O czym właściwie jest Czeremcha? Celuję tym tekstem w estetykę komiksową: to przygodowa historia osadzona w niewielkim, przemysłowym miasteczku (na Kaszubach, a jakże!), od kilkudziesięciu lat borykającym się z obecnością stworzeń, których opis wywołałby u współczesnych naukowców litościwe popukanie się w czoło. Stworzenia te, choć pojawiają się sporadycznie, mają nieprzyjemny zwyczaj traktowania ludzi jako dwunożnych posiłków, i cała sytuacja wyglądałaby niewesoło, gdyby nie paramilitarna grupa "Czeremcha". Jej celem jest minimalizowanie szkód wynikłych z obecności owych stworzeń, co też robi z powodzeniem od 1978 r.
Po trzydziestu kilku latach, niestety, ocaleli weterani Czeremchy muszą pogodzić się z faktem, że czas już powoli pomyśleć o emeryturze, nie o ziębnięciu na nocnych obchodach miasta. Najpierw muszą jednak przekazać pałeczkę młodszemu pokoleniu; losy tego właśnie nowego zespołu są główną osią fabularną powieści. Od pierwszych łowów po pierwszą próbę ucieczki z niespokojnego miasta, bohaterowie uświadamiają sobie, że tępienie potworów to w istocie mordęga, zaś cicha, kaszubska społeczność najwyraźniej wie o bestiach więcej, niż dwa pokolenia Czeremchy razem wzięte.
Dlaczego sądzę, że nie jest to tylko powielanie formuły? Przede wszystkim, przez grę z pewnymi schematami superhero fiction, rozmontowywanie ich oraz oczywiście umiejscowienie akcji w środowisku znajomym (polskie postkomunistyczne miasteczko), a zarazem wciąż odrobinę egzotycznym (Kaszuby!).
Poniższa scena to otwarcie trzeciego rozdziału, opisującego pierwsze polowanie młodego zespołu. Bohaterem jest potężnie zbudowany Łukaszek, "pierwszy fizyczny" młodego zespołu, w cywilu mechanik samochodowy, prostolinijny i szczery do bólu. Przerwa w dopływie prądu, której jest świadkiem, robi na nim wrażenie większe, niż na większości śmiertelników; jako członek Czeremchy wie, że to jedna z oznak zapowiadających wizytę bestii.
And so, without further ado…!
*
Pani Elżbieta Miotk była profesjonalistką. W jej dłoniach, nóż o trzydziestocentymetrowym ostrzu ciął z precyzją godną robotów z Doliny Krzemowej. Jeśli zachodziła potrzeba, potrafiła jednym ciosem obucha miażdżyć kości, zaś widok krwi, żył i poszarpanych mięśni przyjmowała z kliniczną obojętnością; prawdę mówiąc, przestała czuć cokolwiek na ich widok już po pierwszych dwóch dniach pracy. Gdyby nie to, obsługiwanie w mięsnym byłoby nie do zniesienia.
Poza parcelowaniem tuszy, nauczyła się jednak w tym fachu czegoś daleko ważniejszego: nic nie było dla biznesu tak korzystne, jak staromodna uprzejmość wobec klienta. Ludzie mają tendencję do wracania, jeśli są witani po imieniu. Cieszy ich, jeśli osoba za ladą pamięta ich ostatni zakup i proponuje „to samo, co zwykle”. Wymagało to co prawda pamięci na miarę agentki MOSSADu, ale zwracało się z każdą zostawioną w sklepowej kasie złotówką.
Dlatego też, kiedy próg sklepu przekroczył wielki, barczysty zabijaka, pani Elżbieta przypomniała sobie jego personalia nie gorzej, niż komputer urzędu skarbowego. Łukasz Żywicki; kawaler, prawdopodobnie wieczny; zawód: mechanik, choć imał się wszystkiego, od krótkiej przygody jako kelner po wybijanie okien ludziom, którzy podpadli niewłaściwym osobom. Paserstwo, pobicia, jazda pod wpływem. Ostatnio najwyraźniej przeszłość go dogoniła, gdyż zniknął z miasta na dobre dwa lata.
- Dzień dobry, panie Łukaszu! – powitała go z miejsca, wierząc, że szansa kupienia dobrych wędlin powinna być dana każdemu, niezależnie od listy grzechów.
- ‘Dobry! – odpowiedział , pozwalając ciężkim drzwiom zatrzasnąć się za sobą.
- Co dzisiaj bierzemy?
Łukaszek przyjrzał się zawartości osłoniętej przezroczystą szybką chłodziarki. Tak naprawdę, sam nie wiedział, czego chciał; przynajmniej nie do momentu, kiedy jego wzrok zatrzymał się na okazałym pęcie kiełbasy, sympatycznie podwędzonej i podsypanej ziołami. Poszukał wzrokiem wbitej w wędlinę plastikową metki.
- O, tą tutaj… kartuską kiełbaskę. – odcyfrował nazwę swego przedmiotu pożądania. – Tak z czterdzieści deko? E, nie, da pani wtedy od razu pół kilo.
- Bardzo smaczna jest. – pochwaliła gust klienta sprzedawczyni, dorzucając jeszcze dwie kiełbasy na elektroniczną wagę. Zielone cyferki wyświetlacza minęły się z oczekiwanym wynikiem tylko o dwanaście gramów. Pani Ela potrafiło odmierzyć ilość mięsa z precyzją dilera narkotyków. – A na obiadek tak nic, nic?
- A ja wiem? A co by pani tak na szybko polecić mogła?
- Może to wołowe? Świeżo przyszło, dobrze wygląda. Sama sobie biorę trochę na dzisiaj.
- No to da pani.
- Ile pan chce?
- Tak na mnie.
- To jak dla dwóch będzie, co? – Posłała mu profesjonalny uśmiech, tylko trochę nieszczery, i wrzuciła wołowinę na wagę. Kreski cyferek wyświetlacza znowu zamigotały, pnąc się błyskawicznie w górę.
Zgasły, zanim zdążyły pokazać wynik. Zamilkło też buczenie chłodziarek. Ucichło grające na zapleczu radio, a wiszący po sufitem wielki, biały klimatyzator powoli zwolnił i przestał filtrować powietrze, zamierając zupełnie. Nie było prądu, i Łukaszkowi nie trzeba było tłumaczyć dwa razy, co to oznacza. Poczuł, jak zaczyna się uśmiechać. Nie miał nad tym kontroli; jego wargi po prostu oddzieliły się od siebie, pokazując zęby, w równej mierzy radośnie, jak i drapieżnie. Czekał na tę chwilę. O, jak na nią czekał.
- Pani Elu! – przyciągnął uwagę daremnie klikającej włącznikiem kasy ekspedientki. – Pani zostawi to, ja muszę lecieć. Obowiązki wzywają! – obwieścił z dumą, po czym sięgnął wielką łapą do klamki i, nie czekając na odpowiedź, wypadł pędem na chodnik.
Czuł, jak pulsuje w nim adrenalina, i uśmiechnął się jeszcze szerzej. Dobrze znał ten stan; był w nim, kiedy rozcierając knykcie wstawał od barowego stolika, i był w nim, kiedy otwierał drzwi swojego dużego fiata, wysiadając nocą pod dyskoteką, w której jego znajomy dostał właśnie w mordę. Zazwyczaj mówi się o ciszy przed burzą, ale u Łukaszka burzę poprzedzała wyłącznie kolejna burza. Kiedy wielkimi krokami szedł do zaparkowanego za rogiem wozu, słyszał każdy chrobot w pozbawionym prądu mieście, czuł na skórze wiatr, który przewalał śmieci jego ulicami, smakował wciągane w płuca spaliny. Czuł się jak dzieciak czekający na gwiazdkowe prezenty; po całym tym szkoleniu, po całym tym gadaniu, miał w końcu dostać w swoje ręce jednego z tych stworów. Nie potrzebował noży. Nie potrzebował stroju. Ze zmrużonymi oczami i palcami mimowolnie zaciskającymi się w pięści, mógłby po prostu złapać go za łeb i zgnieść mu czaszkę w rękach. Wycisnąć z niej mózg jak z wielkiej, zębatej cytryny.
Wyobraził sobie, jak coraz mocniej zaciska chwyt na nieforemnym łbie istoty; wyobraził sobie, jak słyszy w końcu trzask, taki, jak pękającej mokrej gałęzi. Wyobraził sobie, jak stwór robi się bezwładny, ale jego palce zaciskają się mocniej i mocniej, zanurzając się w półpłynnej szarej materii. Pomyślał, że pokaleczyłby się pewnie o odłamki kości, ale to było w porządku. Byłoby głupio wyjść z takiej walki bez pamiątek.
To była doskonała wizja, i chciał zachować ją w głowie na czas rozpoczynającego się polowania. Z tym, że polowanie jeszcze się nie rozpoczyna, przypomniał sobie nagle. Czeremcha rusza na łowy po zmroku, a popołudniowe słońce wciąż przebijało się z trudem przez powłokę szarych chmur. Zaklął pod nosem i obrócił się na pięcie, ruszając z powrotem do mięsnego, lecz jego krokowi brakowało poprzedniej energii. Musiał czekać. Nie cierpiał czekać. Dlaczego muszą czekać, jeśli których z tych stworów już się pojawił?
Wracając do mięsnego, miał ochotę znokautować witającego go z szyldu misia, trzymającego z uśmiechem sznur kiełbas. Co to w ogóle za kretyński pomysł, żeby miś reklamował kiełbasy?, pomyślał, i wparował do sklepu, jakby miał nie zabrać kupione wędliny, lecz ściągnąć haracz i wziąć zakładników.
- Obowiązki jednak nie wzywają? – Sprzedawczyni uniosła brew, odrywając się od kioskowego romansu w pastelowej okładce z tłoczonymi, złotymi literami.
- Na razie to tylko kiełbasy wzywają, pani Elu. – odpowiedział, walcząc z irytacją i wyławiając z dna umysłu resztki zdolności do życia w społeczeństwie.
- Ale nie skasuję panu. Trzeba na światło poczekać.
Czekać. Znowu czekać. Jeszcze więcej czekania.
- No doch jo, to poczekam. – westchnął już bardziej z pogodną rezygnacją, niż ze złością, i przysiadł na marmurowym parapecie, opierając się o karbowane kraty w oknie. Doch jo było wyrażeniem, którego nie słyszał w swoich ustach już od dawna; stanowiło kaszubski odpowiednik faktycznie lub no przecież. Wśród personelu opuszczonego niedawno ośrodka szkoleniowego wywoływało ono zwykle niepewne uniesienie brwi, ale teraz wrócił znów miedzy swoich. Nie było sensu się powstrzymywać.
Wymienił kilka słów z kobietą za ladą, ale były one nieskażone udziałem myśli. Czuł się, jakby płynący z parapetu strumień prądu zmuszał go do zerwania się na równe nogi i pobiegnięcia gdzieś… gdziekolwiek. Po prostu gdziekolwiek. Kiedy tylko zrobi się ciemno, chciał natychmiast wskoczyć za kierownicę wysłużonego fiata i pognać setką pod blok Doroty. Nie mógł się tego doczekać.
Obrywając sobie stwardniałe skórki wokół paznokci, pomyślał, że to naprawdę jak wigilijne czekanie na pierwszą gwiazdkę.
*
Fragment ani lepszy, ani gorszy niż inne, dość reprezentatywny pod względem stylu i ogólnego nastroju. Dziękuję za przeczytanie i pozdrawiam!
