Zima [Fan-fiction]

1
Gdzieś tam napisaliście, żeby wrzucać stare prace. Hmm. Poszukałem trochę w pamięci komputera i udało mi się znaleźć moją pierwszą pracę. No, może nie pierwszą, tylko drugą, ale "Ciszę i mgłę" , również w świecie Silent hilla, traktowałem jako wprawkę do pisania. Spodobało mi się i zacząłem pisać już poważniej. Fakt, nie zyskałem szacunku moim debiutem (Gdy będą cię wzywać do domu), ale myślę, że Zima zasłużyła, aby ją wystawić opinii publicznej. Historia tego opowiadania jest dłuuuuga, a fabułę opierałem na pozbieranych pomysłach fanów Silenta. Cóż, pozostaje mi życzyć miłej lektury.

Większość rażacych błędów wyrzuciłem. Opowiadanie ma ich pewnie jeszcze sporo. Lojalnie uprzedzam. Jeśli rzeczywiście jakiś przeoczyłem, możecie go sobie wrzucać do Babola miesiąca. Z pewnym sentymentem prezentuję wam moje pierwsze w życiu pisarskie wypociny. Mam nadzieję, że spodoba się chociaż jednej osobie xD



Lecimy.





"I była chwila ciszy, i powietrze stało głuche, milczące, jakby z trwogi oniemiało"

A.Mickiewicz.

27.I.2002

Zima.



"Nazywam się Ben Mayers i mam 28 lat. Jestem dziennikarzem z zawodu. Życie dało mi w kość, więc przeprowadziłem się z dala od przeszłości. Odciąłem się od rodziny i dawnych znajomych. Dzisiaj dojechałem do któregoś ze sporych miast wypoczynkowych, jednak nie byłem w stanie przeczytać po ciemku nazwy owej mieściny."



- Znajdzie się tutaj pokój? - Spytał mężczyzna o czarnych włosach i ciemnych oczach.

- Owszem - odparła z uśmiechem kobieta w recepcji. - Pokój 301, trzecie piętro, pierwsze drzwi po lewej.

- Dziękuję.



Benjamin Mayers wszedł po schodach na trzecie piętro, po drodze spotykając jeszcze kłócące się małżeństwo. Najwyraźniej ktoś ukradł im samochód z nartami na czele. Ben westchnął. "Wszędzie tylko ludzie się kłócą." myślał otwierając drzwi kluczem. Wszedł do środka.



Apartament był przytulny i schludny. Przedpokój, łazienka i sypialnia. Mayers cisnął walizkę na podłogę, rzucił na łóżko i zasnął w ubraniu.



28.I.2002



Obudził się i spojrzał odruchowo na zegarek. Wskazówka pokazywała godzinę siódmą rano. Ben wstał i spojrzał przez okno. Cudownie. Śnieg prószył gęsto,ludzi było mnóstwo. Od razu dało się poczuć radosny nastrój, który napełniał człowieka podczas regularnej zimy. Fakt, była lekka mgiełka, lecz pogoda - idealna. Mężczyzna ubrał się w kombinezon, zszedł na dół i zjadł śniadanie wraz z innymi przyjezdnymi. W recepcji dowiedział się także, że miejscowość nazywa się "Silent hill". Cóż, nazwa świetna dla miasta o charakterze turystycznym. Wyszedł na dwór i poczuł, jak zimno wdziera się pod ubranie. Śnieg leżał gęsto na ulicy, które zresztą nie były specjalnie szerokie. Budynki stylizowane na barok. Co do samej górki zjazdowej, to była porośnięta i mało stroma, co odpowiadało Mayersowi. Miał dość dużych miast, śmierdzących benzyną i dymem. Stanął w kolejce po bilet i już po chwili siedział na wyciągu krzesełkowym z miłą kobietą ubraną w niebieski kombinezon. Zagadał:



- Witam - uśmiechnął się - Ben Mayers. Ładny dzień, prawda?



Kobieta odwróciła na niego swój wzrok i zobaczył, że ma śliczne niebieskie oczy, w pełnym tego słowa znaczeniu.



- Owszem, idealny na narty. - głos miała równie miły dla ucha, co wygląd twarzy. - Diana Kingstone.



Podała mu rękę, a on ją uścisnął. Minęło może trzydzieści sekund miłej rozmowy, gdy Ben złowił wzrokiem dziwny kształt na brzegu lasu otaczającego stok. A nie, to tylko ratownicy ściągali snowboardzistę. Z racji tego, że mężczyźnie spodobała się kobieta, postanowił nie zasypiać gruszek w popiele.



- Miałabyś ochotę zjeść ze mną obiad?



Kobieta spojrzała na niego i figlarnie się uśmiechnęła.



- Benjaminie, czyżbyś proponował mi randkę? A czego oczekujesz po obiedzie?



Mayers roześmiał się.



- Odwiozę cię do domu, jak na dżentelmena przystało a potem wrócę do mojego apartamentu i prześpię się.



Roześmiali się oboje.



Kobieta jeździła na nartach świetnie, widać miała wprawę. Ben, który nie jeździł , odkąd skończył dziewięć lat, wywracał się co chwilę. Około godziny dwunastej zrobił się tłok i zeszli we dwójkę ze stoku do karczmy. W środku było parno. Zdjęli kurty i czapki. Znowu miłe zaskoczeni dla dziennikarza, gdyż okazało się, że Diana ma długie, jasne włosy. Napili się kakao i zjedli...frytki. Na obiad skoczyli do starszej dzielnicy miasta, do kafejki 5to2, gdzie równie miło spędzili czas.



29.I.2002



Ben obudził się nagle i zlany potem. Serce biło mu jak szalone, koszula lepiła się do piersi. Z zewnątrz dobiegało wycie syreny pożarowej. Podniósł się i wyjrzał przez okno wychodzące na zewnątrz. Uliczką jechała straż pożarna i jeden ze strażaków krzyczał przez megafon:



- Uwaga! Niedaleko Silent hill rozbił się samolot przewożący chemikalia groźne dla życia! Zalecane jest pozostanie w domach i nie wychodzenie na zewnątrz!



Mayers zaklął i zasłonił okno, jakby bał się, że chemikalia wedrą się do środka. Wyjął natychmiast komórkę i wykręcił numer do Diane.



- Ben?!

- Diane,wszystko w porządku?!

- Właśnie usłyszałam. Ben, nie wychodź na dwór! Masz co jeść? Boże, o Boże,co się tu dzieje... BEN!



Mayers odsunął komórkę od ucha, gdy kobieta krzyknęła. Ze słuchawki doszedł go odgłos wyłamywanych drzwi i pisk kobiet.



- DIANE!



Połączenie urwało się.



Mężczyzna dyszał ciężko, po czym rzucił się do drzwi. Potknął się o nartę i uderzył głową w ziemię.



Parę godzin później.



Dziennikarz otworzył oczy i rozejrzał się. W czaszce czuł tępy ból. Podniósł się i pomacał czoło. No tak, miał guza. Ale zaraz, czemu tak pędził... DIANE! Mayers zerwał się na równe nogi doskoczył do drzwi i otworzył je szarpnięciem. Na korytarzu było pusto, widać ludzie siedzieli w pokojach. Zbiegł na dół, tam było więcej ludzi. Atmosfera była gęsta i napięta, wszyscy rozmawiali o jednym-o katastrofie. Ben wybiegł na dwór.



Powitały go mgła i śnieg.







Ulica była pusta. Samochody stały na poboczach, panowała nienaturalna cisza. Benowi mogło się zdawać, że znalazł się właśnie w opuszczonym mieście Prypiat, gdyby nie światła, palące się w prawie każdym oknie. Mayers wskoczył do samochodu i przekręcił kluczyk, lecz stwierdził, że silnik zamarzł. Wyskoczył z auta i puścił się biegiem do domu Diany. W końcu nie było do niej tak daleko. Minął jedną przecznicę, drugą i stanął przed hotelem "Grand". Szarpnął drzwi, lecz te były zamknięte. Zaczął więc walić w nie z całej siły.



- Wpuście mnie! WPUŚCIE MNIE!



Zobaczył przez szybę jak biegnie w jego kierunku jakiś lokaj z kluczami w ręku. Gdy boy spełnił swoją powinność i chciał mu się wytłumaczyć, dziennikarz minął go i pobiegł do pokoju Diany. Dziwne. W recepcji dużo mniej ludzi niż w jego hotelu. Ben truchtał korytarzem i zatrzymał się przy drzwiach apartamentu 312-apartamentu Diany. W środku było pusto, rzeczy były porozrzucane i powywracane. Mayers wyciągnął komórkę i zadzwonił do kobiety. Odpowiedziała mu automatyczna sekretarka.



- Cholera, Diane, gdzie jesteś...



Przeszedł się po jej pokoju. Drzwi na balkon były zamknięte i do tego szczelnie. Kuchnia cała zalana. Najdziwniejsza była jednak łazienka, pośrodku której znajdował się dziwny znak, jakby niedokończony pentagram. Ben uklęknął przy symbolu i gęsia skórka stanęła mu na ramionach. Symbol był namazany krwią. Podniósł się, oddychając szybko i zadzwonił na policję.



- Komisariat policji w Silent Hill, słucham?

- Policja - krzyknął spanikowany Ben. - Błagam was pomóżcie! Mamy porwanie w...

- Proszę pana, chciałem tylko stwierdzić, że ze względu na zatrucie powietrza oraz przez wgląd na zdrowie naszych funkcjonariuszy, nie możemy wysyłać żadnych policjantów. Sprawę zgłosimy do specjalnych organów w Brahams i oni zajmą się tym odpowi...

- Do tego czasu jak wy się uwiniecie to ona będzie już martwa! - ryknął do komórki i rozłączył się.



Dyszał ciężko i usiadł na ziemi. Myśl, Ben, myśl. Przejrzał bagaże Diany i niemal natychmiast wypadł z jednej z torby pamiętnik kobiety. Zawahał się i po chwili ciekawość zwyciężyła. Były tam różne zapiski, których styl zdradzał emocje w czasie pisania. Ot tu na przyklad- "Ten pieprzony Rowes wstawił mi dwójkę! Kochany pamiętniczku, żebyś ty wiedział co ja przez tego nauczyciela przeżywam..." Dalej kartkował i natrafił na kolejną notkę.



"Kochany pamiętniku. Dziś opuszczam moje kochane miasto, miasto w którym sie wychowałam. Brahams."Nie, nic co by u pomogło. Otworzył pamiętnik na ostatniej stronie i zaczerpnął powietrza. "Ech, pamiętniczku. Życie mnie nie rozpieszcza. Poznałam dziś fajnego faceta. Ba, nawet przystojny. Więc co mnie niepokoi? Właśnie to, że jest...idealny? Nikt nie jest idealny. A pamiętasz mojego poprzedniego chłopaka? Też był taki..."

Ben zamknął pamiętnik, czując jak krew uderza mu w policzki. Odłożył książeczkę na łóżko i wyszedł z pokoju. Kiedy przemierzał korytarz, minął parę ludzi rozmawiających o jakimś kulcie, ale Mayersa to nie interesowało. Zszedł na dół i zamierzał opuścić budynek, kiedy zobaczył lokaja zamykającego drzwi.



- Hej, zaczekaj! - Podbiegł do niego - Na jaką cholerę ciągle zamykasz na klucz te drzwi? Przecież jesteśmy w budynkach w miarę bezpieczni bez żadnych kłódek.



Minął lokaja, na którego twarzy gościł głupi uśmiech i wyszedł na zamgloną ulicę. Spojrzał na budynki. Coraz mniej mu się to podobało. Niektóre z okien były ciemne, nie paliło się w nich żadne światło. A gdy szedł poprzednim razem we wszystkich oknach paliły się lampki... Nie, Ben stanowczo za dużo myślał. Tak naprawdę nie było w tym nic dziwnego. Skąd właściwie powinien zacząć poszukiwania? "Diane, gdzie możesz teraz być?" pomyślał Mayers. Pierwsza na myśl przyszła mu górka,gdzie jeździli na nartach. Czy było możliwe, żeby tam kobieta teraz tam przebywała? Nie wiedział. Westchnął,wypuszczając parę z ust i ruszył ulicą na wyciąg. W miarę jak szedł (a szedł już od piętnastu minut) ze mgły wyłaniały się ostatnie zabudowanie. Mayers zauważył ciekawą rzecz - im dalej był od serca miasta, tym mniej świateł paliło się w domach. No i ta cholerna mgła. Minął granicę miasta i stanął przed wyciągiem. Wczoraj było tu pełno ludzi, dziś zaś pustka. Ben spojrzał na śnieg i sapnął. Były tam ślady stóp prowadzące do krzesełek. Ben przełknął ślinę i przeszedł nad barierką, po chwili wszedł do budki kontrolera.



Krzyknął.



Na ziemi leżało zmasakrowane ciało mężczyzny, wciąż jeszcze ciepłe. Ręka kontrolera leżała na dźwigni, uruchamiającej wyciąg. Ben uznał, że w ten sposób dostanie się najszybciej na górę. Zdjął z obrzydzeniem rękę trupa i uruchomił wyciąg. Wyszedł na dwór i poczuł, jak żołądek podjeżdża mu do gardła. Nie dlatego, że widział zwłoki. To w powietrzu coś było nie tak. Usiadł na krzesełku i ruszył pod górę.

Otaczała go mgła, nie widział nic w promieniu ośmiu metrów. Przed nim było jedno krzesełko, jedno za nim. I nic więcej. Upiorne wrażenie robiły inne krzesła wyjeżdżające z mgły. Poczuł na plecach dreszcz.



- AAAAAAAAAA! NA POMOOOOC! BEN!



Ben odwrócił się i spojrzał w dół. Nic. Tylko mgła. Dziennikarz czuł się jakby frunął, nie widać było ziemi. Spojrzał na niknący za nim wózek i zobaczył na nim jakiś kształt.



- O Boże. - wyszeptał - co to było?



Myślał ciągle o cieniu na wózku i tak dojechał do końca. Spojrzał na zjazd i zaczął wrzeszczeć. Krzesełko wiozło go prosto w objęcia upiornej postaci. Przypominała kształtem człowieka, jednak kiedy był od niej parę metrów zobaczył, że monstrum było pokryte w większości metalem. Gdy się to coś poruszało, dało się słyszeć jęk . Ben nie myśląc wiele wyskoczył z krzesełka i wpadł w hałdę śniegu. Podniósł się natychmiast i zaczął biec niezgrabnie przez śnieg. Spojrzał prze ramię. Potwór szedł za nim, ale strasznie powoli. Mayers potknął się nagle i zaczął zsuwać po stoku. Wszędzie był lód. Prędkość była straszna i najwyraźniej trasa się kończyła. Ben przejechał pod linkami blokującymi wejście na stok i wypadł na ulicę. Stęknął z bólu, gdy uderzył o asfalt. Zerwał się mimo to zaraz i popędził do miasta. Po dziesięciu minutach stał już przed hotelem i dyszał ciężko. Zakasłał i poczuł, że zaraz zemdleje. Mgła była trująca. Ruszył chwiejnym krokiem do swojego pokoju. Nie umknęło jego uwadze, że gdy przebiegał przez miasto, świateł było mniej, niż gdy wychodził. Położył się na łóżku i zasnął głęboko. Bał się.



30.I.2002.




Obudził się i z nadzieją spojrzał przez okno. Mgła i śnieg, bez żadnych zmian, może poza tym, że ta pierwsza była gęstsza. Westchnął i wyszedł na korytarz, biorąc klucze do auta. Na korytarzu zatrzymał się jak wryty. Było pusto. I cicho. Zapukał do drzwi naprzeciwko. Cisza mu odpowiedziała. Wziął głęboki oddech i kopnął w drzwi z całej siły. Zawiasy puściły i drewno posypało się na ziemię. Nikt mu nie odpowiedział. Ben przeszedł przez apartament i zatrzymał się w sypialni. Panował tu nienaganny porządek,właściwie nic nie wskazywało na porwanie. Była tu też inna atmosfera. Mayers wycofał się z pomieszczenia pospiesznie i zszedł do recepcji. Dreszcz przebiegł mu po plecach. Hol był pusty. Dziennikarz wyszedł przez drzwi i westchnął. Miasteczko wyglądało teraz sennie i tylko w paru oknach jarzyło się światło. Ben wiedział,że i tak nie ma tam po co iść. tylko on,zupełnie bez sensu odważał się wychodzić na zewnątrz. Zaczął brodzić w śniegu. Postanowił,że pofatyguje się osobiście na policję. Mijał po drodze różne budynki. Straż pożarna,centrum handlowe,szpital...

Aż dziwić się,że w mieście panuje ta wredna trucizna. Mayers stanął przed napisem "Policja w Silent Hill", po czym wdrapał się po schodach. Tak jak się spodziewał, drzwi nie stawiły oporu gdy je popchnął. W środku był półmrok. w recepcji siedział tylko jeden mężczyzna ubrany w mundur policjanta.



- Przepraszam - zaczął Ben - Ja chciałem zgłosić porwanie.



Policjant spojrzał na niego od niechcenia. Odpowiedział.



- Cóż, zdarza się. Ale naprawdę, proszę pana, nic nie mogę poradzić. Proszę pójść do komisarza Scottiego, on panu wszystko opowie. - wskazał palcem na drzwi na końcu korytarza. Mayers wszedł tam.



Pokój był raczej mały. Było tu tylko biurko,szafa i biblioteczka. Za biurkiem siedział gruby mężczyzna o ciemnej skórze. Włosy miał krótkie, oczy ciemne. Gdy Ben otworzył drzwi, spytał:



-W jakiej sprawie?

-Porwania.

-Możesz dokładniej.

-Porwano kobietę. - zaczął - Sam jej próbowałem szukać, ale...



Głos uwiązł mu w gardle. Wolał nie wspominać o potworze. Gruby wyjął notes i odparł uspokajająco.



- Dobrze, policja się tym zajmie. Może pan odejść i dziękujemy za obywatelską postawę.

- Jest coś jeszcze... - powiedział zdecydowanie Ben. Ściszył głos. - Ale proszę, niech pan się nie śmieje.



Komisarz nachylił się w krześle. Za oknem padał śnieg.



- Gadaj pan.

- W mieście dzieje się coś dziwnego. Nie wiem jak to ująć... wczoraj byłem na stoku. Pomimo tej mgły trującej.

Najpierw znalazłem ciało kontrolera.



Policjant zmarszczył brwi.



- Potem, nie wiem czemu uruchomiłem wyciąg. Wjeżdżając na górę,usłyszałem krzyk na dole, jednak nic nie widziałem. Była mgła, taka jak teraz. A kiedy się odwróciłem na końcu był...był...potwór. Wiem jak głupio to brzmi, ale tak było.



Policjant był wyraźnie zaniepokojony.



- Ale co najgorsze, miasto zaczęło pustoszeć. Nie wiem czemu.



Komisarz spojrzał za okno i westchnął.



- No właśnie. Miałem wczoraj doniesienia bardzo podobne do pańskich. Cóż, nie powiem, że mi to się podoba. - Odparł Scotty i wyjął cygara. - Pali pan?

-Nie.



Komisarz wzruszył ramionami i wyjął zapalniczkę.



- Potwory, mgła która zabija, pustoszejące miasto. Wiesz co? Wyśmiałem tę osobę. Drugiej, która potem zadzwoniła już nie. Przestało mi się to podobać i bawić. Mieszkańcy nie byli skłonni do żartów, szczególnie po tych paskudnych wydarzeniach, które miały miejsce ostatnim czasy. Wiesz, afera narkotykowa. Ale do rzeczy. Co pan, panie....



- Mayers. Benjamin Mayers.

- Tak, dziękuję. Tak więc co pan o tym sądzi, panie Mayers?



Ben uśmiechnął się krzywo. Dym z cygara zaczynał go drażnić.



- Niestety, nie mam bladego pojęcia. Pierwszy raz jestem w takiej sytuacji.

- Ha! Nie tylko pan. Proponowałbym wrócić do domu i przespać się. Jeśli sytuacja będzie wyglądała jak teraz, to zadzwonię na pana komórkę.



Ben zrozumiał, że to koniec rozmowy. Kiwnął głową, wstał i wyszedł na dwór. Recepcjonista zniknął. Mayers westchnął i wrócił do siebie.



31.I.2002




Syrena strażacka wyła głośniej niż dotąd. Mayers obudził się wściekły i podbiegł do okna,drżąc. Na zewnątrz było ciemno całkowicie. Żadna latarnia uliczna nie paliła się na ulicy. Ben po omacku dotarł do swojego bagażu i wyjął z niego latarkę,którą ze sobą zawsze woził. Zapalił ją i zaczął wrzeszczeć. Ściany były brudne,złuszczone,spływała z nich czerwona ciecz; podłoga była jedną wielką kratą,która dzieliła dziennikarza od przepaści. W powietrzu unosił się odór zgniłego ciała.



Mayers wziął głęboki oddech i zamknął oczy. Kiedy je otworzył nic się nie zmieniło. Rozejrzał się jeszcze raz po pokoju. Podbiegł do łóżka,które zrobione było z zardzewiałego metalu i odłamał nogę. Z tą prowizoryczną bronią zbliżył się do drzwi. "To niemożliwe. Ba,to na pewno koszmarny sen,a ja nie mogę się obudzić. Po prostu. Ale Boże,skąd u mnie taki sen?" Korytarz wyglądał podobnie. Był klaustrofobiczne ciasny, a Ben musiał iść środkiem. Na ścianach wisiały poszarpane ciała. "Boże,co ja tu robię,kurde." Spojrzał w dół schodów,który ginął w mroku. "Nie zejdę tam,nie zejdę..." Zszedł. Hol przypominał ten zwykły,ale tylko kształtem. Mayers podszedł do recepcji i poświecił tam latarką. Pusto,jeśli nie liczyć kolejnego trupa. "Fuj" Mimo oporów otworzył drzwiczki i zbliżył się do zwłok, które jak się okazało,były całkiem świeże. Ben zerknął na zniszczoną szafkę i otworzył ją. "Co się tu do cholery dzieje? Litości,ja zaczynam świrować." Z szafki jak na ironię wylała się krew,odsłaniając kartkę papieru. Mayers przyjrzał się jej dokładnie i przeczytał:



"Czekam na ciebie kochanie! Spotkajmy się w miejscu naszego pierwszego spotkania!

Pozytywka"



Ben nie wiedział czemu,ale gdy przeczytał ten napis,dreszcz przebiegł mu po plecach. Odłożył kartkę i podniósł się. Miał ciągle wrażenie,że coś siedzi tam w ciemności i tylko czeka,aby zaatakować,gdy się odwróci. Ruszył do wyjścia.



Na zewnątrz również śmierdziało. Zamiast śniegu,lał deszcz. Budynki,których szczytów nie widział,miały puste okna za którymi była ciemność. Ben ruszył ulicami w kierunku górki,którą zjeżdżało się na nartach. Ale najpierw czekała go przeprawa przez las,co mu się nie podobało pod żadnym względem. Minął trzy przecznice i stanął na skraju lasu. Westchnął. Las najmniej poddał się przemianie,choć drzewa był śmierdzące i na ich gałęziach powbijane były psy.



- Ojcze nasz... - Ben nigdy nie był pobożny, ale każdy w takiej sytuacji zacząłby się modlić.



Liście zgniłe nie trzaskały, gdy po nich szedł. Gałęzie drzew rzucały upiorne cienie, gdy świecił na nie latarką. Ścieżka,wydeptana chyba przez jakieś monstrum prowadziła prosto. Ben szedł w milczeniu,a w jego mózgu budziły się dawne obawy przed ciemnością,którą posiadł już człowiek pierwotny. Na ścieżkę wpełzł cień. Dziennikarz ścisnął swoją dość prymitywną broń i krzyknął



- Stój! - zamiast krzyku usłyszał własny szept. Mimo to kształt zatrzymał się. Ben wpatrywał się w to coś. Było cicho,słychać było jedynie bicie jego serca. Cień zszedł z drogi i schował się między drzewami. "uff" westchnął i trzymając się środka drogi szedł dalej. Minął z daleka jeziorko wypełnione czymś czerwonym. Mayers miał dziwne wrażenie,że to jest krew. Gdy parę minut później szedł polaną,trawa krwawiła. Było cicho.



- Gdzie się wszyscy podziali? - szepnął do siebie. - Niemożliwe, żeby to wszystko się działo przez tą katastrofę lotniczą.



Wreszcie światło latarki padło na bramkę w której zazwyczaj kasowało się bilety. Wzdrygnął się. W otworze na bilety znajdowała się dłoń,reszty ciała nigdzie nie było. Gdy tak się wpatrywał,usłyszał trzask i odgłos wyciągu. Doszedł do wózka i usiadł na nim. Zaczął jechać w górę. Bał się,bał jak nigdy dotąd. Ciemność otwierała swą paszczę parę metrów pod nim. Z mroku wyjeżdżały kolejne krzesełka. Nagle na jednym z nich wyjechał człowiek,okrutnie poraniony. Do krzesełka był przywiązany drutem kolczastym. Widząc Bena krzyknął:



-Uciekaj! Uciekaj stąd! Tu nie czeka cię...



Nie dokończył. Utopił się własną krwią. Mayers dojechał na szczyt góry. Ta była teraz pokryta krwią i stalowymi kratami. Dopiero teraz dało się zobaczyć zwłoki przywiązane z drugiej strony oparcia. Dziennikarz poczuł jak żołądek podjechał mu do gardła,zgiął się w pół i zwymiotował. Podniósł głowę. Ten potwór znów tu był. I szedł na niego skrzypiąc żelastwem w jakie był zakuty. Usłyszał głos, podobny strasznie do głosu jego ojca. Ojca którego zostawił.



- Ben.... Czemu to.... zrobiłeś?... Kochaliśmy cię... bardzo.



Potwór zamachnął się metalowym drągiem,a Mayers w ostatniej chwili uchylił się. W akcie rozpaczy uderzył oburącz bestię,ale tylko złamał swoją żałosną namiastkę broni. Odwrócił się napięcie,cisnął resztki w ciemność i zaczął uciekać. Biegł płacząc jak dziecko i potknął się. Poczuł jak ląduje na kratach i tłucze kości. Krzyknął. Spod krat patrzyły na niego oczy. Odsunął się od krat i poczuł,jak gdyby tracił kontrolę i jego umysł odlatuje gdzieś daleko. Przed oczyma mu pociemniało. Ostatnią rzeczą,jaką pamiętał,był upadek.



32.I.2002.




Obudził się i pierwszą rzeczą jaką poczuł,było zimno. Leżał w śniegu,a ubrany był tylko w wytartą skórzaną kurtę. Kichnął i potarł ramiona. Podniósł wzrok i spojrzał ciężko w mgłę,oczekując idących po niego stworów. Nic takiego jednak się nie stało. Kichnął znowu i pociągnął nosem. Był teraz bezbronny. Jeden krok,zaraz po nim kolejny. Szedł ulicą,mijał auta,drzewa. Jego kroki były jego jedynym towarzyszem w tej ciszy. I mgle. Starł śnieg z włosów i zamyślił się,patrząc na budynki,które wyłoniły się z mgły. Minął sklep spożywczy i dotarł do komisariatu policji. Musiał powiadomić Scottiego o tym wszystkim. Zerknął jeszcze na wszelki wypadek przez okno w drzwiach,ale to było tak zakurzone,że nic nie dało się zobaczyć. Otworzył więc i wszedł do środka. Recepcja była pusta,korytarze także. U Scottiego panował półmrok,rzeczy były niedbale rozrzucone jakby ktoś je porozrzucał w pośpiechu. Ben pokręcił głową i zaczął przeglądać wszystkie szuflady. Znalazł pistolet,parę naboi. Wziął także latarkę do pistoletu oraz komunikator policji. Zawsze można było sobie przypiąć radyjko do kieszenie na piersi,co też zresztą mężczyzna uczynił. Wziął głęboki oddech i powiedział do siebie.



- Zjeżdżam stąd.



I wyszedł z budynku,kierując się do swojego samochodu. Kiedy otworzył drzwi i wsiadł do auta zauważył,że kierownica pokryta jest śladami krwi. Obejrzał ją dokładnie,po czym usiadł i włożył kluczyki do stacyjki. Silnik zawył i zakaszlał. Toyota Avensis stała w miejscu. Ben warknął.



- O nie. Teraz się ruszysz. DAWAJ!



Auto ruszyło powoli. Mayers wolał nie mieć wypadku,a w tym mieście było o to bardzo łatwo. Wycieraczki zdejmowały pruszynki śniegu z okna. W głowie dziennikarza tłukły sie nieprzyjemne myśli. Teraz zaczynał żałować,że opuścił rodzinny dom. Co mu tam przeszkadzało? Nic. A teraz odbierał za to nagrodę. W tym samym momencie we mgle zamajaczył kształt. Bena oblał zimny pot. Kształt przybrał postać. Makabryczną.

W kierunku samochodu szedł,czy też pełzł obrzydliwy humanoid. Śluz lał się z jego ciała,głowę miał zamkniętą w klatce. Twarz zresztą też nie była urodziwa,bo była to twarz..Jego ojca. Ben wrzasnął i docisnął gaz. Auto błyskawicznie zmniejszyło dzielącą ich odległość i podskoczyło,gdy rozjeżdżało bestię. Mayers zahamował gwałtownie i otworzył drzwiczki. Musiał,po prostu musiał zobaczyć,czy mu się nie przywidziało,czy mu się zdawało. Zbliżył się do monstrum leżącego bez oznak życia i klęknął. Potwór miał ok. półtora metra długości i śmierdział. Po uderzeniu klatka wbiła się w twarz,masakrując ją do końca. Potwór bez ostrzeżenia szarpnął się i zdzielił Mayersa w głowę. Mężczyzna krzyknął,czując jak krew spływa mu z czoła. Wyszarpał pistolet z kieszeni i otworzył ogień,do momentu,aż skończyła się amunicja w magazynku. Bestia tylko drżała w konwulsjach na ziemi. Ben słyszał wręcz bicie własnego serca. Ręce drżały,gdy bestia zaczęła się podnosić,a rany przypalać same z siebie. Mayers zadygotał i schował się do auta,zatrzasnął drzwi. Nacisnął gaz i ruszył do przodu. Auto ślizgało się na śniegu,pruszynki utrudniały patrzenie na drogę. I był zakręt. Auto zaczęło się ślizgać. Ben robił co mógł,ale wóz odmówił posłuszeństwa. Wypadł z drogi,zaczął roztrącać ławki i parasole. Nastąpiło uderzenie i Ben uderzył głową w poduszki powietrzne. Spod maski zaczął unosić się dym. Dziennikarz wyskoczył z auta i rozejrzał się. Mgła pozwalała mu zobaczyć tylko drewniany pomost,zniszczone parasole,ławki i stoliki. Było też jezioro zamarznięte. Mayers zaczął mimowolnie przyglądać się zniszczeniom i westchnął. Przyłożył ramię do głowy i zaczął się rozglądać. Nagle przypomniał sobie,jak był mały. Na podobnym jeziorze utopiła się jego siostra.



- Pomooooocyyyyy!!



Ten krzyk zadziałał,jak jakis mechanizm. Ben wbiegł na jezioro,lód trzeszczał pod stopami. I zatrzymał się gwałtownie,gdy zrozumiał swój błąd. Mgła zasłoniła mu widok pomostu,i teraz był praktycznie odsłonięty. Wystawił się tym wszystkim potworom na tacy. Teraz nie pozostawało mu nic innego jak iść do przodu. Z każdym jego kolejnym krokiem lód skrzypiał pod nogami. Pistolet trzymał niepewnie w ręku,z jego ust wydostawała się para. Zatrzymał się przy dziurze w lodzie. Woda była barwy ciemnoniebieskiej,nie poruszała się. Poza tym Mayers nie zauważył nic interesującego. Odwrócił się i ruszył tam,skąd przyszedł. Wszystko to było chore i nienormalne. Potwory istniały tylko w opowieściach i bajkach. Szedł tą dziwną drogą po jeziorze,bał się. Pomijając tą paskudną mgłę,przeziębił się na pewno. Ech,życie okrutne. Trzasnął drzwiami,zostawił dzieci,żonę,rodzinę. Trzask drzwi jego auta,teraz rozbitego na brzegu,jazda przez góry,wzgórza...aż trafił tutaj.



- Do piekła... - rzekł cicho i westchnął.



I nagle to się znów stało. Choć nie było słychać nic,mrok nie nadszedł,jezioro zamieniło się w olbrzymią,metalową siatkę. Gdzieś ze środka zbiornika wodnego zaczął dobiegać huk. Siatka zerwała się.

Ben zaczął biec,ile tylko sił w nogach. Serce biło jak szalone,mięśnie pracowały niczym jakaś maszyna. Zaśnieżony brzeg był już tylko parę metrów od niego. Mayers skoczył rozpaczliwie. Zamknął oczy w oczekiwaniu na morderczy pęd i czarną czeluść,lecz uderzył o ziemię. Śnieg padał jeszcze przez chwilę na jego nieruchome ciało, po czym dziennikarz podniósł się. Za nim w niebo wpatrywała się ciemna otchłań. Odetchnął z ulgą. Podszedł do Toyoty i stwierdził,że auto już nie ruszy w dalszą drogę. Nie pozostało mu nic innego,jak iść dalej na piechotę. Droga jak zawsze była uciążliwa. Szedł właśnie obok szpitala, gdy dokonał nowego odkrycia. A właściwie dwóch.



Droga była odcięta. W ziemi była olbrzymia wyrwa,niszcząca na pół budynki,ucinająca drogę. Przepaść była olbrzymia,a płatki śniegu ginęły w mgle zasłaniającej dół dziury.. Już miał się odwrócić i szukać innej drogi,aż nagle rozległo się trzeszczenie radia.



trzzzrzrzzzyyyySZYwwyyzrzrzszeyyyyyyyszyszyszSZYSZYSZSZ...



Usłyszał odgłos kroków i odwrócił się. W jego kierunku szła pielęgniarka. Ben ruszył do niej ze słowami.



- Pomoże mi pani?



Dostrzegł zakrwawiony nóż w ręku kobiety. Po cholerę on jej był potrzebny? I wtedy dostrzegł zabandażowaną twarz,zakrwawione ciało. Mayers z krzykiem cofnął się i zachwiał na krawędzi przepaści. Nie miał gdzie uciec. Potwór zamachnął się i zrobił krok do przodu. Ben wykorzystał to i usunął się na bok. Pielęgniarka zleciała z urwiska z okropnym krzykiem,który stawiał wszystkie włosy na głowie. Mayers patrzył się chwilę w otchłań i drżał na całym ciele. Nie wywoływał tego śnieg który ciągle padał z szarego nieba. To był strach,strach największy,jaki w życiu odczuwał. Cofał się powoli od krawędzi,aż w końcu się zatrzymał i przymknął oczy. "To tylko sen"pomyślał." Jego umysł mógł nie wytrzymać i złamać się,jeśli to już nie nastąpiło. Spojrzał na mur otaczający szpital i tabliczkę,która na murze wisiała-"Szpital Alchemilla." Wzrok przeniósł się na puste okna budynku i jego ponure ściany. Aż czuć było grozę wylewającą się przez drzwi. A może ktoś tam był? Może ktoś taki jak on? Albo zupełnie co innego. Coś takiego,jak to na ulicy. Gdy o tym pomyślał poczuł silną potrzebę odwrócenia się do przepaści.



Nie odwrócił się.



Nie chciał wejść do budynku. Bał się. Wyobraźnia podsuwała mu najgorsze wizje,najstraszliwsze monstra.

Wszedł przez bramę. Bena podobnie jak wielu ludzi pociągał strach i ciekawość. Otworzył drzwi szpitala z upiornym skrzypieniem i zajrzał do pogrążonego w półmroku holu. Podłoga był drewniana,stały jakieś ławki i krzesła. Minął recepcję. Nie wołał nikogo. Kroki były jedynym odgłosem w budynku. Nie widział żadnych śladów obecności ludzi,wszystko co było przedtem wydawało się snem. Zdeptał ulotkę mówiącą o poszukiwaniach pracowników,minął w milczeniu kolejne drzwi.



Cisza.



Budynek musiał być ładny, przynajmniej takie tworzył wrażenie. Wziął toporek strażacki i teraz trzymał go w ręku. Jedne drzwi nie chciały się otworzyć.



- BEEEEENNN! JEZU,RATUJ MNIE!!! Be.....



Mayers odskoczył od drzwi. Głos należał do...dziewczynki?





Zaklął,gdy zerknął na ziemię. Ze szpary,pomiędzy drzwiami,a podłogą zaczęła wypływać krew. Rąbnął toporem w drewniane drzwi. Zza nich dobiegło ryczenie, krzyki. Odgłos odrywanej skóry. Ben przestał atakować drzwi i cofnął się. Drewno było mocno zniszczone,widać było przez dziury sąsiedni pokój. Mayers zbliżył się do otworu i zajrzał do środka. Pokój do którego nie był w stanie się dostać,był typowym pomieszczeniem szpitalnym. Było tam brudno i ciemno. Nigdzie nie dało się dostrzec osoby, która wołała o pomoc.



- Cholera...O co tu chodzi? - spytał cicho sam siebie i w tym momencie przed jego oczyma pojawiły się oczy innej osoby. Dziennikarz przewrócił się przerażony i upuścił topór. Dobiegł go szept dziewczynki.



- Proszę, niech mnie pan uwolni... błagam, boję się...

- Już dobrze, dobrze. - Powiedział Mayers zbierając się z ziemi. Pchnął drzwi, ale te uparcie tkwiły w zawiasach. - Słuchaj, musisz się odsunąć od drzwi. Nie chcą się otworzyć.

- Dobrze. - Usłyszał w odpowiedzi, a następnie do jego uszu dobiegł odgłos odsuwania się. Mężczyzna zamachnął się toporem i wyważył wreszcie drzwi. Wszedł do środka ostrożnym krokiem. W sekundę potem coś go złapało i mocno objęło. Dziewczynka.

- O rany - westchnął i roześmiał się po raz pierwszy od dłuższego czasu. Spojrzał na dziecko, które właśnie wypłakiwało się w jego ubranie. Pogłaskał je po głowie i rzekł uspokajająco.

- No już. Powiedz mi, jak masz na imię?



Dziewczynka puściła go i pociągnęła nosem. Miała czarne włosy, a ubrana była w coś w rodzaju mundurka.



- Alessa. - odpowiedziała i uśmiechnęła się do niego. Mayers podrapał się po głowie i spytał.

- Ok. Ale co ty tu u diabła robisz tutaj sama?

- Mama mnie tu przyprowadziła. Powiedziała, że jestem chora i muszę przejść operację. Potem było strasznie ciemno i wyła syrena. Kazali mi być cicho. Potem były... były szepty. - Dziewczynka znów zaczęła płakać.



Mężczyzna patrzył na nią przez chwilę i przyszło mu do głowy, że przecież to dziecko może coś wiedzieć.



- Słuchaj mnie teraz, bo to bardzo ważne. - Klęknął przy niej i położył rękę na ramieniu. - Mówiłaś, że byłaś tu z mamą. Gdzie ona jest?

- Ogień ich pochłonął - powiedziała cicho - I będą pokutować wiecznie.



Mayers zmarszczył brwi.



- Co? Kogo pochłonął?

- Był pożar... Ludzie znikali.... wszytko stało w ogniu...



Benjamin spoliczkował ją.



- Uspokój się! - widząc, że dziecko rozpłakało się jeszcze bardziej przytulił je znowu.

- Wybacz. Po prostu strasznie się boję.



Dziewczynka zasnęła, a Mayers siedział obok niej. Zdążył już przeszukać pokój. Znalazł tylko notatki i wykresy. Nic więcej. Spojrzał na śpiącą spokojnie dziewczynkę i westchnął. Nie potrafił jej uchronić przed złem tego miasta. Przez okno zaczęło wpadać coraz mniej światła. Mayers schował głowę w ramionach i Poczuł jak łzy spływają mu po policzkach.



- Płaczesz?



Podniósł głowę szybko i rozejrzał się. Dziewczynka obudziła się i patrzyła na niego. Zwinęła się w kulkę i wyglądała,jakby miała też zaraz rozkleić się.



- Nie - Odparł spokojnie. - Nie płaczę. Po prostu... po prostu myślę nad tym wszystkim. Musimy znaleźć twoją mamę.



Podał jej rękę i pomógł wstać. Wyszli na korytarz,teraz pogrążony w półmroku. Ben zapalił latarkę i zaczął iść powoli. Dziecko jakby wyczuwając coś w powietrzu i atmosferze, nie odzywało się w ogóle. Pokazało jedynie palcem na schody i szepnęło:



- Tam.



Cisza,która ich otaczała była doskonała. Drewniana podłoga nie skrzypiała,za oknami widzieli spadające płatki śniegu. W końcu stanęli przed wejściem do sali operacyjnej. Mayers zbierał się chwilę,po czym wszedł do środka. Tak jak się spodziewał,było tu łóżko operacyjne,siedzenia. Mimo to bał się wejść na środek pokoju. Jakiś instynkt podpowiadał mu,ostrzegał go. Ale musiał się rozejrzeć.



- Alessa, poczekaj tutaj. - wyszeptał do dziewczynki i trzymając wysoko topór, wkroczył na środek pokoju.



Nic. I w tym samym niemal momencie rozległ się ryk i potężna siła przewróciła Bena do tyłu. Mężczyzna poczuł jak łamie mu się żebro i upadł na ziemię. Pod sufitem było zawieszone olbrzymie monstrum,przypominające pająka. Bestia nie miała nóg,więc nie mogła sie poruszać,a jedyną jej bronią były długie szczypce. Kolejny cios poszedł w kierunku dziennikarza,ten jednak przeturlał się w bok. Szybki zamach siekierą i jedne szczypce upadły na ziemię. Kolejny cios topora i kolejna fontanna czarnej krwi. Potwór wydawał się tym nie przejmować i dalej atakował Mayersa. Mężczyzna z okrutnym wysiłkiem wyskoczył i ciął pająka po pysku. Bestia znieruchomiała i zawisła bezwładnie. Ben odwrócił się i zerknął w kierunku małej. Dziewczynka patrzyła się przerażona na bestię. Podszedł do niej i powiedział:



- Tu nic nie ma.



Wyszli z pomieszczenia. Przeszukiwali cały szpital i nie znaleźli żywej duszy. I w tym momencie to się znów stało. Zewsząd dobiegł ich dźwięk syren. Ściany zaczęły gnić,zaczęło się ściemniać. Podłoga zamieniła się w kratę,pod nią była olbrzymia,czarna otchłań. Krzesła zmieniły się w urządzenia do tortur. I nagle wszystko ucichło znowu. Światło z latarki padało na kraty.



- Pieprzę... Znowu to się stało... Alessa! Alessa?! - zawołał Ben. Zaczął biec upiornym korytarzem,nie myślał o tym co się może stać,gdy krata puści. I nagle zobaczył ją. Leżała na ziemi a nad nią stała pielęgniarka ze skalpelem. Już miała uderzyć, już skalpel opadał, gdy...



- Zostaw ją suko! - ryknął ben i zamachnął się toporem. Broń zaświszczała w powietrzu i wbiła się w głowę potwora. Gdy ciało przewróciło się, Mayers podbiegł do dziecka i klęknął przy nim. Jęknął głucho. Dziewczynka była potwornie oparzona,właściwie umierała. Łzy znów spłynęły po niegolonej od dwóch dni brodzie mężczyzny.



- Alessa? - szepnął cicho.



Dziecko otworzyło oczy i westchnęło. Krwawe łzy popłynęły jej z oczu. Chciała coś powiedzieć, ale nie była w stanie.



- Proszę, nie odchodź... błagam, zostań... - szeptał Ben trzymając główkę.

- Ra...ra...tuj...bła... - dziewczynka wysapała i spuściła bezwładnie głowę.



Ben wstrzymał oddech i patrzył na dziecko. Dziecko nie otworzyło już oczu. Mayers położył dziewczynkę na ziemi i milczał. Podniósł zalane łzami oczy i powiedział sam do siebie.



- Czemu? Czemu wyjechałem? Źle mi było? Nie. Nie, nie, nie. Wynoszę sie stąd.



Wstał i podszedł do zwłok monstrum,wyjął zakrwawiony topór strażacki i ruszył w kierunku wyjścia. O ile jeszcze tam było. Ciemność pod kratami wpatrywała się w człowieka idącego tuż nad nią. Wystarczyła chwila nieuwagi,jedna maleńka dziura w "podłodze" i miasto miało by kolejną ofiarnę. Ale tak się nie stało.

Dziennikarz stanął na platformie,przy której była drabina w dół,do ciemności. Ben wahał się,ale tylko chwilę. Gdy opuszczał się w mrok,jego głowę zaprzątały różne myśli. Najwięcej skupiało sie wokół latarki. Teraz,ze zwykłego urządzenia,latarka stała się jego jedynym przyjacielem i bronią,przeciw miastu. W końcu stopy znalazły oparcie na ziemi. Mężczyzna rozejrzał się,powstrzymując wymioty,na widok rozszarpanego psa leżącego opodal. Ruszył przed siebie. Nie wiedział ile czasu błądził wśród korytarzy. Nie myślał o tym. Nie zauważył nawet,kiedy wyszedł na ulicę pokrytą śniegiem. Że znowu znajdował się we mgle. Nie. Nie,nie,nie. Nic go nie interesowało. Usiadł na ławce i zaczął rozmyślać. "nic nie dzieje się przez przypadek...nic. Co ja tu robię?"



- Hej.



Ben zerwał się na równe nogi, ale okazało się, że to tylko jakiś mężczyzna. Mayers uspokoił się trochę i spytał.



- Co tu robisz?

- Ja? To co ty. Mieszkam tu. A co?

- Nie, nie mieszkam tu. Przyjechałem... Dałeś sobie jakoś radę?

- Radę? Z czym? - mężczyzna wyglądał na zdziwionego. - Zakupy już zaniosłem - zażartował.

- Z POTWORAMI! - krzyknął wściekły dziennikarz, ale zaraz ucichł. Miał wrażenie,że mgła pochłonęła jego krzyk.

- Stary, naoglądałeś się kreskówek za dużo? Jak masz na imię?

- Ben Mayers. A ty?

- Nicholas. Po prostu Nicholas. Jestem sierotą, więc sram na nazwiska.

- Ammm, wybacz. Nie chciałem...

- Nie martw się. Wszyscy ludzie myślą, że jak kogoś stracisz, a oni o tym przypomną to wielka tragedia. Trudno, bywa. Los tak chciał. Było mi smutno, ale teraz już...wybacz, mam tendencję do rozgadywania się. A ty czegoś szukasz?

- Raczej kogoś... Diane Kingstone, znasz?

- Pytanie. Najładniejsza dziewczyna jaką znałem. I mądra. A co?

- Porwali ją.



Nicholas zdenerwował się.



- Co?! Po jakie licho? Przecież ona...

- Spokojnie. Nic tu nie zdziałamy krzykiem. Znasz jakieś miejsce, gdzie chętnie przebywała?

- Hmmm - chłopak zamyślił się. - Straż pożarna? Jej ojciec tam pracował.

- Dzięki. - powiedział Ben i ruszył w drogę.

- Hej! A wiesz gdzie to jest? Pójdę z tobą.



Tak więc poszli.



Z mgły budynek straży wyłonił się po godzinie wędrówki. Było on trzypiętrowy, stały przed nim dwa wozy strażackie, jedno miejsce było puste. Mayers podszedł do drzwi i zatrzymał się jak wryty. Była na nich kartka. Do niego.



Ben.... opuściłeś swój dom, tak jak ten wóz swoją remizę...żegnaj..



- O co w tym chodzi? - spytał Nicholas.

- Ja...nie wiem. Skąd.. a zresztą. Nieważne. Wchodzimy.



Drzwi otworzyły się bezgłośnie. Mężczyźnie wkroczyli do środka budynku. Jak zwykle był półmrok, korytarze wyglądały na opuszczone w pośpiechu. Szli przed siebie. Mijali recepcję, gdy do uszu Bena dobiegł szept.



- Ben... Boże święty, co to jest?



Mayers odwrócił się i spojrzał w miejsce wskazywane przez Nicholasa. I krzyknął.

Z sufitu wystawały ręce.



- Co tu się dzieje? Ben?!

- Nie mam pojęcia nie pytaj mnie.

- Ale...dla

- Zamknij się. Chciałeś ze mną iść, to chodź.



Zaczęła się wspinaczka po schodach. Z każdym krokiem w górę coraz bardziej zmieniał się budynek. Ściany były obskurne, całość przypominała drugi świat. Ale tego co spotkali na końcu, nie mogli przewidzieć.



W straży pożarnej znajdowało się olbrzymie pomieszczenie, z trzema ścianami. Sklepienie podpierały trzy kolumny, z sufitu zwisały klatki. Pośrodku pokoju leżała Diane. Jej złote włosy były pokryte krwią.



- Diane! - krzyknął Ben i zaczął biec w kierunku kobiety.

- Ha! Mam cię! - usłyszał czyjś krzyk i spojrzał w kąt sali. Stał tam mężczyzna o krótko strzyżonych włosach w kolorze popiołu. Twarzy nie sposób było dostrzec.



Mayers przyklęknął przy Diane i wtedy to się stało. Potworny, okrutny ból w głowie. Głosy, krzyki. Stęknął i przewrócił się, trzymając za głowę.



- Jezuuuu!



Nagle ból ustał pozwalając Mayersowi otworzyć oczy. Był w pokoju bez klamek. Ze ścian usłyszał głos swojej żony.



- I warto było Ben? Opuszczać mnie, zdradzać?



Nagle przestał cokolwiek widzieć. Coś założono mu na głowę.



- To nie będzie śmierć. To byłoby za łatwe. Będziesz sądził innych, a sam już nigdy nie ujrzysz kobiety. Niczego nie zobaczysz.



Piekła go skóra. Pomacał głowę - ktoś założył mu stalowy konklusz.



- Żegnaj Benjaminie. Już się nie zobaczymy.

- NIE! - Wrzasnął Ben, ale dla niego było już za późno.

- Oh, co do kobiety - ona obudzi się. A potem cię ukarze.



EPILOG



Diane obudziła się i rozejrzała. Leżała w jakimś obskurnym pomieszczeniu. To miejsce przyprawiało ją o zawrót głowy. Podniosła się chwiejnie. Pogrzebała chwilę w torebce i wyciągnęła małego Glocka. Uśmiechnęła się krzywo. Miała dość amunicji - Ot na jakiegoś zboczeńca. No właśnie. Usłyszała odgłos tarcia metalu o metal. Sapanie. Odwróciła głowę i wrzasnęła.



Bardzo blisko niej stała makabryczna postać ze stalową piramidą na głowie. Kobieta wrzasnęła i zaczęła strzelać do Bena. Albo czegoś czym teraz Ben był.



Potwór stęczał, ale parł naprzód. Wyciągnął przed siebie ręce.



- WON! - wrzasnęła dziewczyna, nie przerywając ognia.



"Piramdogłowy" jęknął i zawrócił. Z jego wysokiego ciała lała się krew.



Kingstone chwilę sterczała, po czym zemdlała.

Dopiero później, jak już miasto wróciło do normy, Nicholas ją obudził.
Bo lubię pisać.

2
Zaczynamy...


tumi1 pisze:-Odwiozę cię do domu, jak na dżentelmena przystało, a potem wrócę do mojego apartamentu i prześpię się.
Wtrącenie ma początek i koniec.


tumi1 pisze:- Przepraszam - zaczął Ben. - Ja chciałem zgłosić porwanie
Boldem jest kropka.


tumi1 pisze:- Cholera, Diane, gdzie jesteś... ?


Gdzie jest znak zapytania?


tumi1 pisze:Czy było możliwe, żeby tam kobieta teraz tam przebywała?
Niepotrzebne podwojone"tam".


tumi1 pisze:- O Boże. - wyszeptał - co to było?
Od kiedy to po kropce stawiamy małą literę?


tumi1 pisze:tylko on,zupełnie bez sensu, odważał się wychodzić na zewnątrz.
Autorze, zdanie zaczynamy z wielkiej litery. Znów widzę wtrącenie, jakaś mania?


tumi1 pisze:"Czekam na ciebie,kochanie! Spotkajmy się w miejscu naszego pierwszego spotkania!
Przecinek, autorze !


tumi1 pisze:Liście zgniłe nie trzaskały, gdy po nich szedł.
Zmieniłbym szyk zdania, na:
Zgniłe liście nie trzaskały, gdy po nich chodził.

tumi1 pisze:Gdy parę minut później szedł polaną,trawa krwawiła.
Heh, jeszcze nigdy nie spotkałem się z takowym zjawiskiem.


tumi1 pisze:Bena,podobnie jak wielu ludzi pociągał strach i ciekawość.
Aż się prosi o przecinek...


tumi1 pisze:- Alessa. - odpowiedziała i uśmiechnęła się do niego.
Zastanawiam się, dlaczego umieściłaś kropkę po Alessa? Usuń ją.


tumi1 pisze: - Alessa, poczekaj tutaj. - wyszeptał do dziewczynki i trzymając wysoko topór, wkroczył na środek pokoju.
Kolejny raz niepotrzebna kropka. Częsty błąd w tym opowiadniu. Proszę, następny tego typu cytat :


tumi1 pisze:- Dzięki. - powiedział Ben i ruszył w drogę.
Wiesz jakie tego typu błędy popełniłeś, autorze, więc pozwól, iż oszczędzę sobie dlaszego ich wypisywania.


tumi1 pisze:Mężczyźnie wkroczyli do środka budynku.
Po co użyłeś tego "e"?



Muszę przyznać, iż tekst potrafi wciągać. Ale to tylko jeden i jedyny plus tego "fan-fiction". Dużo błędów w zapisie dialogów, masa błędów interpunkcyjnych. Mimo to nie wystawię negatywnej oceny, aczkolwiek za tyle błędów wystwaiłbym ją bez problemu, gdyż (jak już wspomniałem) dałem się ponieść. Napraw błędy, a do czegoś dojdziesz (tego Ci szczerze życzę). Bywaj !
wyje za mną ciemny, wielki czas

4
Ktoś powiedział żeby wrzucać stare prace? I widział w tym jakiś sens? o_O

Ja nie widzę.


- Znajdzie się tutaj pokój? - Spytał mężczyzna o czarnych włosach i ciemnych oczach.

- Owszem - odparła z uśmiechem kobieta w recepcji. - Pokój 301, trzecie piętro, pierwsze drzwi po lewej.

- Dziękuję.
o_O <- Tak wygląda moja twarz po przeczytaniu tego fragmentu. Serio.


Benjamin Mayers wszedł po schodach na trzecie piętro, po drodze spotykając jeszcze kłócące się małżeństwo.
Skąd wniosek, że to małżeństwo? To widać po twarzach? Facet umęczony, zmarnowany, kobieta radosna, pełna energii?


Mayers cisnął walizkę na podłogę, rzucił na łóżko i zasnął w ubraniu.
I to jest właśnie wrzucanie starych prac. Rzucił walizką na podłogę (chociaż cisnął bardziej mi się kojarzy z silnym rzuceniem czymś i jakoś mi się tu kłóci, mniejsza), a potem jeszcze rzucił na łóżko. Tylko kiedy podniósł?



W sumie to całość, od samego początku można cytować i mówić co tutaj jest źle, ale nie widzę sensu. Przecież to stary tekst. W dodatku wydobyty z czeluści dysku twardego.

Jest pełno błędów interpunkcyjnych, stylistycznych i logicznych.



Wczoraj powiedziałem komuś, że jak jeszcze raz zobaczę słowa w stylu: "tekst sprzed kilku lat", "miesięcy", "stary tekst znaleziony na dysku", to przestaję weryfikować, bo to nie ma sensu. Chyba dotrzymam słowa. Pomyślę.
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.

5
Leży tak ten tekst samotny, opuszczony, już ja się nim zajmę… ; >



Pozwolę sobie wyłowić tylko kilka najładniejszych babolków, wszystkich mi się nie chce, kilka dni by na tym zeszło.
Najwyraźniej ktoś ukradł im samochód z nartami na czele.
Z racji tego, że mężczyźnie spodobała się kobieta, postanowił nie zasypiać gruszek w popiele.
- Proszę pana, chciałem tylko stwierdzić, że ze względu na zatrucie powietrza oraz przez wgląd na zdrowie naszych funkcjonariuszy, nie możemy wysyłać żadnych policjantów.
Otaczała go mgła, nie widział nic w promieniu ośmiu metrów.
Głos uwiązł mu w gardle. Wolał nie wspominać o potworze. Gruby wyjął notes i odparł uspokajająco.

- Dobrze, policja się tym zajmie.
Jeśli sytuacja będzie wyglądała jak teraz, to zadzwonię na pana komórkę.
Z szafki jak na ironię wylała się krew,odsłaniając kartkę papieru. Mayers przyjrzał się jej dokładnie i przeczytał:
Zamiast śniegu,lał deszcz.
Wycieraczki zdejmowały pruszynki śniegu z okna.
Było też jezioro zamarznięte.
Mayers skoczył rozpaczliwie.
- Dobrze. - Usłyszał w odpowiedzi, a następnie do jego uszu dobiegł odgłos odsuwania się.
Cisza,która ich otaczała była doskonała. Drewniana podłoga nie skrzypiała,za oknami widzieli spadające płatki śniegu.
Kingstone chwilę sterczała, po czym zemdlała.
Autor się przyjrzy i zastanowi, co tu napisał, dobrze?



A teraz ogólnie.

Ogólnie nie lubię takich horrorów, że tylko flaki latają i krew się leje. Nie, nie, to nie dla mnie. Może gdyby to był turpizm – ale nie jest. Nic pięknego tu nie dostrzegam. Za to widzę dużo błędów, zwłaszcza logicznych, stylistycznych, interpunkcja przy tym to pikuś. Ludzie się jakoś dziwnie zachowują, ci, których jeszcze nie „spotworzyło”. Inteligentny człowiek, a Ben chyba miał być inteligentny, nie rozgląda się po mieście pełnym potworów i żywych trupów, tylko spier**** stamtąd ile sił w nogach, żeby uratować własne cztery litery, a nie cudze, choćby nie wiem jak kształtne były. W ogóle jakieś to… dziwne. I nie klimatyczne, wcale nie straszne. Może gdyby poprawić…?



Ale przecież autorowi szkoda na to czasu, niech inni się tym zajmą.



Pozdrawiam. Raczej chłodno.
Piszcząco - podskakująca fanka Mileny W.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”