rozmawiający ze mną i w gruncie rzeczy tak normalny... Bo nie był On tutaj nikim wyjątkowym - w pewnym znaczeniu tego słowa. Otóż nie urzędował w najlepszym biurze, nie był żadnym dyrektorem, sypiał w zwykłym pokoju, jak każdy inny twórca. Różnił się od nas - oprócz umiejętności - dynamiką. Organizował mnóstwo projektów. A każdy Jego projekt, choć zupełnie inny od poprzedniego, okazywał się sukcesem na skalę światową. Jakimś cudem znajdował czas na to wszystko, a oprócz tego prowadził żywiołowe życie towarzyskie - miał mnóstwo przyjaciół na każdym krańcu świata. Lubił opuszczać Gmach. Był na językach wielu ludzi, gdy mówił - każdy Go słuchał. Gdy inni mówili - zagłuszano ich. Czy Pan ich słuchał? Śmiem twierdzić, że tak. Że drążył ich słowa, wyciskając z nich cały sens... choć tego nie okazywał. Nie okazywał nikomu zrozumienia.

Mistrz wciąż się zmieniał. Ewoluował w nieskończoność; w ciągu mojego pobytu w Gmachu, przeobrażając się dziesiątki razy. Te zebrane tutaj cechy odnoszą się do kwintesencji Pana, takiego, jakim dane mi Go było poznać. Potrafię jednak przewidzieć, że Mistrz może zmęczyć się wkrótce ludźmi, bo w końcu pozna ich na wskroś. Na razie jednak nabierał doświadczenia - słuchał. Dzielił się doświadczeniem, mówiąc, ale raczej tylko po to, żeby sprowokować słowa. I zyskać zaufanie. I nasycić szarańczę ludzi zafascynowanych Jego życiem. Mówił ku uciesze słuchaczy. Nie wiem, czy lubił. Sądzę, że tak. Sądzę, że między innymi dzięki niezwykłemu sprzężeniu tego, co musiał z tym, co lubił osiągnął tak wiele. Lubił wszystko, co dawało mu więcej sił i rozwijało go i lubił wszystko, co pozwalało mu te siły wykorzystać w kolosalnych przedsięwzięciach.

Pan mógłby przejąć Gmach. Tak go kochano.


***


Pewnego razu zostałem zaproszony na pokaz sztuki reklamy w Sali Okien. Jako, że przyszedłem na dość długo przed czasem mogłem przechadzać się srebrnymi korytarzami - łączyły one pokoje na najwyższych piętrach Gmachu. Każdy z nich był zakończony przeszkloną windą, z której roztaczał się widok na całe miasto - nikłe wspomnienie. Cieszę się, że nie muszę tam już mieszkać, że wszystko, czego potrzebuję do życia, jest w Gmachu - sklepy, mieszkania, restauracje, bary, kina... O tej porze, wieczorem, smog stawał się półprzeźroczystą tkanką przesyconą elektrycznymi iskrami. Jak ciało ogromnej meduzy, opadał na wieżowce i ulice, wypełniając szczelnie każdy zakamarek.

Patrząc na tą skrajnie kontrastową panoramę usłyszałem znajomy głos. Temu czystemu i melodyjnemu barytonowi wtórowały urywane soprany i alty. Podążyłem za dziwnym zjawiskiem i szybko moim oczom ukazały się lekko uchylone drzwi jakiegoś biura. Zza framugi biło czerwone światło, zostawiając cienką smużkę na przeciwległej ścianie. Nie mogłem się powstrzymać i zajrzałem.

"Wiecie, czemu człowiek tylko raz może się zakochać?" - mówił Mistrz zgromadzonym dziewczętom . Kobietki w dziwnych strojach z trudem wstrzymywały się od śmiechu. "Bo gdy raz człowiek podda się temu haniebnemu uczuciu, złej emocji i zmarnuje całe lata bezcennego życia, to nigdy, nigdy więcej nie chce tego powtórzyć. Proste. Podświadomie się uodparnia. Hartuje. Dlatego - powiem otwarcie - nie kocham żadnej z was drogie panie" - tu kilka z nich parsknęło krótkim, urwanym chichotem. "Człowiek jednakże ma pewne potężne potrzeby i... " - znów zagrała nieskrępowana orkiestra głosów. Kobietki przekrzykiwały się wybuchając co chwila nowymi salwami śmiechu. Artysta siedział na brzegu biurka niczym guru z rozłożonymi rękami, a na jego ustach krystalizował się pomału niepozorny uśmiech.

Odsunąłem się szybko i ruszyłem w stronę Sali Okien na pokaz sztuki reklamy.


***


Na to czekałem długo. Z własnej woli. Ze strachu.

Z Artystą spotkałem się w niewielkim gabinecie. On siedział za złotym biurkiem, a za Nim majestatycznie wznosiła się ściana wytapetowana zdjęciami gwiazd z przestrzeni dziejów. Zająłem pośpiesznie miejsce na srebrnym krześle z ciepłym, poliestrowym obiciem.

- Prosiłem o rozmowę z błahego powodu. Przepraszam jeśli okaże się on zbyt błahy... Chodzi o to, że... - urywałem zdenerwowany i podniecony. - Chciałem zapytać po co tu jestem? Po co pracownicy Pana wy... wyrwali mnie z zębatek miasta i wprowadzili w ten barwny świat?

- To proste - Artysta uśmiechnął się. - Ty masz potencjał. Masz siłę i tego nam potrzeba. Chcę, żebyś stał u mojego boku i uczył się ode mnie. I może, być może, któregoś dnia... zawisł na tej ścianie - tu wskazał tapetę z tyłu.

Ja od zawsze towarzyszyłem Panu. Zawsze i wszędzie. Uczyłem się Jego ruchów, intonacji i mimiki. Potem starałem się je odtwarzać z maksymalną precyzją.

- Cieszę się, że rozwiałem twoje wątpliwości - zakończył Artysta z twardym wzrokiem wbitym we mnie.

- Skoro już znalazł Pan czas dla mnie... chciałbym powiedzieć jeszcze jedno - zawahałem się.

- Słucham.

- Długo się zastanawiałem, nie wiem, czy mogę sobie pozwolić na taką nieprzyzwoitość...

- Mówże - Mistrz nie lubił nigdy czekać.

- Nie mogę do końca zgodzić się ze wszystkim, co Pan na ostatniej naradzie powiedział. To tak jakby...

- Co?

- ...zbytnie uproszczenie. Przepraszam... - zagryzłem wargi.

- Jesteś idiotą.

- Treść jeszcze istnieje... Przepraszam. Po co zupełnie degenerować... ją? To się zemści... - cofałem wzrok, wtapiałem się w półsen. Chciałem jednakże wszystko powiedzieć. Uważałem, że to bezcenne. - Przepraszam... ale...

- Dystans! Z dystansem! - Artysta wstał. - Wszystko, co mówisz i robisz... z pieprzonym dystansem! Czy nie tak uczyłem!? - zagrzmiał słusznie.

- Przepraszam... Przepraszam raz jeszcze - sapałem. - Chciałem jeszcze pokazać... Przyniosłem tekst dla Pana. Mój, skończyłem go dzisiaj....

Mistrz odebrał świstek papieru. Jego złość gasła pomału. Czytał.

- To nie to. Jest nic nie warte - Artysta patrzał w kartkę, patrzał jak rwał ją na kawałki. - To bełkot, ze słowem "bełkot" powtarzanym raz po raz - tekst wylądował w śmietniku, a w moich oczach zebrały się łzy. - Tak dla zmyłki ten "bełkot", co? Złudzenie świadomości... no ok, ale reszta mi się nie podoba.

- Ale... to nie proza...

- Więc co?

- To ja.

- Hehe. W sztuce nie ma "ciebie". Jest mistrz, ale nikt poza nim. Nie ma osobowości ani indywidualizmu. Jesteś idiotą.

- Sam to napisałem... - przełknąłem ślinę. - To... To ja! Uwierz mi! Ja... ja tylko przeżywam, wiem... Nie tworzę sztuki... nie nadam temu treści, kształtu... Ale chcę! Bardzo, bardzo, bardzo chcę... Wierzę w sens! Czemu nie mam nawet próbować?! - urwałem i utkwiłem wzrokiem w oczach Pana, czekając na odpowiedź.

Jako odpowiedź usłyszałem pośpieszne:

- Wyjdź.

- Teraz... - zacząłem.

- Wyjdź - powtórzył Pan, a zaraz dodał - Jesteś pieprzonym idiotą! Niczego się nie nauczyłeś. Teraz opuścisz Gmach. Nie ma tu miejsca dla takich. Umarłeś dla widzów. I dla mnie.

Ostatnie słowa odbiły się we mnie z przeszywającym bólem. Siedziałem z zaciśniętymi pięściami, mając wrażenie, że wszystkie gwiazdy z tapety wlepiły we mnie swój wzrok. Brakowało mi słów. Brakowało głowy, żeby rozumieć to, co Pan do mnie mówił. Nie nadążałem. Słyszałem tylko ostatnie Jego słowa... A może wcale nie były Jego?


Wolność


Wyrzucono mnie z Gmachu. Po raz pierwszy od wielu lat znalazłem się poza nim. Było chłodno, szorstki wiatr przelewał mi się przez palce i włosy. Na policzkach pękły żyłki, zalewając twarz rumianym strumieniem. Nieprzyzwyczajony do warunków tak ekstremalnych, przestąpiłem kilka kroków... Wystarczało. Podniosłem wzrok, a moim oczom ukazał się potężny billboard. Na nim nakreślony wyblakłą cyfrową farbą szczegółowy obraz: dom pośród kłosów, rzucający długi cień, złote słońce i postać w oknie. Dreszcz przeszył mój kręgosłup. Odwróciłem się i zacząłem uderzać pięściami w zamknięte drzwi gmachu. "Na chwilę! Na chwilę tylko! Wpuście mnie! Dajcie leki! Błagam!". Bramy nie otwierały się. Opadłem na kolana. I tu spędziłem swoją pierwszą noc na wolności - pod skromnym daszkiem mojego dawnego schronienia.



Przez kolejne dni i noce tułałem się po wielkim mieście. Kilka razy widziałem ich - białych, ze złuszczoną skórą i sterczącymi ze łba gwoździami. Przemykali w ciemnych zaułkach, między śmietnikami. Wysuwali czasem w moją stronę swoje bezokie głowy, jakby przyglądając się. Byłem zwierzyną, wiedziałem, ale nie miałem pojęcia czemu mnie po prostu nie zabijają. Śledzili za to każdy mój ruch.

Po wielu dniach, wygłodzony, na skraju życia, trafiłem na pewnego wyjątkowego człowieka. O moich oczach - a były to piękne oczy, nadludzkie. Zatrzymałem się wtedy na ulicy i obserwowałem go, jak pomału sunął w oceanie jałowych twarzy. Stałem przygarbiony w łachmanach i z pożółkłą skórą. Gdy wreszcie nasz wzrok się spotkał, on również zauważył defekt, demaskujący pewien demiurgiczny plan.

Zbliżył się do mnie.

- Jesteśmy z tej samej taśmy. Z tej samej matki.

- Co? - parsknąłem.

- Masz zjedz to. I chodź.

Złapał mnie za ramię i pociągnął. Wcinałem czerstwą bułkę. I smakowała mi bardziej niż najlepsze specjały z Gmachu.

- Mityczny Rdzeń... mówi ci to coś?.. Pewnie nie. My i On - Artysta. Powstaliśmy razem. Jak bracia - urywał mężczyzna. - My jesteśmy młodsi... Słuchaj! Tu chodzi o rozwój! Każdy z nas jest lepszy!

- To bełkot - rzuciłem.

- Nie. Słuchaj i spróbuj zrozumieć - kontynuował podniecony. - Też byłem na służbie u Mistrza. Pomagałem mu, a on wcale nie traktował mnie jak kogoś wyjątkowego. Czułem się jednym z wielu. Ale pewnego dnia widziałem, jak wiozą odpady. Odpady, czyli ludzi, którzy walczą. Mądrych rewolucjonistów. Nie mogłem się powstrzymać. Adrenalina uderzyła mi do głowy i pognałem za nimi. Gdy odpady zostały na chwilę same (jakby specjalnie!) jeden z nich zaczął nawijać. Był pijany od własnej krwi, myślałem, że pierdoli od rzeczy, po prostu ze strachu. Ale potem dał mi płytę. I błagał, żebym jej przy nikim nie odtwarzał. Maleństwo pieprzone!... Gdybym jej wtedy nie wziął, żyłbym dalej zajadając słodkie owoce! Ale cóż... Świadomość albo komfort.

W tym momencie po niskim dachu nieopodal przebiegły dwie lub trzy sylwetki. Mój towarzysz momentalnie odwrócił się w ich stronę. I pogroził pięścią.

- Widziałeś? - kiwnąłem głową. - To Łowcy. Ścigają i zabijają twoje marzenia. Nie da rady z nimi walczyć w tym świecie.

- A w jakim da radę? - spytałem.

- Ha! W podświadomości. W puszczach i na równiach jaźni walczyć, zamiast uciekać. Albo w Domu, pośród kłosów...

- Co o nim wiesz!? - rzuciłem gorączkowo.

- Tyle co ty. Chyba. A billboard z nim wisi od 10 lat. Szmat czasu. Zastanawiam się, czy utkwił mi w głowie, zanim wszedłem po raz pierwszy do Gmachu... Zresztą, nie widziałem Domu od czasu, kiedy po raz ostatni brałem leki...

Mówił jeszcze długo.

Z własnej wiedzy i informacji od niego utkałem zgrabną teorię. Otóż zostałem przez Pana wezwany, by się uczyć - nauczyć się i zająć Jego miejsce lub polec i zniknąć na zawsze (tak też się stało, lub raczej - ma się stać). Jako pochodzący z tej samej linii produkcyjnej - ale młodszy, produkt nieukończony, niewyszlifowany - miałem ewoluować pod okiem Mistrza. Sztuczna inteligencja w ramach na wpół biologicznych.

Byłem dumny i przestraszony. Byłem od ludzi lepszy i gorszy. Nie potrafiłem tego pojąć. I wiedziałem, że nie reaguję na konflikt jak człowiek. Liczę teraz. Rachuję, drążę, sięgam sedna, ważę wszystkie za i przeciw i sumuję w tyglu sub-obiektywizmu.

Zatrzymałem się. Po co więc Artyście kobiety? Sprawiały, że wydawał się mniej doskonały, a przecież na doskonałości mu zależało. Kurtyzany ukryte głęboko w Jego komnatach kłóciły się z wyraźną ideą tego, jak miało życie Mistrza wyglądać... Chociaż... "Róbcie ze światem, co tylko chcecie" - tak mawiał. I seks... Artysta akurat się nie hamował. I tak nic nie wychodziło na jaw. Zgoda. Nie jesteśmy więc doskonali i zupełnie oddani sprawie. Ale... jakiej sprawie?

Tu znów w mojej głowie pojawiła się wyrwa. Jednak na chwilę tylko, bo zaraz potem zapełniła się w całości jednym słowem: Rdzeń.

- Czym jest Rdzeń? - spytałem.

Zapadła cisza. Towarzysz spojrzał mi głęboko w oczy. Hałas ulicy przestał dla nas na ten moment istnieć.

- Nie wiem.

Poczułem się dziwnie. Po skroni spłynęła mi kropla potu. Ale nie dałem za wygraną.

- A gdzie jest?

- ...nie wiem.

Żaden z nas nie odważyłby się wyrzec teraz ani słowa. Tkwiliśmy w milczeniu przeszywając się wzajemnie wzrokiem.

- Może w Domu? - szepnąłem w końcu.

- Może...


Granice


Jest zarówno we mnie jak i w człowieku pewien mechanizm. Gdy tylko się uruchomi - a uruchamia się samoczynnie, powoli; tak, że nie możemy w żaden sposób temu zaradzić - przeklęte turbiny zaczynają się kręcić - napędza je codzienne życie - i zabijają psychiczne dziecko w każdym z nas, miażdżą niewinność i bezinteresowność. W przewodach owej maszynerii płynie narkotyk. Narkotyk, krystalizujący złudzenia o których człowiek nie jest nawet w stanie mówić. Nazwał je prostym słowem; dla kłamstwa, dla uproszczenia i spłaszczenia. Nie zgadzam się na to. Już określenie "nienawiść" niesie ze sobą dużo więcej. Jest głębsze i bardziej dosadne. A tak bliskie owej machiny... Bo nie ma stanów pośrednich. Albo na własnych kółkach pędzisz bez trzymanki przed siebie, albo odwracasz się i pomału suniesz w tył - napędzany przeklętymi turbinami. Ja, na swój ułomny sposób, nauczyłem się gnać.


***


Minęło sporo czasu. Zmieniłem się. Hołdując surowym realiom oddałem część marzeń Łowcom. Wchłonęły się w żelazne gwoździe ich głów. Tylko dzięki zahartowaniu, uczłowieczeniu - czyli oddaniu fragmentu duszy - tej nocy udało mi się wślizgnąć do letniej posiadłości Pana. Tak wielkie miałem aspiracje.

Artysta tonął w pierzynie. Ja wypłynąłem spod Jego łoża, czołgając się w stronę wypatrzonego wcześniej stołu zastawionego dziesiątkami półmisków, zapełnionych setkami soczystych, robaczywych owoców. W migocącym blasku lampek – odbitego od czerwonych cekinów i stęchłej skóry, w które byłem ubrany – wysunąłem pożółkłą, szkaradnie chudą rękę po dorodne owoce. Moje długie palce, ciasno opasane pierścieniami ze złota głupców, dotykały prawdziwych pereł, platyny i diamentów.

Połykałem szybko, zachłannie, tak, jakby On miał się za chwilę obudzić, jakby miał już teraz wyjść ze swojego aksamitnego więzienia. Ale Mistrz leżał niczym kamień ubrany w delikatną, zwiewną koszulę.

Moje powieki, splamione starym, wyblakłym cieniem, zamykały się, sprawiając wrażenie jakbym delektował się każdym kęsem. Ale już od lat nie było w tym ani krzty przyjemności. Jedzenie stało się dla mnie naturalnym nałogiem, kajdankami, które założyła mi przyroda. Drobne przebłyski radości – ale na pewno nie rozkoszy – pojawiały się, gdy myślałem o tym, co zjadam. A przecież były to najlepsze owoce na świecie, najsmaczniejsze dary natury... Jednak dla mnie nie różniły się od czerstwego chleba.

Ręką brudną od ich lepkiego, słodkiego soku sięgnąłem po krystalicznie czystą wodę. Tylko to teraz piłem. Koniecznie bez smaku. Bez przyjemności. Miałem dość przyjemności. Bezbarwny, i bezzapachowy urok wody destylowanej był lekarstwem dla resztek mojej duszy i skrępowanego ciała.

Delikatny strumień wypłynął z plastikowej butelki i rozbryzgał się na kryształowym dnie kieliszka, aby nagle zniknąć w odmętach chorego przełyku.

Potem ciężkimi butami zmiażdżyłem puchowy dywanik i stanąłem nad Nim. Przezwyciężyłem strach i dotknąłem błyszczącej, delikatnej pościeli. „Sztuczna – pomyślałem – a jakże by inaczej.”

Mój wzrok przeniósł się na Jego twarz. Wyglądał jak nowonarodzone dziecko, jak śniąca o miłości dziewica zniewolona zardzewiałym pasem cnoty. Żywy symbol współczesności. Gmach w jednej osobie. Artysta był tysiąc razy piękniejszy niż tego dnia, gdy ujrzałem Go po raz ostatni. Sięgał absolutnej androgynicznej doskonałości. Moje wyobrażenia nie były w stanie już tego przekroczyć. Był On tak olśniewająco piękny, że jedynymi rzeczami, o których mogłem w tym momencie marzyć były: siekiera, aby rozerwać Go na strzępy i młot, aby rozsmarować Jego resztki na otaczających mnie plastikowych ścianach. Białych ścianach. A na ścianach fotografie dziewcząt. Tak doskonałe, o tak rażących barwach, że przywodzić na myśl mogły tylko orgazm w świetle jupiterów. Świat był dziś saturowany na dwieście procent normy.

Złapałem za pudełko tabletek - po nie tu przyszedłem. Potem wysączyłem ostatnie krople wody destylowanej i wsunąłem do buzi ostatnie lśniące perły. Na podniebienie znów wytrysnął mi obrzydliwie słodki sok. Na szczęście zdążyłem już do niego przywyknąć. Wytarłem sine usta o – jeszcze przed chwilą – biały rękaw. Rzuciłem krótkie spojrzenie w stronę Mistrza. Wiedziałem, że już nie mogę tu długo zostać.

Ze słoniowym wdziękiem wyślizgnąłem się przez uchylone okno. Moja odyseja zakończyła się po paru godzinach w miejscu, w którym się rozpoczęła – przy niewielkiej wyrwie w trzymetrowym murze oddzielającym od reszty świata najlepszego Artystę wszechczasów. Wykonałem zadanie wzorowo.


***


Budzę się. Przez szparę w powiekach wdziera się pierwszy przeszywający promień porannego światła. Nad głową moją - kamienne sklepienie. Jestem osłabiony, słabszy niż zawsze. Ale mam wiedzę. Wiedza pozwala mi ponownie zasnąć.

Las. Stoję sam pośród stuletnich konarów. Rozglądam się. Świst powietrza i szum listowia.

Łowcy śledzą każdy mój ruch. Wyczuwają każdy pojedynczy ruch uprzedzony drganiami tysięcy niewidzialnych strun, z których upleciona jest moja świadomość. Ja też to czuję - struny wibrują. Rytmicznie. Dziesiątki stóp zbliżają się do mnie i otaczają coraz ciaśniejszym kręgiem. Pod wykruszonymi otworami w ich głowach krąży nieustannie para ślepych gałek, dzięki którym nie tracą równowagi.

Zaczynają bezszelestnie przemykać między drzewami. Ale ja nie okazuję strachu. Mam dystans. Mam wiedzę. Są coraz bliżej i bliżej. Czuję wreszcie zimny oddech na ramieniu. Głośny syk w prawym uchu i delikatne ukłucie za uchem. Przymykam powieki... I widzę - widzę każdą pojedynczą strunę jaźni, każdą figurę podświadomości, wszystko co widzialne i niewidzialne widzę jak pod mikroskopem. Ogarniam całość. Chcę! Otwieram oczy i jestem znów zupełnie sam w tym przepastnym lesie. Nagle! Materia pode mną się rozrywa, dziura zasysa cały las, wchłania każdy pojedynczy liść i każdy pęd trawy. Zaczynam spadać razem z tym wszystkim. Lecę długo, we wnętrzu czarnej tuby bez początku czy końca. Ciemność zaczyna pochłaniać drzewa i krzewy, wszystko stapia się w jeden nieprzenikniony kolor. Nie widzę własnych dłoni. Nie czuję.

Wreszcie spadłem do sklepionego kamiennego lochu. Nad moją głową nie było żadnego otworu, a ja, upadając, tylko lekko się zachwiałem. Przez okno wdziera się złote Słońce. Przede mną bladozielone drzwi... Zawias tylko delikatnie zaskrzypiał. Znalazłem się w niewielkim, dusznym pomieszczeniu z oknem. Światło... Dziwne światło - Słońce wschodzi po stronie lochu i przez lufcik w kamieniach, potem drewniany próg zielonych drzwi, aż wreszcie zewnętrzną szybę - wydostaje się w przestrzeń. Budynek, w którym jestem rzucał długi cień aż po sam las przykrywając ogromne pole.

Kroczek za kroczkiem, zacząłem pomału zbliżać się do okna. Oparłem ręce na parapecie i już wiedziałem, że od zawsze widziałem po prostu siebie. Przepełniony nienazywalnymi emocjami podniosłem wzrok ku polu przede mną i wypatrywałem człowieka.

Czekałem długo, a Słońce wcale się nie podniosło. To dobrze. Jeśli w tym świecie nie ma południa ani północy, a Słońce wisi przez wieczność zaledwie centymetr nad horyzontem, roztaczając światło ni poranka, ni wieczoru, jeśli wciąż jest ta sama godzina, ten sam dzień, miesiąc, rok - to znaczy, że nie mogłem trafić nie w porę, to znaczy, że zaraz z lasu wyłoni się oczekiwany przeze mnie - ja.

Odwracam głowę, by rozejrzeć się po pokoju. Przywołuje dziwne wspomnienia. Dzieciństwo? Jako produkt z taśmy nie mogłem mieć dzieciństwa. Żeby pozbyć się tego wrażenia zerkam raz jeszcze w okno - i zamieram. Moje ciało zaczyna się trząść, a serce, które na ułamek sekundy przestało bić - wali teraz z całą swoją mocą.

Przełykając ślinę patrzę na wyzutą z barw sylwetkę, która zbliża się do domu od strony lasu. I mam pełną świadomość, że to nie bezmózga kreatura ścigająca marzenia, ani tym bardziej moje alterego, przed Łowcami uciekające. Identyczna sylwetka śledziła niegdyś z okna każdy mój krok. Poznałem oczy.

Zatrzasnąłem drzwi i szybko zabarykadowałem je zakurzonym łóżkiem. Podbiegłem znów do okna. Sylwetka sunęła po zarysowanym przez Dom cieniu. Niebo ciemniało - Słońce musiało zachodzić. Mój kręgosłup przeszywały zimne dreszcze. Przycisnąłem twarz do szyby, by widzieć jak nieludzki kształt znika w drzwiach parteru, tuż pode mną.

Stałem pozbawiony tchu. Nie było słychać żadnych kroków. Panowała cisza. Odwróciłem głowę od okna. I wtedy drzwi stały się na wpół przeźroczyste - z zielonych zrobiły się granatowe, a potem purpurowe. Za nimi pojawił się czarny cień. Ja stałem przyciśnięty do szyby, nie spuszczając toczącego się przede mną horroru z oczu. W pewnym momencie, jakby tchnięty dziwną siłą - samoświadomością, czy wiedzą - ruszyłem przed siebie. Dawkując paralityczne ruchy posuwałem się w stronę drzwi. Zatrzymałem się tuż przed nimi. I tuż przed własnymi oczyma widziałem dokładnie oczy tej istoty. Były moim odbiciem. Szybkim ruchem ręki otworzyłem na wpół szklane drzwi i nagle zalała mnie kompletna jasność. Doświadczenie magiczne, ulga, Idylla, kres... I wtedy moja podróż dopiero się zaczęła.


***


Byłem w Sali Okien. Zza szyby spoglądał na mnie spowity smogiem moloch ze swoimi iskrzącymi światłami. Sufitu nie było - ściany rozpływały się na wysokości jakichś dwudziestu metrów w przepastną czerń z zawieszonymi gdzieniegdzie gwiazdami. Rozejrzałem się. Tam, gdzie powinno być wejście, znajdowała się zwykła ściana - drzwi natomiast, szafirowo-zielone, jakby wykute z kryształu - wychodziły na przestrzeń - ze środkowego okna i prowadziły do nikąd. Mimo to bez zastanowienia - ufając własnej jaźni - ruszyłem w ich stronę.

Czekała tam winda, która zabrała mnie głęboko do podziemi Gmachu - na poziom nazwany "Fabryką". Gdy drzwi się otworzyły, nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Stały tu Manekiny... Po stokroć doskonalsze od ludzi! Do tego ruszały się zupełnie naturalnie i mówiły miękkimi głosami. Każdy z nich był inny, każdy kolejny lepszy od poprzedniego - dokładnie tak, jakby wciąż ulepszano linię produkcyjną. I wtedy zrozumiałem - to ja byłem starszy od Pana. Dzieliła nas wymiana jednej części. Gdybym powstał trochę później, nieznacznie później... to ja był bym najlepszy. A tak - nie mogłem go przerosnąć... Albo gdyby moja świadomość istniała od początku - to ja zamknąłbym Fabrykę. Jednak uczynił to Mistrz - stale świadomy, o pamięci absolutnej - i tylko dlatego dziś nazywamy go mistrzem. Bo od czasu jego narodzin, nie urodził się nikt lepszy. On na to nie pozwolił.

Kolejne drzwi się otworzyły i przede mną ukazał się Rdzeń. Był zlepkiem ludzkiej jaźni. Gdy treść zanikała, kumulowała się tutaj. Człowiecze marzenia topniały i spływały do ziemi. Cywilizacja ewoluowała, zaspokajała uniwersalne potrzeby, ciosając dusze wedle przegródek, do których miały pasować. Z tych okrojonych już umysłów nie mogło się zrodzić nic magicznego. Ale to, co odrzucone zbuntowało się i stworzyło Fabrykę. Na przekór ewolucji technologii, ewoluował Rdzeń budując się z niepasujących cywilizacji fragmentów. To właśnie one były źródłem nas wszystkich. Ojczyzna moja, Manekinów i tak zwanego Mistrza, czyli nieopisywalny Rdzeń, był podporą świata i coraz słabszych ludzi.

Zbliżyłem się do trzecich drzwi. I czułem, że to ostanie drzwi. Otworzyłem je niepewnym ruchem... Nie było za nimi niczego. Panowała tam zupełna ciemność... Czerń - kolor absolutny; złożony ze wszystkich barw, ze wszystkich odcieni i wymiarów. Na wpół przytomny przekroczyłem próg - granice wyobraźni - i zostawiłem w tyle stęchłe simulacrum. Wtedy dano mi kreować rzeczywistość na nowo. Tak oto stworzyłem Nierealizm, ponad pustym realizmem.

2
Cholernie ciężki tekst... Czytałem go w sumie nad ranem i powiem, że to jest... cholernie ciężki tekst.
"Ostatecznie mamy do opowiedzenia tylko jedną historię." - Jonathan Carroll

3
Bardzo mi się podobało.

Z pewnych zaskakujących względów, zachowam je dla siebie :) naprawdę bardzo mi się podobało.

Kanadyjczyk napisał, że tekst jest ciężki, tak. Nie ma w nim elementów sprawiających, że na ekranie lekko się czyta, żarcików językowych, dialogów, akcji itd...

Ale jest to moim zdaniem bardzo dobry tekst, pokazujący solidny warsztat.

Nie jest taki sympatycznie nośny, nie staniesz się przez niego gwiazdą, nie przyniesie Ci popularności wśród mas pracujących miast i wsi, ale też nie jest taki intelektualny na jaki wygląda :P



Chętnie przeczytam jeszcze coś Twojego.

Pozdrawiam

Zuz
w podskokach poprzez las, do Babci spieszy Kapturek

uśmiecha się cały czas, do Słonka i do chmurek

Czerwony Kapturek, wesoły Kapturek pozdrawia cały świat

4
Ja nie uważam tego tekstu za ciężki.

Jest w nim kilka rzeczy, które mnie rażą.


Otwieram zlepione oczy
Nie podoba mi się za bardzo użycie słowa "oczy". Po prostu nie spotkałem się z takim stwierdzeniem. Zlepione powieki tak, ale oczy nigdy. Jednak może i tak można.

Nie kłamię. Naprawdę.
Nie pasuje mi do wcześniejszego tekstu ten zwrot do czytelnika.


Zacząłem mozolnie wygrzebywać się z ziemi. Bez czucia w lewej nodze, z przeszywającym niedowładem w prawej, podpierając się jedynie na drewnianym kiju ruszyłem przed siebie.
Zaczął się wygrzebywać, nie skończył nawet a już idzie podpierając się kijem. Dziwne. Taki przyśpieszony opis. Trochę zbyt przyśpieszony.



Jest takich zdań, stwierdzeń, słów kilka w całym opowiadaniu. Psują nieco odbiór całości. Tekst przestaje być ciężki jak to określił Kan.

W sumie do jakiegoś stopnia mi się podobało. Jednak jak stwierdziłem przed chwilą takie fragmenty psują to "podobanie się".

Popracuj nieco nad opisami, niech nie pędzą do przodu zbyt szybko, gdyż czytelnik nie zna myśli autora, przez co niektóre rzeczy umykają. Powstają dziury między opisami, a tym co widzi czytelnik, gdyż sam sobie musi niektóre rzeczy "dopowiedzieć".

Mam nadzieję, że to co piszę jest zrozumiałe, gdyż jestem nieco zmęczony.

Ogólnie nie jest źle, lecz są rzeczy, nad którymi wypadałoby popracować.
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”