Światłocienie
Korytarz wydawał się pusty. Mlecznożółte światło lamp podwieszonych pod wysokim sklepieniem rzucało na posadzkę koła, wielkie niczym plamy nałożone pędzlem znudzonej akwarelystki-olbrzymki. Cienie gnieździły się wysoko; im wyżej, tym śmielej. Tu nisko cisnęły się gdzieniegdzie w zakamarkach i pod ławami wzdłuż jednej ze ścian. Tu panowała elektryczność, o ciepłej barwie, acz nieprzyjazna jak ciemność za oknami.
I cisza. Niczym nie zmącona. Drzwi nie trzaskały, buty nie szurały, głosy nie dochodziły...
Ruch klamki w głębi korytarza był cichy i prawie niezauważalny. Podążył za nim cień. Bezkształtny, po chwili przemienił się w zarys ręki, wywalczając sobie miejsce na brązowym prostokącie drzwi.
Dziewczyna jednak nie ruszyła się z ławki. leżała na boku z podkulonymi nogami, z głową na ramieniu. Prawą dłonią, swobodnie opadającą, imitowała zaciskające i rozwierające się naprzemiennie szpony. Można by pomyśleć, że zajmował ją bez reszty cień, który rzucała.
Ponowny ruch klamki, mocniejszy, zdecydowany. Ostrzejsze światło wdarło się na korytarz, szerokim klinem wbijając się w jedno z żółtych kół. Wychodzący tyłem młody mężczyzna w znoszonym garniturze odwracał się, najwyraźniej na ostatnie słowa swego rozmówcy z głębi pomieszczenia, by za chwilę znieruchomieć w pół kroku.
Nie zmieniając pozycji wpatrywała w niego oczy. Wielkie brązowe, ledwie podkreślone makijażem. Po dłuższej chwili uniosła się na ramionach.
– Taaa... – zdołał wydobyć z siebie w międzyczasie i zamilkł.
– No i jak? Jest ktoś? – Drzwi rozwarły się szerzej i zza ramienia chłopaka wynurzyła się łysiejąca głowa mężczyzny w średnim wieku.
Dziewczyna wstała, miękko, niemal bezszelestnie, towarzyszyło temu jedynie krótkie skrzypnięcie ławy. Zawiesiła wzrok na ścianie, tuż obok mężczyzn, lecz trudno było uznać, że uciekła przed ich spojrzeniami. Patrzyła pewnie, w punkt. A może na wylot. Nie postąpiła ani kroku, zdawała się czekać.
Chłopak w końcu wyrwał się z tego swoistego zawieszenia. Spojrzał pobieżnie w obie strony korytarza, a następnie jeszcze raz na stojącą w odległości dwóch kroków dziewczynę. Zajęło mu to tym razem ułamek sekundy, a w tym czasie zdążył okręcić się na pięcie, po czym bez słowa oddalił pośpiesznym i rwanym krokiem do klatki schodowej.
Starszy z mężczyzn nie obejrzał się za odchodzącym. Zdało się, że także nawet myśli mu nie poświęcił. Sam miał z czego się otrząsnąć. Wiodąc wzrokiem po podłodze wycofał się do wnętrza pokoju.
– Proszę do środka... – dało się słyszeć zza wpół otwartych drzwi jego słaby od nagłej chrypy głos. I chrząknięcie.
Dziewczyna podniosła płaszcz z ławki, ścisnęła mocniej w dłoni podłużny metalowy przedmiot i po chwili zniknęła za zamkniętymi drzwiami.
Na korytarzu ponownie zapadłaby cisza elektrycznego światła, gdyby nie dudnienie kroków na schodach. Lecz i ten dźwięk wkrótce ucichł. A może zastąpił go odgłos podeszwy butów na zapiaszczonych po całym dniu granitowych stopniach, odgłos ostrożnego wspinania się?
•
Miałem dość czekania. Byłem zdeterminowany, by w końcu uczynić jakiś krok. Ale nieraz już sobie to przysięgałem, a ostatecznie tchórzyłem. Jestem zbyt pijany, tłumaczyłem się sam przed sobą, albo: niech trafi się lepsza okazja. Pijaństwem może i słusznie się wymawiałem, ale co do sprzyjających okoliczności to trudno o lepsze, niż te, które dwoje ledwie znajomych, i tak po prawdzie niezbyt bliskich, miewa na co dzień oraz od święta, gdy spotykają się wyłącznie w gronie innych ludzi, nigdy sam na sam. Mieliśmy może nawet wspólnych przyjaciół, ale nigdy nie odważyłem się ich prosić, żeby szepnęli o mnie dobre słowo. Nie miałem co liczyć na wstawiennictwo innych, gdy sam sobie nie potrafiłem pomóc ukrywając się za swoją nieśmiałością. A wtedy łatwo przegapić jedną szansę za drugą. Trafiały się niemniej takie okresy, gdy sądziłem, że cokolwiek mnie lubi, bardziej niż trochę.
Ten wieczór przypadał w moim mniemaniu na taki właśnie czas. Zamierzałem uderzyć, czułem się z dobrze z tą myślą, siedząc w ulubionej knajpie naszej głównie studenckiej paczki. Mój coraz większy rausz, jej niedawne rozstanie z chłopakiem wzmagały – tak, tylko jej samej brakowało. Ale zjawić się miała lada chwila. I choć chętnie spojrzałbym na siebie z perspektywy barmana stojącego za dystrybutorem piwa, zadrwił z myśli, które odbieram jako własne skrywane pragnienia, gdy w istocie są może chimerami dzieciaka piszącego pamiętnik, i nalał kolejne jasne pełne, takie dla prawdziwego mężczyzny, który uczucia szuka tam, gdzie jest w stanie sięgnąć, to trzymałem rezon, jakbym szykował się do przygody życia.
Zacząłem się obawiać, że znowu będę zbyt pijany. Połykałem piwo za piwem, a jej wciąż nie było. Nikt nie zdawał się jednak martwić tym, że może już aż nadto się spóźnia. Jeśli komuś zapowiedziała, kiedy będzie, to ten ktoś się z tym nie zdradzał. Może miała w ogóle się nie zjawić? Nie zapytałem.
Wiedziałem o jej problemach z jednym z wykładowców. Coś powiedział na wykładzie, a ona mu wygarnęła. Żadnych konkretów nie słyszałem, bo inni nie dzielili się wiedzą na ten temat, ani nie spekulowali. Tego wieczoru jakby nikt się nią nie przejmował, tylko ja!
Weszła w końcu. Wewnętrzne drzwi, oddzielające przedsionek od głównej sali, otworzyła niezdarnie, kopiąc w nie, gdy za szybko przestąpiła przez próg. Matowy witraż w lilie na żółtym tle zajazgotał, ale że było gwarno, a ja podnosiłem głowę i zerkałem w stronę wejścia, gdy tylko słyszałem dochodzące stamtąd jakiekolwiek dźwięki, to nikt poza mną nie zwrócił uwagi.
Gdy ją poznałem, nie malowała się jeszcze i raczej nie była świadoma własnej atrakcyjności, teraz lubiła podkreślać oczy kredką bądź uwydatniać je jasnym cieniem i wiedziała, jak to robić. Na mnie działało, zawsze patrzyłem.
Zajmowaliśmy duży ciężki prostokątny stół na środku knajpy, obstawiony ze wszystkich stron także wcale nie lekkimi ławami. Podeszła i przywitała się krótko ze wszystkimi.
– Dobrze – odpowiedziała na kilka pytań o to, jak jej poszło.
Z jednej strony ścisnęli się, by zrobić miejsce. Nie usiadła, nawet nie sposobiła się do tego. Nie wszyscy na nią patrzyli, zajęci tylko na chwilę przerwanymi rozmowami. Wiodła wzrokiem po twarzach. Czekałem, aż dotrze do mojej. I może nawet zatrzyma się na dłużej spostrzegłszy skupienie i pewność.
– Siadaj, siadaj! - ktoś ponaglił.
Spojrzała w stronę baru.
– Idę po piwo – powiedziała, po czym... wybiegła na zewnątrz.
•
Znalazł ją w najbliższym zacienieniu. Opierała się plecami o brudny ceglany zlany deszczem front budynku. Podszedł.
– Co się stało? – Próbował objąć ją ramieniem.
Odepchnęła go oburącz. Jego cień wpadł ponownie w światła ulicznej latarni.
Stanęła prosto i sięgnęła do kieszeni płaszcza. Wyciągnęła zaciśniętą pięść, rozwarła ją na tyle, by chłopak dojrzał, co kryje.
– Po co mi to dajesz? – Cofnął się o pół kroku, nie patrząc ni to w twarz dziewczyny, ni to na jej dłoń. Gdzieś pomiędzy.
Opuściła rękę. Wzięła głęboki wdech.
– Zabiłam go... - Mocno trąc plecami o mur osunęła się siadając w kucki.
Chłopak stężał. Stał w nienaturalnej pozycji, z jednym kolanem lekko ugiętym i ramionami przygotowanymi do jakiegoś gestu.
– Co się stało? – zdołał wykrztusić, trochę z głupia front. Nie czekając na odpowiedź, odwrócił się i podniósł dłoń do mokrego czoła. Ciężko wypuścił powietrze z płuc, spoglądając w górę, w ciemne zasnute chmurami niebo.
Zaczął przestępować z nogi na nogę, jakby nie mogąc się zdecydować, w którą stronę się skierować.
– Nie wierzę...
– Zabiłam go, nie rozumiesz? – Głos dziewczyny był bliski załamania. Wbijała wzrok we własne kolana, a wolną dłonią, tą nie tkwiącą w kieszeni, raz za razem odgarniała włosy za ucho. – Zrobiłam to, co ci mówiłam, że zrobię... - dodała już łkając.
•
Wyszedł za nią mój dobry kolega. Jak zdążyłem po chwili z rozmów wywnioskować, byli parą od kilku dni. I być może tylko ja o tym nie wiedziałem.
Chwilę trwało, zanim się z tym oswoiłem. Piwo już nie smakowało. Dobry kolega to wciąż tylko kolega, nikt więcej. Nie wiedział, nie mógł wiedzieć. Łyk goryczy i litr wody. Aż brzuch pęcznieje.
Głosy wokół powoli przebijały się do mnie.
– ... na wykładzie. Słyszałam, że... A ona mu odpyskowała. I jeszcze, że pójdzie do dziekana...
– Z czego to wykłady?
– A jakie to ma znaczenie?
– Z zarządzania... Ja wtedy byłem.
– To czemu nic nie mówisz?
– A co mnie to...? Zresztą przesadziła.
Mieli moją uwagę i jeszcze wiele zdań padło, także takich, które popychały do kłótni, ale konkretów już nie usłyszałem. Ale nadeszło olśnienie, odwagi też nabrałem. Czas mijał, więc postanowiłem spróbować dowiedzieć się u źródła. I zarobić tym sposobem trochę punktów.
Wstałem, bez słowa, tak, że w domyśle zmierzałem do ubikacji. Nikt nie zapytał, więc nie musiałem skłamać. Oszklone drzwi, jak zawsze, otwarły się z brzękiem, i zamknęły podobnie. Nie zwracałem na to uwagi, bo salę i całe towarzystwo miałem już za sobą.
Poczułem od razu mokre jesienne powietrze. I zapowiedź coraz chłodniejszych nocy. Ale choćbym miał zamiar przespacerować się wzdłuż ulicy w jedną i drugą stronę, daleko szukać nie musiałem. Byli tuż tuż, na prawo, w odległości kilku metrów. Nic nie mówili. Zdawali się mnie także nie zauważyć.
Spojrzałem uważniej. Siedziała na ziemi, jej twarz skrywały włosy, wydało mi się, że słyszę szlochanie. On nerwowo chodził w miejscu, co rusz mierzwił włosy i drapał się po karku, szybko oddychał wypuszczając z ust obłoki pary. Przestąpiłem z nogi na nogę, co zdradziło moją obecność.
Zażenowany blado się uśmiechnąłem. Tylko na chwilę przestał się nerwowo ruszać, ona natomiast wstała niezgrabnie, bo wspierając się tylko prawą ręką. Jej lewa dłoń tkwiła w kieszeni. Poły płaszcza podwinęły się na zewnątrz, ale nie zdawała się tym przejmować. Spostrzegłem, że patrzy mi prosto w twarz, może już dłuższą chwilę. Zrobiłem wszystko, co w mej mocy, bo odpowiedzieć tym samym. I wytrzymać. Zbliżała się. Jej orzechowe oczy rosły. Dwa wielkie orzechy włoskie rytmicznie okładały moje czoło. Wodziłem spojrzeniem w przyspieszonym tempie od jednego do drugiego, by powstrzymać się od mrugania. Zatrzymała się krok przede mną. Nie spuszczając wzroku chwyciła moją rękę za prawy nadgarstek i przyciągnęła do siebie. Byłem zaskoczony, ale poddałem się bez wahania. Pod jej dłonią na swojej poczułem twardy ogrzany przedmiot. Spojrzałem w dół: coś z ostrą końcówką, więcej dojrzeć nie mogłem. Gdy na powrót chciałem napotkać jej spojrzenie, już go tam nie znalazłem. Bez słowa minęła mnie i nie oglądając się szybko odeszła.
W dłoni trzymałem drobne nożyczki. Jak się wiele dni później miałem dowiedzieć, takie do precyzyjnego wycinania naskórka. I jak się sam znacznie szybciej domyśliłem, wcześniej tego dnia, w którym przyszło mi je dzierżyć, zostały użyte w brutalny i krwawy sposób.
"Światłocienie" [opowiadanie, mystery]
1zanim przewrócisz się na drugi bok, upewnij się, że masz miejsce
- z., wkrótce słynny leniwiec
- z., wkrótce słynny leniwiec