Pstryk.
Ciszę przeszył mechaniczny dźwięk odpalanego papierosa.
Poranek nieśpiesznie przekształcał się w południe. Było już dobre dwadzieścia minut po dziesiątej i światło wyraźnie wygrywało swój ponadczasowy spór z mrokiem. Jednakże bez udziału słońca.
- Dziwne – pomyślał Jacek – ja rozumiem, jesień, chandra i w ogóle niczego się nie chce, ale słońce chyba nie ma takich przywilejów.
Przez dłuższą chwile szukał zguby po niebie, jednak ta, niczym status na „gadu-gadu” pozostawała niewidoczna. Były za to chmury. Parenaście olbrzymów o nieregularnych kształtach pędziło jak oszalałe, przecinając nieboskłon. W swym majestacie przypominały dumne galeony ruszające w pierwszy rejs – zupełnie jak hiszpańska Armada - myślał - nie wiedzą jeszcze, że ten sam wiatr, który teraz zapewnia im pęd, niedługo potnie je i porozbija, jak to zrobił z zabawkami Filipa II.
Jacek zrobił nieśpieszny wydech. Dym oszołomiony nagle zyskaną wolnością, przystąpił do odwiecznego tańca, nienaturalnie pięknego w swym chaosie. Nie mógł się nim jednak w pełni nacieszyć, gdyż w chwile później, wiatr porwał go w zawiści niematerialną ręką. Mężczyznę zirytował ten fakt. Uwielbiał pląsy dymu, który za każdym razem starał się specjalnie dla niego, niczym opłacona tancerka.
- Fajnie – rzekł już na głos – słońce strajkuje, wiatr sobie w kulki leci i jeszcze fajki mi się kończą. – wyobraził sobie nagle setkę słońc, stojących pod urzędem miasta i wymachujących transparentami z żądaniami obniżenia czasu pracy. Od razu rozweselił go ten pomysł. „Dziwak” mówili za jego plecami, jednak gdyby właśnie nie to dziwactwo, nie mógłby teraz oczami wyobraźni oglądać tak fantastycznego widoku. Oni permanentnie nie mogą – pomyślał z zadowoleniem.
Olśnienie uderzyło go nagle i bezceremonialnie. Jego jestestwo zepchnięte dotychczas w bezsilną podświadomość, na powrót panowało nad ciałem. Nie ma ich. Ta lekkość, ta wolność ekspresji, całkowity brak cenzury w słowach, ruchach a nawet w myślach. Więzów już nie ma.
Raz zrozumiawszy, czuł to już wszystkimi zmysłami. Każdy centymetr jego ciała był wolny od ciemiężycieli. Jego rąk nie spowijały już niewidzialne kajdany, brak też nitek wychodzących z kończyn, niczym w koszmarnym teatrze kukiełkowym. Wysoko uniesiona głowa, dumnie opierała się wiatrowi, wolna od metafizycznego homonta. Demonów nie było.
Ale skąd? Jakim cudem tego dokonał? Od miesięcy podświadomie pragnął zrzucić to jarzmo, sprzeciwić się tym kreaturom. Zawsze bezskutecznie. A teraz nagle, całkowicie bez wysiłku był wolny. Tak jak przed opętaniem.
- Yeeeaahoooww! – krzyknął, podrywając pobliskie gołębie do gwałtownego lotu.
Był dwudziesto-paroletnim, wysokim studentem o szerokich barach. Dawno nie strzyżone blond włosy, latały bezładnie na silnym wietrze. Oparty plecami o barierkę, palił nieśpiesznie papierosa z błogim uśmiechem na wychudłej twarzy.
Wolny. Znów mógł mówić, śpiewać i robić co tylko chciał. Jakby na potwierdzenie tego, dopalił papierosa, po czym energicznie podskoczył, wprawiając już i tak zgłupiałe gołębie, w jeszcze większe zdziwienie, nietypowym zachowaniem człowieka.
Z radosnym uśmiechem wyszedł z balkonu do kuchni, rozglądając się wokoło aby nacieszyć się nieskrępowanym zasobem możliwości. Wtem, równie nagle jak poprzednio, naszło go inne, złowrogie uczucie. A jeśli oni wrócą? Jeżeli znów go zniewolą? N.. nie, wolał nawet nie formować w umyśle jego imienia. Ani żadnego z pozostałych. Wtedy właśnie wzrok jego przykuł worek na śmieci. Obok zwykłej nieprzyjemnej woni resztek i odpadów poczuł coś jeszcze. Coś metafizycznego. Obecność. Oni gdzieś tu są – przeraził się tą myślą – musze uciekać, najdalej i najszybciej jak tylko się da i to TERAZ.
Nie wiele myśląc, pobiegł przez korytarz, chwycił kurtkę, wsunął buty na nogi, nawet nie ich nie sznurując i szybko jak tylko mógł, wybiegł z budynku. Czuł ich. Ich stare, obleśne łapska, ściskające wykute jeszcze przed początkiem czasu kajdany. Wiedzą, że uciekł. Oni nie pozwalają sobie na błędy, będą go ścigać i pojmą ponownie. Tym razem już na zawsze. A może celowo wypuścili go na chwilkę, aby pastwić się nad jego przerażoną bezradnością? Nieważne. Musiał uciec, skryć się gdzieś i wymyślić jak się bronić.
Biegł szybko, na chwile tylko przystając, aby zawiązać przeszkadzające sznurówki. Szybko też się zmęczył. Papierosy i brak śniadania zrobiły swoje. Potrzebował drożdżówki, precla, kanapki – czegokolwiek. Rozejrzał się nerwowo wypatrując tak sklepu, jak i prześladowców. Tych drugich na szczęście nigdzie nie było, tak też uczucie ich obecności zanikło. Sklepu też nie spostrzegł, lecz ten problem wydawał się nieporównywalnie mniejszy. Zresztą pamiętał, że niedaleko jest "Żabka". Zwykłym już krokiem, wciąż jednak czując strach na karku, ruszył w jej kierunku, intensywnie myśląc nad tym, jak utrwalić odzyskaną wolność. W sklepie prędko zaopatrzył się w papierosy, drożdżówkę i małą "Fantę" – bojąc się zbyt długo przebywać w pomieszczeniu z jednym tylko wyjściem.
- Co zrobić? Gdzie pójść? Kogo prosić o pomoc? – myślał kończąc posiłek – a kto mi uwierzy? Do cholery, w filmach zawsze jest jakiś znajomy, zasuszony introwertyk, który zna wielką tajemnicę i wszystkie odpowiedzi. Trzeba trochę się napocić, a na końcu nie dość, że pewny happy end, to jeszcze jakaś cudna aktoreczka moja. – uśmiechnął się na tą myśl. Przemierzał kolejne ulice, podświadomie zbliżając się do miejskiego parku.
***
Park był cichy, spokojny i niepokojąco pusty. Nieliczni przechodnie gnali przezeń, w swym życiowym wyścigu szczurów. Jacek siedział na obitej ławce, popalając kolejnego papierosa z nieobecnym wzrokiem utkwionym w nieczynnej fontannie. Mijała już trzecia godzina odkąd znalazł tu schronienie, jednak czas nie grał na jego korzyść, a rozwiązania wciąż nie było.
- Może kościół? Nie, one nie boją się ani krzyży, ani wody święconej. – gorączkował się coraz bardziej. Nieodłączny niepokój przyprawiał go o zimny pot na karku. Dobrze pamiętał ich powyginane twarze, pół-ludzkie, pół-zwierzęce. Siłę ich niewidzialnych mięśni, oraz przepełniony pewnością siebie zimny śmiech. Choć bardziej nieludzki rechot.
- Dosyć – syknął – Do pełnej paniki niewiele mi brakuje, a wtedy leżę.
Wstał i dogaszał właśnie papierosa, gdy nagle dostrzegł, rozkładającego się cztery ławki dalej gitarzystę. Ten wprawnie przystroił instrument i chwile później popłynęły z niego miłe uchu dźwięki.
- „Nie płacz Ewka” – skojarzył Jacek – imię nie pasuje, ale dzięki stary i za to – szepnął i ruszył w kierunku artysty. Ten widząc nadchodzącego, dołączył gardłowy wokal, a słysząc, że całość wychodzi wcale nieźle, uśmiechnął się w stronę potencjalnego mecenasa. Jacek przystanął i zaczął przetrzęsywać portfel w poszukiwaniu drobnych, jednak parę miedziaków i jedna brudna pięćdziesięciogroszówka niespecjalnie nadawały się na godny sponsoring. W pewnej chwili spoza dźwięków gitary, gdzieś w oddali usłyszał znany jedynie sobie demoniczny śmiech.
- Muszę stąd spadać i to springiem. – przeleciało mu przez umysł, dostrzegł jednak smutniejące z wolna oblicze grajka. – Szlak! – skarcił się w duchu – stoję tu już dobre piętnaście sekund i nawet nie szukam niczego w tym cholernym portfelu. Sorry koleś ale.. Albo zresztą masz – pomyślał wrzucając do pustej czapki banknot dwudziestozłotowy.
- Dzięki chłopie – rzucił gitarzysta w stronę pośpiesznie odchodzącego dobroczyńcy.
***
Palił jak szalony. Starał się też myśleć, jednak żadne genialne rozwiązania nań nie spływały. Cały dzień krążył po mieście. W kilku miejscach uczucie „ich” obecności gwałtownie wzrastało, jednak nie namacalnie. Jak gdyby tylko go obserwowali. Pod czytelnią, basenem, akademikiem.
Na dworcu zajął jedną z brudnych ławek. Wspominał czasy beztroskiej wolności. Głupoty czynione wraz z kumplami. Pijackie awangardy. Nocne spacery i rozmowy z Bogiem. Gdzie jest Bóg? Przecież tak dobrze się znali, tak przyjaźnili. Dlaczego na to pozwala? Czy nie widzi jak te bestie pastwią się nad nim, gwałcąc jego jestestwo? To nie może być po jego woli. A jeśli nie to.. si Deus pro nobis, quis contra nos? Tak. To może być wyjście. Jak na tych wszystkich filmach. Stanie sam, naprzeciw złu całego świata, uzbrojony jedynie odwagę i słuszność sprawy. Wiedział już też gdzie ich znaleźć.
Pod uczelnią aż wrzało. Ludzie biegali we wszystkie strony, taszcząc pod pachami zwały makulatury. Jednak nie to sprawiało, że aura tego miejsca była tak intensywna. Powietrze tu było gęste a zewsząd dobiegał odór.. siarki? Nie, to tyko alkohol. Dostrzegł ich już z daleka. Siedzieli na schodach uniwersytetu, wpatrując się w niego swymi olbrzymimi oczami. Paru się uśmiechało, reszta trwała w bezruchu. Ludzie ich nie dostrzegali, przebiegali obok zajęci swoimi sprawami. A oni czekali.
Jacek szedł powoli, forsując przerażone zmysły do tej szaleńczej szarży. Nie zatrzymując się wyjął i odpalił papierosa. Pod skórą jego mięśnie spazmowały. Oczy nabrały tego unikalnego ognia, charakterystycznego dla ludzi zmieniających świat. Gdy był już na cztery metry od nich, wstali. Największy otworzył usta, z których dobył się przeraźliwy świst.
- Nie negocjuje z terrorystami i innymi piekielnymi jebakami. Odwalcie się ode mnie, albo zrobię wam z dupy ściółkę leśną...
- Jacek co ty odpierdalasz? – dosłyszał zziajany głos Marka, uczelnianego kolegi – Dawaj, za trzy minuty mamy egzamin. Zbieraj swoje chore dupsko i za mną! – rzucił wbiegając do budynku.
- To dzisiaj? Szlak. Całkiem zapomniałem. Niech to diabli.
Ale diabłów już nie było. Boski żar zgasł z jego oczu a mięśnie się rozluźniły. Jacek wbiegł prędko na uczelnię, przecinając przestrzeń, którą jeszcze przed chwilą zajmowały bestie.
Egzamin zdał na 3.0. Rok później studia z wyróżnieniem. Znalazł dobrą pracę i kobietę życia. Wybudował dom, kupił psa i poza drobnymi przeciwnościami losu – wiodło mu się. Umarł siedemdziesiąt lat później, w ciepłym łóżku, obok kochającej żony.
Żył długo.. i po prostu.
Egzamin z szaleństwa.
1Cave me domine ab amico, ab inimico vero me ipse cavebo.
Szaleństwo to obecnie jedyny rodzaj indywidualizmu. Reakcja obronna organizmu na absurdalny ład i banalność świata.
Szaleństwo to obecnie jedyny rodzaj indywidualizmu. Reakcja obronna organizmu na absurdalny ład i banalność świata.