
Miłej (w miarę) lektury życzę...
Sky
(...)
Na wysypanym kamieniami zajeździe stoi jeden samochód osobowy (czarne audi) i furgon dostawczy. Gdy Robert i Barbara stoją w bramie, widzą sklep po prawej, a nieco bliżej przed nim ławy z parasolami postawione pomiędzy wysokimi ścianami gęstych krzewów. Ten osobliwy pijacki labirynt bucha duszącym zapachem roślin. Gdy idą w stronę sklepu, ich odbicia przesuwają się na szkle pustych butelek postawionych na ziemi i na stołach, wyglądają jak duchy uwięzione w szkle, rozciągające się i pryskające ze złości. Cienie są słabe i roztarte, kamienie chrzęszczą pod obutymi stopami.
Sklep jest oczywiście otwarty. I pusty.
Drzwi uchylają się z cichym puff, zupełnie jakby prowadziły do sterylizowanego pomieszczenia na martwym statku kosmicznym. Wewnątrz wokół rozciąga się biały kontuar. Po prawej: szklane półki a na nich masa niepotrzebnych drobiazgów: karty do gry, rajstopy, tabletki na ból głowy, zestawy szachów, gier w chińczyka, tandetnych lalek kiepskiej jakości (zerkają jakby na coś czekały), prezerwatyw, zeszytów, długopisów i… no tak. Kolejnych prezerwatyw. Lodówki milczą, wiatrak pod sufitem nie obraca się. Robert podchodzi do blatu pociera go dłonią. Patrzy na palce i widzi szary puch, kawałek brutalnie wydarty z ciała kurzu.
- Dzień dobry! – uśmiecha się Robert, jakby widział kogoś za ladą. – ładny dziś mamy dzień, prawda? Też tak pani sądzi? Szkoda, że nie wziąłem portfela, ale sądzę, że może mi coś pani dać… jak to się nazywa? „Na zeszyt”? Tak. Dokładnie tak. Na krzywy ryj, ma pani rację, tak się dzisiaj mówi. – Obraca się do Barbary i puszcza oko. Robi to w dziwny, przerażający sposób. – Och, przepraszam, rozgadałem się. Tak już mam, ale odnoszę wrażenie, że wszyscy tutejsi ludzie są jacyś tacy mało rozmowni, siedzą w domach, nie pokazują się…
- Robert, przestań… - prosi Barbara, lecz Robert nie zwraca na to uwagi i ciągnie dalej:
-…i zostawiają otwarte drzwi. To nieroztropne, naprawdę. Ktoś może przyjść i nieźle narozrabiać! No dobrze, dosyć już tej paplaniny, przepraszam. Poproszę dwa piwa… co proszę? Tak, oczywiście, że w puszkach, prawdziwi faceci piją tylko z puszki! Hmm. I jeszcze… - teatralnie drapie się po brodzie udając zastanowienie – jeszcze paczkę chipsów… jaki smak? Może być cebulowy. Nie ma cebulowych? Jej, niech więc będą bekonowe! I jeszcze…
- Przestań!
Robert obraca się do Barbary.
- Przerażasz mnie! – mówi dziewczyna. – Rozumiesz? W tej chwili mnie przerażasz!
- Ja… - Robert wpatruje się w podłogę i po chwili znów patrzy za ladę. – Chyba wezmę jeszcze dwa Tymbarki brzoskwiniowe.
Barbara osuwa się na podłogę. Oparta plecami o kontuar, cicho szlocha, patrząc przez szklane drzwi na zewnątrz.
- Przepraszam – mówi drżącym głosem Robert. – Nie wiem co mnie napadło. Naprawdę.
- To było okropne – szepcze Barbara. – Nigdy więcej tak się nie zachowuj! Rozumiesz?
- Przepraszam…
Teraz siedzą razem na podłodze, objęci i zamyśleni. Po chwili Robert wyciąga z kieszeni komórkę i patrzy na ciemny ekranik. Palcem wskazujący naciska przycisk u góry, lecz aparacik nie włącza się. No tak. Rozładowana bateria.
- Jak go naładować, skoro nie ma tutaj prądu? – pyta Robert.
- Nie wiem. – Barbara kręci głową.
- Poszukajmy na zapleczu, może coś wymyślimy.
- Ty idź, ja tutaj posiedzę…
- No dobrze, jak chcesz.
Robert wstaje i przeskakuje niezgrabnie nad ladą. Po chwili stoi na miejscu, które zawsze zajmowała śliczna, czarnowłosa dziewczyna z ładnym biustem, co chwila zmawiająca swą marketingową modlitwę: dzień dobry! Co podać? Do zaplecza prowadzi wąski korytarzyk. Oświetla go jedynie małe, kratowane okienko na końcu. Na ścieni po prawo wisi wielka tablica z przyczepionymi karteczkami pracowników. Robert patrzy na jedną z nich i czyta: „Magda, o dziesiątej przyjedzie facet z towarem. Dopilnuj, by wypełnił wszystkie papiery”. Dalej są jedne jedyne drzwi. Szybkie pociągnięcie za klamkę (rozlega się bolesne zgrzyt mechanizmu) wyjawia, co jest za nimi.
Małe biuro z biurkiem i dwiema szafami (a nich pewnie jest udokumentowanie sklepu). Na biurku stoi komputer stacjonarny. Przez okno za nim wlewa się słaby strumyk (martwego – myśli Robert) światła, który rzuca cień chłopaka na lewą ścianę korytarzu. Robert podchodzi do biurka, patrzy na klawiaturę śpiącą pod kołdrą kurzu. Po chwili odsuwa po kolei wszystkie szuflady biurka. W pierwszej znajduje jakieś notatki i długopisy, w drugiej teczki z kolejnymi dokumentami, zaś w trzeciej, pośród jakichś kabli i zszywaczy dostrzega coś ciekawego.
- Co to? – pyta sam siebie.
Wyciąga przedmiot z szuflady. Mała, zimna, czarna i prostokątna rzecz. Z tyłu jest napis… zaraz… Sony Ericsson. To bateria do komórki, pewnie zapasowy egzemplarz szefowej. To musiała być zapobiegawcza kobitka (Robert, nie wiedzieć czemu, w ogóle nie bierze pod uwagę tego, że nad sklepem mógł czuwać mężczyzna).
- Zaraz…
Wyciąga komórkę z kieszeni i nagle jego serce bije mocniej i szybciej. Chłopak trzyma w dłoni szarego Sony Ericssona model k500, taki sam, jak wypisany na baterii! Jeżeli rzeczywiście to naładowana zapasówka, wystarczy ją przełożyć i telefon będzie działał… szybko ściąga obudowę i – tak! – pasuje, bateria pasuje. Starą chowa do kieszeni i włącza telefon. Pin, jaki był pin?
- Cztery jedynki.
Jeden. Jeden. Jeden. Jeden. „WITAMY!” – uśmiecha się telefon. Już, zaraz, za chwilę… tak, jest zasięg! Trzy kreski. Robert biegiem wraca do Barbary.
- Działa! Telefon działa! Znalazłem naładowaną baterię!
- Dzwoń – mówi dziewczyna i wstaje z podłogi.
- Jaki to był numer?
- Cholera, nie wzięłam tego listu ze sobą.
Robert jest nią zły za to, lecz… cholera, sam powinien o to zadbać. Ty dupku, powinieneś w końcu zacząć trzeźwo myśleć, myśli Robert i odgania od siebie złość na Barbarę.
- Może sprawdź w liście? – pyta nagle Barbara. – Adam Rolewicz.
- Racja.
Na liście jest masa numerów, nic nie mówiące nazwiska, lecz Robert odnajduje jeden zapisany jako „A.R”. Tak jak podpis pod tamtym listem, myśli.
- Jest coś. Wybrać?
- Tak, oczywiście, że tak.
Robert naciska „DZWOń”, przykłada telefon do ucha i słyszy najpierw szum i trzaski, a potem pojedyncze sygnały. Nagle rozlega się głos:
16
przekroczył pan dozwoloną prędkość – powiedział policjant, stojący przed uchylonym oknem kierowcy czerwonego forda’92.
Kurwa, musiałem przyśpieszyć akurat tam, gdzie przystanął ten pieprzony radiowóz, pomyślał Robert. Nawet nie oglądnął się ani nie spojrzał w lusterko; wiedział, że Barbara jest zła. Może nawet wściekła.
- Czy pan mnie słyszy? – zapytał policjant.
- Tak, panie władzo. Bardzo wyraźnie. – Robert pokiwał głową i zrobił to (chyba podświadomie) w jakiś komiczny sposób. Chyba za szybko, zupełnie tak, jakby naśladował galaretę.
Facet w niebieskim mundurze (wygląda jak kosmiczny hydraulik, zaśmiał się w myślach Robert) wykrzywił twarz w grymasie podejrzliwości. Chyba przeszło mu przez myśl, że szanowny-pan-kierowca jest chyba po kilku głębszych. Albo, o zgrozo, po czymś jeszcze gorszym. – Może pan wyjść z samochodu?
- Ale…
- Proszę wyjść z samochodu.
- No tak… oczywiście… nie ma (kurwa!) problemu.
Robert wyszedł z forda i stanął twarzą w twarz z policjantem… dopóki ten nie wyprostował się, i nie urósł o kolejne dziesięć centymetrów. Człowieku – pomyślał Robert – zamiast pracować w drogówce, powinieneś być koszykarzem.
- Mam tu alkomat. Dmuchnie pan?
- Dmuchnąć? Tak przy ludziach? – Robert uśmiechnął się głupio.
- Robert! – syknęła Barbara zza uchylonego okna.
- No tak, przepraszam, panie władzo. To był głupi żart.
Policjant w ogóle tego nie skomentował. Wystarczyło jego spojrzenie typu: "jesteś kretynem, czy tylko udajesz?". Robert dmuchnął w alkomat i okazał się czysty. Wyraźnie zdziwiło to stróża prawa, i chyba zasmuciło, bo z minuty na minutę miał coraz większą ochotę w jakiś sposób udupić tego cwaniaczka. Spojrzał na kobietę w samochodzie, ta mrugnęła do niego, i przeniósł spojrzenie z powrotem na wygadanego kutasa w skórzanej kurtce.
- Wie pan, z jaką prędkością wszedł pan w tamten zakręt? – zapytał policjant, a jego oczy zmrużyły się za powłoką ciemnych, iście teksańskich okularów. Patrzcie państwo! Polska karykatura Chucka Norrisa – pomyślał Robert.
- Dziewięćdziesiąt dwa kilometry na godzinę, panie władzo. – Wciąż się uśmiechał.
- Czy ty myślisz, człowieku? – parsknął policjant.
Bardzo gładko przeszedł na ty, nie ma co.
- W tej chwili… nie – odpowiedział Robert, a jego drwiący uśmiech poszerzył się.
- Sądzę, że ani w tej, ani w żadnej innej – rzekł policjant. – Zdajesz sobie sprawę, co by się stało, gdyby ktoś z przeciwnego pasa skręcał jednocześnie z tobą? Nie zdążyłbyś zareagować, kretynie…
- Ale…
- Ja teraz mówię, do ciężkiej cholery, więc nie przerywaj mi, smarkaczu.
Ten gość ma chyba kiepski dzień. Niepotrzebnie go drażniłem.
- Popisujesz się przed nią? – ciągnął dalej policjant. – Bo jeśli ci na niej zależy, to może zapewniaj jej większe bezpieczeństwo? Odwalając takie numery zorganizujesz wam piękne przyjęcie. – Zamilkł na chwilę i dodał z (to było objawienie) drwiącym uśmiechem, namalowanym na nieogolonej twarzy: - Po mszy pogrzebowej.
- Niech mi pan po prostu wystawi ten cholerny mandat, dobrze?
Policjant stał przez chwilę wpatrzony w Roberta. Potem cmoknął ustami i wyciągnął notes.
- Nie ma problemu. Trzysta złotych, tyle cię będzie kosztować ta kilkudziesięciu metrowa przejażdżka na moich oczach, synku.
- Niech pan nie obraża mojego ojca – uśmiechnął się Robert (policjant ugryzł się w język, dusząc w ustach: spierdalaj, głupku) i przyjął mandat. Po chwili znów siedział za kierownicą i wrócił na drogę 319. Barbara szybko przerwała milczenie.
- Czyś ty oszalał? Co w ciebie wstąpiło? – zapytała.
- Och, nie denerwuj się, niepotrzebnie nadepnąłem na pedał gazu, ot co.
- Nie o to mi chodzi! – oburzyła się. - Czemu dyskutowałeś z tym facetem? Bawi cię to?
- Patrzył na mnie jak na idiotę, więc trochę się wkurzyłem.
- Nie dziwię się, że tak na ciebie patrzył.
Robert właśnie teraz wkurzył się, i to bardzo. Ten komentarz niezwykle go wściekł, w czym nie ma z resztą nic dziwnego; gdy kobieta ma rację, zwracając na coś uwagę mężczyźnie, facet wzdryga się jak przypalony. Kobieca racja zawsze jest jakaś ciężka do przełknięcia, cierpka, gorzka… i przedstawiona w dobijającej formie. Dwóch kumpli między sobą znalazłoby jakieś wytłumaczenie w tej sprawie, usprawiedliwiali by się, no bo tak, oczywiście, ten pieprzony policjant był wkurzający, masz rację stary, nie dziwię się, że jeździłeś mu po głowie i robiłeś z niego głupka… kobieta zawsze walnie prosto z mostu. I prawie zawsze będzie miała rację. Więc jak ma to nie boleć? Boli. Boli jak cholera. Wspaniały mężczyzna znów wyszedł na głupka. Wielce silniejsza i mądrzejsza płeć dostała celnego kopniaka w owłosioną, męską dupę albo jeszcze delikatniejsze cojones.
- Czasem naprawdę robisz z siebie ważniaka – powiedziała spokojniej Barbara. – Nie wiem dlaczego, ale robisz. Zazwyczaj jest to zabawne i podoba mi się, ale tym razem przesadziłeś.
Nie wiedział, jak to skomentować.
- I on miał rację. Jedź ostrożniej, za szybko prowadzisz ten samochód.
- Coś jeszcze? – warknął Robert, ku zdziwieniu Barbary.
- Tak – odparła, i tym razem czuł (co go zabolało), że on, głupi, tępy ON sprawia jej w tej chwili smutek. – Chyba wieziesz nie tylko mnie, ale kogoś jeszcze.
Pokiwał głową, milcząc. Wolał już nic nie mówić, rzeczywiście, przesadził. Rzeczywiście. Na tylnym siedzeniu jedno miejsce zajmowały chyba dwie osoby. Obejrzał się na Barbarę (i nie czuł wtedy, że nieco mocniej nacisnął pedał gazu, przyśpieszając o kolejne pięć kilometrów na godzinę) i oderwał jedną rękę od kierownicy. Dotknął kolana dziewczyny.
- Przepraszam, ja…
- Robert, uważaj!
Odruchowo nacisnął hamulec, lecz za późno. Coś z całej siły wbiło się w przód samochodu, czemu towarzyszył obrzydliwy, głuchy łoskot i odgłos pękającego reflektora. I jeszcze jeden dźwięk… ten zgrzyt - to coś wgięło zderzak i podrzuciło forda. Chwila, moment, i załomotało najpierw pod przednimi, a potem pod tylnymi kołami. Chyba zaczepiło o któreś i wierzgało pod samochodem, gdy ford powolnym ruchem (i piskiem opon) zatrzymał się pod kątem na środku drogi, zostawiając czarne ślady, cztery smołowate smugi z których unosił się delikatny dym.
Zapadła cisza.
- To był pies, prawda? Przejechałem psa? – zapytał Robert, lecz w oczach Barbary zobaczył wyraźne „NIE!”. Zadrżał, świat zawirował mu przed oczami. Powoli, bardzo powoli (Jezu, to chyba trwało całą wieczność) otworzył drzwi i wyszedł na zewnątrz. Idąc chwiejnym krokiem na tył samochodu wyobrażał sobie psa rozrzuconego między kołami, lecz psy nie mają zakrwawionych ludzkich dłoni, których palce wygięły się w różne strony, jak odnóża rozdeptanego pająka. Cień ręki wystającej zza koła był niezwykle długi. Była odwrócona wewnętrzną stroną do góry, właściciel musiał więc leżeć na plecach.
Robert zakrył usta i wydał z siebie cichy pisk. Szedł dalej.
Ramię okazało się wygięte w mylący sposób; chłopak leżał na brzuchu z górnym kończynami poobracanym o 180 stopni. Barbara jeszcze siedząca w samochodzie usłyszała krzyk Roberta, i powoli wyszła z samochodu.
- Nie… - Robert zakrył usta dłońmi, bo miał wrażenie, że zaraz zwymiotuje. Kręcąc głową powtórzył: - Nie…
Barbara, wsparta o bok samochodu, przesuwała się w jego stronę, jakby stała na skraju przepaści. Robert tymczasem patrzył na dziwnie czerwoną twarz, czerwoną nie od krwi, raczej maksymalnie zarumienianą, jakby trup wstydził się tego, co się stało. Głowa sprawiała wrażenie balonu, który lada moment eksploduje. Włosy pozlepiane były krwią, opadały na jedno oko (drugie było niewidoczne, bo głowa leżała bokiem na drodze, wykręcona pod niezwykle dziwnym kątem). To oko wpatrywało się dokładnie w Roberta, szklane, dziwnie szklane, nieludzko szklane. Robert zgiął się w pół.
- O Boże… - powiedział przez palce przyciśnięte do ust. – On się do mnie uśmiecha.
Rzeczywiście, na twarzy chłopaka był uśmiech w połowie ucięty przez jezdnię. Drwiący uśmiech, jakby dzieciak chciał powiedzieć: No i na co się gapisz, frajerze? Barbara zobaczyła drugą dłoń wystającą z pod forda i odsunęła się błyskawicznie z krzykiem grzęznącym w gardle. Dwa samotne cienie zastygły w bezruchu na jezdni, świat zamilkł. Znów ta bezwzględna cisza.
- Czy… czy on żyje? – szepnęła Barbara?
- Jezu, nie wiem! – Krzyknął Robert. Właśnie patrzył na twarz, której się nie zapomina. Twarz, która nawiedza cię w każdym śnie, nie pozwala ci spokojnie spać, twarz, której widoku spodziewasz się w każdym lustrze, oknie, szklance, w każdej kałuży na ulicy. Martwy chłopiec, którego zabiłeś. To jego spojrzenie, mające powracać we wszystkich koszmarach, jakby powtarzające w kółko: jeszcze wrócę, zobaczysz. Jeszcze się zobaczymy. Obiecuję. Robert jeszcze sobie nie zdawał, że chłopak leżący pod jego fordem dotrzyma takiej obietnicy w pełnym tego słowa znaczeniu.
- To sprawdź.
- Jak?!
- Przyłóż dłoń do tętnicy. Tu, przy nadgarstku.
Robert kucnął nad jedną z tych przerażających, wygiętych dłoni. Już zawsze będę się bał, że wypełzną spod mojego łóżka, gdy pochylę się po kapcie, pomyślał. Bardzo powoli zbliżył własną i dwa palce przyłożył w odpowiednim miejscu, które powinno pulsować łu-tup. łu-tup. Nie było żadnego pieprzonego łu-tup. Robert wyczuł tylko naciągniętą, leniwie stygnącą skórę. Pokręcił głową do Barbary.
- Mój Boże. Cośmy zrobili. Mój Boże…
- To ja. Ja go zabiłem. – Robert nie odrywał wzroku od szklanego oka. Kociego oka, złego, drwiącego, gniewnego, a zarazem obrzydliwie pustego oka. Wciąż łudził się, że zaraz ciało zadrży, a chłopak spróbuje wyjść spod samochodu i zapyta: Jejku, co się stało, proszę pana?
Nic wielkiego. Zabiłem cię.
łza Barbara spadła na rozgrzany asfalt. Dziewczyna podążyła za nią wzrokiem i zobaczyła prostą bruzdę krwi, na której prawie stanęła. Odsunęła się jeszcze bardziej i obróciła się w stronę pola. Było nieco ciemniejsze, jakby rdzawe. Chmury przeszły w gęsty pomarańcz i czerwień. Wiatr był kojąco lekki i gorący. Barbara ujrzała jęzor drogi wijący się hen daleko i drgający przez rozgrzane powietrze. Widziała „kałuże światła”, autostradowe fotometry, przez które świat jakby topił się i płonął z gniewu na linii horyzontu. Rozległ się dziwny, nieprzyjemny dźwięk, na który dziewczyna obróciła się błyskawicznie.
Robert pochwycił dłonie trupa i ciągnął go do siebie. Twarz przyciśnięta do ziemi szurnęła tak, że w sercu można było odczuć złowiwszy chłód. Robert pociągnął jeszcze mocniej i usłyszał trzask, na który znów zechciał zwymiotować. Jeszcze raz udało mu się to powstrzymać. Przyjrzał się chłopakowi i zobaczył wielkie, czerwone plamy pod pachami (które chyba… musiały pęknąć) i na krzyżu. Pociągnął jeszcze trochę, i kanty butów chłopca zachrobotały na asfalcie. Jedna noga była ugięta w kolanie, tyle że w przeciwną stronę. Barbara płakała coraz głośniej, pochłaniając szczegół, za szczegółem. To sen, myślała. To jakiś paskudny sen. Twarz chłopca nie była już czerwona, lecz purpurowa.
Robert, blady i rozdygotany rozejrzał się dookoła.
- I co teraz? – dosłownie wypluł z siebie te słowa i znów zakrył usta. Tym razem się nie udało – zwymiotował.
- Nie wiem.
Spojrzał głęboko w oczy dziewczyny.
- Dzwonić po policję i pogotowie? – zapytał.
- Ale…
- Jezu, co ja najlepszego zrobiłem – jęknął, i sięgnął po komórkę, którą miał w kieszeni.
- Nie – Barbara odezwała się nagle zimnym głosem pozbawionym emocji. – Nie rób tego.
- Co? O czym mówisz? Barbara?
- To… to byłby koniec. Nie możesz…
- Co chcesz przez to powiedzieć? – Rozwarł szeroko oczy, bo zaczynał rozumieć.
Wzięła głęboki oddech i powiedziała:
- Na razie nikogo nie ma, droga jest pusta. Zabierzmy go stąd i…
- I co?!
- I zapomnijmy. – Jej głos miał rozkazujący ton. Bardziej jednak zadziałało to, że Robert czuł, że jest to jedyne rozwiązanie, jeśli chcą żyć dalej w starym pożarku.
Tak. To jedyne rozwiązanie. Masz rację Barbaro.
- Otwórz… ba… bagażnik – wydukał z siebie.
Po chwili brał trupa w ramiona. Oddychał głęboko przez nos (czemu towarzyszył okropny świst), gdy trzymał chłopca, w głowie miał tysiąc, nie! milion myśli, a każda z nich pogrążała go jeszcze bardziej, czuł obrzydzenie do samego siebie, do rąk, w których unosi zwłoki tego Bogu ducha winnego dzieciaka. Barbara otworzyła bagażnik niczym wieko trumny, i po chwili Robert złożył ciało w jego cień, gdzie martwy zyskał towarzystwo skrzynki z narzędziami i apteczki pierwszej pomocy.
W oczach Barbary błyszczały kolejne łzy, lecz wciąż potrafiła być twarda i stanowcza. Robert pierwszy raz widział ją taką. No tak… pierdolony pierwszy raz. Po prostu wsiadła do samochodu i tam pozwoliła sobie na szloch, tymczasem Robert rozglądnął się jeszcze i stwierdził, że droga wciąż jest pusta. Zatrzasnął głośno klapę bagażnika (czemu towarzyszył widoczny z bardzo daleka, osobliwy błysk metalu) i rzucił ostatnie spojrzenie na asfalt. Zobaczył, że wyciągając zwłoki spod forda’92 na jednej bruździe krwi nakreślił drugą (nieco dłuższą) i tak powstało krwawe X. Zupełnie, jakby Bóg pomyślał „Cholera, tutaj stało się coś strasznego. Nie mogę tego zapomnieć” i zaznaczył to miejsce. Spojrzał na swoje dłonie; były brudne od purpury utraconego życia.
W mniemaniu Roberta nie było jednak Boga na drodze numer 319. Ani na żadnej innej.
Wsiadł do samochodu i przekręcił kluczyk w stacyjce. Włączył radio i usłyszał True love will never fade Marka Knopflera, co nadało groteskowości całej tej sytuacji. Odcięty od świata dźwiękiem gitary kierowca nacisnął pedał gazu. Silnik zawarczał, i ford escort’92 – mały, czerwony prostokąt widziany z góry, z nad jeszcze zaludnionego świata – zaczął oddalać się od miejsca wypadku.
Krew niedługo zaschnie w promieniach słońca i pociemnieje. Ktoś może zwróci na nią uwagę, lecz nikt nie zatrzyma się i pojedzie dalej.
17
…ABONENT JEST CHWILOWO NIEDOSTęPNY – mówi automat, gdy Robert dzwoni chyba szósty raz w drodze powrotnej. W końcu poddaje się i wyłącza komórkę, by zachować baterię na jak najdłużej.
- Zakopmy go – odzywa się nagle Barbara, gdy wracają pustą ulicą do domu pana A.R, który chyba poszedł do kina, bo nie odbiera tego cholernego telefonu.
- Mówisz o…
- Tak, mówię o chłopaku, który leży w naszym bagażniku. Nie rozumiem, dlaczego wcześniej tego nie zrobiliśmy.
No tak, myśli Robert. Ja też tego nie rozumiem. Po co go wozimy ze sobą? I nagle wpada na coś jeszcze.
- Sądzisz, że wtedy zniknie? że da nam spokój?
- Tak, też o tym pomyślałam.
- To ma sens. – Robert kiwa głową. – Duch domaga się godziwego pochówku.
- Zrobisz to sam? – pyta Barbara i patrzy na czarodziejski dom, który niedawno tak ich przeraził. Przyśpiesza kroku. Robert, podążający za jej spojrzeniem, również to robi.
- Tak, kochanie. Oczywiście, że tak.
Obejmuje ją ramieniem i patrzy w ciemne, pochmurne niebo.
- Zaraz znów będzie padać – stwierdza w zamyśleniu.
- Więc pośpieszmy się.
Idąc teraz przeciwną stroną drogi do tej, którą szli w tamtą stronę. Mijają małe podwórko, na którym leżą rozrzucone rowery. Barbara widzi coś i zmierza w daną stronę.
- Co zobaczyłaś?
Rudowłosa nie odpowiada. Kuca i podnosi z ziemi małą, różową skakankę. Wyobraża sobie dziewczynkę, która bawiła się tutaj zanim… zanim… Zanim wszyscy zniknęli, myśli Barbara.
Robert widzi w wyobraźni chłopca bijącego rekord. Niedawno wrócił z wyprawy rowerowej, rzucił swój pojazd i zaczął skakać na oczach kumpli.
- Dwadzieścia jeden. Dwadzieścia dwa. – Liczy z długimi przerwami, które poświęca na głośne sapnięcia. – Dwadzieścia trzy…
- Dalej, dalej! Szybciej! – krzyczy jeden z jego kolegów, siedzący na ziemi niski blondynek. Zaczyna klaskać w rytm skoków przyjaciela. – Będzie milion, mówię ci! Bęęęędzieee milioooon!
Drugi, siedzący obok niego śmieje się i stwierdza, że jest najgłupszym głupkiem pośród idiotów. Szturchają się, a ten, co skacze, liczy dalej:
- Siedemdziesiąt pięć. Siedemdziesiąt sześć. Siedemdziesiąt siedem.
Wszyscy mrużą oczy przez słońce odsłonięte przez chmury. Trzy cienie na żwirowej ziemi kopiują ich ruchy, wyrażają rozbawienie, radość. życie, po prostu życie.
- Sto jeden! – liczy dalej bijący rekord.
- Dalmatyńczyków! – rechocze blondynek i dostaje lepę w kark.
- Sto dwa. Sto trzy. Sto cztery! – Przerwy są coraz dłuższe, chyba rekordzista zaraz spasuje.
- Wytrzymaj do stu dwudziestu! Pobijesz rekord Marty, tej głupiej cipy na stojaku! – wrzeszczy oprawca blondynka.
- Sto pięć. Sto… sześć. Sto… siedem. Stooo… osiem. Sto…
- No! Wytrzymaj! – krzyczy blondynek.
- … dziewięć.
Wtem:
Pstryk! – myśli Robert. I wszyscy znikają.
Zapada cisza, dzieciaki już nie liczą, bo przestały istnieć. Skakanka, przez chwilę zawieszona w powietrzu, upada na ziemię.
Cisza. I nic więcej.
- Chodź – mówi Robert i chwyta dłoń Barbary. – Chodźmy stąd.
Dziewczyna idzie wolniejszym krokiem. Pochylając głowę, ukrywa przed Robertem nie pierwsze tego dnia łzy. W dłoniach ściska różową skakankę. Myśli:
18
Boże, jeśli istniejesz, wyciągnij nas z tego, pomyślała Barbara skulona na tylnym siedzeniu. świat za oknem przesuwał się tak szybko, jak chwili wypadku. Robert pruł do przodu, jakby próbował zostawić za sobą wszelkie złe emocje… a może i calutką duszę.
- Zwolnij, do cholery!
Zwolnił. Trochę, ale jednak. W radiu znów Dire Straits i ich Sultans Of Swing. Serce Roberta biło szybciej, gdy to słyszał. Ta dynamiczna, radosna piosenka (idealna na długą drogę) podsycała szaleństwo, które zalewało mózg chłopaka niczym krew podczas wylewu. Chore szaleństwo. Znów nacisnął pedał gazu. Zmrużył oczy, otarł je (ciągle powstrzymywał się od płaczu), na chwilę zwiesił głowę.
- Proszę cię, patrz na drogę. - Barbara wciąż miała stanowczy i rozkazujący głos. Robert słuchał go, cóż innego mógł teraz robić? Nic, do cholery! Tylko słuchać… i jechać dalej. Byle do przodu.
Na razie nikogo nie ma, droga jest pusta. Zabierzmy go stąd i…
I co?!
I zapomnijmy.
To wszystko wydarzyło się tak szybko. Ciągnęło się jakby setkami lat, a gdy spojrzał na zegar, zdał sobie sprawę, że odkąd wysiadł z samochodu by sprawdzić, co przejechał, minęło niespełna piętnaście minut. Piętnaście minut – tyle wystarczy, by człowiek częściowo postradał zmysły, działał pod wpływem instynktu i zaczął się zmieniać. Barbara przeszła to chyba jeszcze szybciej – gdy zerkał w lusterko, widział jej opanowane spojrzenie. Nawet nie była blada. Patrzyła tylko w dół, trzymała coś… zaraz, co to? Różaniec. Ona się modli, pomyślał Robert. Nie wiedział dlaczego, ale poczuł wewnętrzną ulgę, że chociaż to się nie zmieniło:
Barbara się modli.
Jeżeli nie ona miałaby go jeszcze kiedyś nawrócić, to niby kto? Nikt, kurwa, nikt. Choć po tym co zrobili… nie, odegnał tą myśl. To był tylko wypadek, o tak. Nie zabił przecież tego umyślnie, a teraz… teraz odruchowo (instynktownie) ratują swój związek. On ratuje swoją skórę, ona ratuje to, co ich łączy. Lecz jeżeli jest to prawdziwa miłość, to czy nie przetrwała by czegoś takiego jak więzienie? To okropne pytanie, lecz chyba już nie ma sensu go sobie zadawać. Za późno.
Lecz to kocie oko wciąż patrzy, nawet zamknięte w bagażniku zerka przez metal, drewno i skórę tapicerki. Widzi Roberta jak na dłoni, aż chłopak czuje chłód, a jednocześnie poci się. żywy sopel lodu z którego bucha gorąca para; żywa groteska emocji za kierownicą forda. Chce zniknąć, przestać istnieć, lecz nie może… żyje dalej.
Przestań tak myśleć, upomniał się. Znów nacisnął pedał gazu.
żyje dalej.
Wziął zakręt, przejechał przez kolejną wioskę. Potem skrzyżowanie. Metr za metrem uciekał przed prawdą. Obejrzał się do tyłu i zobaczył ruch ust Barbary. Wiedział, co mówiły te usta:
- Jestem z tobą.
Tak, jesteś ze mną. Na zawsze, prawda?
To spojrzenie. Spojrzenie rudowłosej.
Tak. Na zawsze.
Nie ma odwrotu. Pozostała miłość okupiona szaleństwem i ryzykiem. Dwa ciała twarzą w twarz to niekiedy dwie fale, a noc to ocean. Czas więc przyszedł na sztorm stulecia.
(...)