CISZA [czwarty fragment powieści grozy]

1
Kolejny kawałek mojej powieści ;)

Miłej (w miarę) lektury życzę...



Sky



(...)



Na wysypanym kamieniami zajeździe stoi jeden samochód osobowy (czarne audi) i furgon dostawczy. Gdy Robert i Barbara stoją w bramie, widzą sklep po prawej, a nieco bliżej przed nim ławy z parasolami postawione pomiędzy wysokimi ścianami gęstych krzewów. Ten osobliwy pijacki labirynt bucha duszącym zapachem roślin. Gdy idą w stronę sklepu, ich odbicia przesuwają się na szkle pustych butelek postawionych na ziemi i na stołach, wyglądają jak duchy uwięzione w szkle, rozciągające się i pryskające ze złości. Cienie są słabe i roztarte, kamienie chrzęszczą pod obutymi stopami.

Sklep jest oczywiście otwarty. I pusty.

Drzwi uchylają się z cichym puff, zupełnie jakby prowadziły do sterylizowanego pomieszczenia na martwym statku kosmicznym. Wewnątrz wokół rozciąga się biały kontuar. Po prawej: szklane półki a na nich masa niepotrzebnych drobiazgów: karty do gry, rajstopy, tabletki na ból głowy, zestawy szachów, gier w chińczyka, tandetnych lalek kiepskiej jakości (zerkają jakby na coś czekały), prezerwatyw, zeszytów, długopisów i… no tak. Kolejnych prezerwatyw. Lodówki milczą, wiatrak pod sufitem nie obraca się. Robert podchodzi do blatu pociera go dłonią. Patrzy na palce i widzi szary puch, kawałek brutalnie wydarty z ciała kurzu.

- Dzień dobry! – uśmiecha się Robert, jakby widział kogoś za ladą. – ładny dziś mamy dzień, prawda? Też tak pani sądzi? Szkoda, że nie wziąłem portfela, ale sądzę, że może mi coś pani dać… jak to się nazywa? „Na zeszyt”? Tak. Dokładnie tak. Na krzywy ryj, ma pani rację, tak się dzisiaj mówi. – Obraca się do Barbary i puszcza oko. Robi to w dziwny, przerażający sposób. – Och, przepraszam, rozgadałem się. Tak już mam, ale odnoszę wrażenie, że wszyscy tutejsi ludzie są jacyś tacy mało rozmowni, siedzą w domach, nie pokazują się…

- Robert, przestań… - prosi Barbara, lecz Robert nie zwraca na to uwagi i ciągnie dalej:

-…i zostawiają otwarte drzwi. To nieroztropne, naprawdę. Ktoś może przyjść i nieźle narozrabiać! No dobrze, dosyć już tej paplaniny, przepraszam. Poproszę dwa piwa… co proszę? Tak, oczywiście, że w puszkach, prawdziwi faceci piją tylko z puszki! Hmm. I jeszcze… - teatralnie drapie się po brodzie udając zastanowienie – jeszcze paczkę chipsów… jaki smak? Może być cebulowy. Nie ma cebulowych? Jej, niech więc będą bekonowe! I jeszcze…

- Przestań!

Robert obraca się do Barbary.

- Przerażasz mnie! – mówi dziewczyna. – Rozumiesz? W tej chwili mnie przerażasz!

- Ja… - Robert wpatruje się w podłogę i po chwili znów patrzy za ladę. – Chyba wezmę jeszcze dwa Tymbarki brzoskwiniowe.

Barbara osuwa się na podłogę. Oparta plecami o kontuar, cicho szlocha, patrząc przez szklane drzwi na zewnątrz.

- Przepraszam – mówi drżącym głosem Robert. – Nie wiem co mnie napadło. Naprawdę.

- To było okropne – szepcze Barbara. – Nigdy więcej tak się nie zachowuj! Rozumiesz?

- Przepraszam…

Teraz siedzą razem na podłodze, objęci i zamyśleni. Po chwili Robert wyciąga z kieszeni komórkę i patrzy na ciemny ekranik. Palcem wskazujący naciska przycisk u góry, lecz aparacik nie włącza się. No tak. Rozładowana bateria.

- Jak go naładować, skoro nie ma tutaj prądu? – pyta Robert.

- Nie wiem. – Barbara kręci głową.

- Poszukajmy na zapleczu, może coś wymyślimy.

- Ty idź, ja tutaj posiedzę…

- No dobrze, jak chcesz.

Robert wstaje i przeskakuje niezgrabnie nad ladą. Po chwili stoi na miejscu, które zawsze zajmowała śliczna, czarnowłosa dziewczyna z ładnym biustem, co chwila zmawiająca swą marketingową modlitwę: dzień dobry! Co podać? Do zaplecza prowadzi wąski korytarzyk. Oświetla go jedynie małe, kratowane okienko na końcu. Na ścieni po prawo wisi wielka tablica z przyczepionymi karteczkami pracowników. Robert patrzy na jedną z nich i czyta: „Magda, o dziesiątej przyjedzie facet z towarem. Dopilnuj, by wypełnił wszystkie papiery”. Dalej są jedne jedyne drzwi. Szybkie pociągnięcie za klamkę (rozlega się bolesne zgrzyt mechanizmu) wyjawia, co jest za nimi.

Małe biuro z biurkiem i dwiema szafami (a nich pewnie jest udokumentowanie sklepu). Na biurku stoi komputer stacjonarny. Przez okno za nim wlewa się słaby strumyk (martwego – myśli Robert) światła, który rzuca cień chłopaka na lewą ścianę korytarzu. Robert podchodzi do biurka, patrzy na klawiaturę śpiącą pod kołdrą kurzu. Po chwili odsuwa po kolei wszystkie szuflady biurka. W pierwszej znajduje jakieś notatki i długopisy, w drugiej teczki z kolejnymi dokumentami, zaś w trzeciej, pośród jakichś kabli i zszywaczy dostrzega coś ciekawego.

- Co to? – pyta sam siebie.

Wyciąga przedmiot z szuflady. Mała, zimna, czarna i prostokątna rzecz. Z tyłu jest napis… zaraz… Sony Ericsson. To bateria do komórki, pewnie zapasowy egzemplarz szefowej. To musiała być zapobiegawcza kobitka (Robert, nie wiedzieć czemu, w ogóle nie bierze pod uwagę tego, że nad sklepem mógł czuwać mężczyzna).

- Zaraz…

Wyciąga komórkę z kieszeni i nagle jego serce bije mocniej i szybciej. Chłopak trzyma w dłoni szarego Sony Ericssona model k500, taki sam, jak wypisany na baterii! Jeżeli rzeczywiście to naładowana zapasówka, wystarczy ją przełożyć i telefon będzie działał… szybko ściąga obudowę i – tak! – pasuje, bateria pasuje. Starą chowa do kieszeni i włącza telefon. Pin, jaki był pin?

- Cztery jedynki.

Jeden. Jeden. Jeden. Jeden. „WITAMY!” – uśmiecha się telefon. Już, zaraz, za chwilę… tak, jest zasięg! Trzy kreski. Robert biegiem wraca do Barbary.

- Działa! Telefon działa! Znalazłem naładowaną baterię!

- Dzwoń – mówi dziewczyna i wstaje z podłogi.

- Jaki to był numer?

- Cholera, nie wzięłam tego listu ze sobą.

Robert jest nią zły za to, lecz… cholera, sam powinien o to zadbać. Ty dupku, powinieneś w końcu zacząć trzeźwo myśleć, myśli Robert i odgania od siebie złość na Barbarę.

- Może sprawdź w liście? – pyta nagle Barbara. – Adam Rolewicz.

- Racja.

Na liście jest masa numerów, nic nie mówiące nazwiska, lecz Robert odnajduje jeden zapisany jako „A.R”. Tak jak podpis pod tamtym listem, myśli.

- Jest coś. Wybrać?

- Tak, oczywiście, że tak.

Robert naciska „DZWOń”, przykłada telefon do ucha i słyszy najpierw szum i trzaski, a potem pojedyncze sygnały. Nagle rozlega się głos:



16



przekroczył pan dozwoloną prędkość – powiedział policjant, stojący przed uchylonym oknem kierowcy czerwonego forda’92.

Kurwa, musiałem przyśpieszyć akurat tam, gdzie przystanął ten pieprzony radiowóz, pomyślał Robert. Nawet nie oglądnął się ani nie spojrzał w lusterko; wiedział, że Barbara jest zła. Może nawet wściekła.

- Czy pan mnie słyszy? – zapytał policjant.

- Tak, panie władzo. Bardzo wyraźnie. – Robert pokiwał głową i zrobił to (chyba podświadomie) w jakiś komiczny sposób. Chyba za szybko, zupełnie tak, jakby naśladował galaretę.

Facet w niebieskim mundurze (wygląda jak kosmiczny hydraulik, zaśmiał się w myślach Robert) wykrzywił twarz w grymasie podejrzliwości. Chyba przeszło mu przez myśl, że szanowny-pan-kierowca jest chyba po kilku głębszych. Albo, o zgrozo, po czymś jeszcze gorszym. – Może pan wyjść z samochodu?

- Ale…

- Proszę wyjść z samochodu.

- No tak… oczywiście… nie ma (kurwa!) problemu.

Robert wyszedł z forda i stanął twarzą w twarz z policjantem… dopóki ten nie wyprostował się, i nie urósł o kolejne dziesięć centymetrów. Człowieku – pomyślał Robert – zamiast pracować w drogówce, powinieneś być koszykarzem.

- Mam tu alkomat. Dmuchnie pan?

- Dmuchnąć? Tak przy ludziach? – Robert uśmiechnął się głupio.

- Robert! – syknęła Barbara zza uchylonego okna.

- No tak, przepraszam, panie władzo. To był głupi żart.

Policjant w ogóle tego nie skomentował. Wystarczyło jego spojrzenie typu: "jesteś kretynem, czy tylko udajesz?". Robert dmuchnął w alkomat i okazał się czysty. Wyraźnie zdziwiło to stróża prawa, i chyba zasmuciło, bo z minuty na minutę miał coraz większą ochotę w jakiś sposób udupić tego cwaniaczka. Spojrzał na kobietę w samochodzie, ta mrugnęła do niego, i przeniósł spojrzenie z powrotem na wygadanego kutasa w skórzanej kurtce.

- Wie pan, z jaką prędkością wszedł pan w tamten zakręt? – zapytał policjant, a jego oczy zmrużyły się za powłoką ciemnych, iście teksańskich okularów. Patrzcie państwo! Polska karykatura Chucka Norrisa – pomyślał Robert.

- Dziewięćdziesiąt dwa kilometry na godzinę, panie władzo. – Wciąż się uśmiechał.

- Czy ty myślisz, człowieku? – parsknął policjant.

Bardzo gładko przeszedł na ty, nie ma co.

- W tej chwili… nie – odpowiedział Robert, a jego drwiący uśmiech poszerzył się.

- Sądzę, że ani w tej, ani w żadnej innej – rzekł policjant. – Zdajesz sobie sprawę, co by się stało, gdyby ktoś z przeciwnego pasa skręcał jednocześnie z tobą? Nie zdążyłbyś zareagować, kretynie…

- Ale…

- Ja teraz mówię, do ciężkiej cholery, więc nie przerywaj mi, smarkaczu.

Ten gość ma chyba kiepski dzień. Niepotrzebnie go drażniłem.

- Popisujesz się przed nią? – ciągnął dalej policjant. – Bo jeśli ci na niej zależy, to może zapewniaj jej większe bezpieczeństwo? Odwalając takie numery zorganizujesz wam piękne przyjęcie. – Zamilkł na chwilę i dodał z (to było objawienie) drwiącym uśmiechem, namalowanym na nieogolonej twarzy: - Po mszy pogrzebowej.

- Niech mi pan po prostu wystawi ten cholerny mandat, dobrze?

Policjant stał przez chwilę wpatrzony w Roberta. Potem cmoknął ustami i wyciągnął notes.

- Nie ma problemu. Trzysta złotych, tyle cię będzie kosztować ta kilkudziesięciu metrowa przejażdżka na moich oczach, synku.

- Niech pan nie obraża mojego ojca – uśmiechnął się Robert (policjant ugryzł się w język, dusząc w ustach: spierdalaj, głupku) i przyjął mandat. Po chwili znów siedział za kierownicą i wrócił na drogę 319. Barbara szybko przerwała milczenie.

- Czyś ty oszalał? Co w ciebie wstąpiło? – zapytała.

- Och, nie denerwuj się, niepotrzebnie nadepnąłem na pedał gazu, ot co.

- Nie o to mi chodzi! – oburzyła się. - Czemu dyskutowałeś z tym facetem? Bawi cię to?

- Patrzył na mnie jak na idiotę, więc trochę się wkurzyłem.

- Nie dziwię się, że tak na ciebie patrzył.

Robert właśnie teraz wkurzył się, i to bardzo. Ten komentarz niezwykle go wściekł, w czym nie ma z resztą nic dziwnego; gdy kobieta ma rację, zwracając na coś uwagę mężczyźnie, facet wzdryga się jak przypalony. Kobieca racja zawsze jest jakaś ciężka do przełknięcia, cierpka, gorzka… i przedstawiona w dobijającej formie. Dwóch kumpli między sobą znalazłoby jakieś wytłumaczenie w tej sprawie, usprawiedliwiali by się, no bo tak, oczywiście, ten pieprzony policjant był wkurzający, masz rację stary, nie dziwię się, że jeździłeś mu po głowie i robiłeś z niego głupka… kobieta zawsze walnie prosto z mostu. I prawie zawsze będzie miała rację. Więc jak ma to nie boleć? Boli. Boli jak cholera. Wspaniały mężczyzna znów wyszedł na głupka. Wielce silniejsza i mądrzejsza płeć dostała celnego kopniaka w owłosioną, męską dupę albo jeszcze delikatniejsze cojones.

- Czasem naprawdę robisz z siebie ważniaka – powiedziała spokojniej Barbara. – Nie wiem dlaczego, ale robisz. Zazwyczaj jest to zabawne i podoba mi się, ale tym razem przesadziłeś.

Nie wiedział, jak to skomentować.

- I on miał rację. Jedź ostrożniej, za szybko prowadzisz ten samochód.

- Coś jeszcze? – warknął Robert, ku zdziwieniu Barbary.

- Tak – odparła, i tym razem czuł (co go zabolało), że on, głupi, tępy ON sprawia jej w tej chwili smutek. – Chyba wieziesz nie tylko mnie, ale kogoś jeszcze.

Pokiwał głową, milcząc. Wolał już nic nie mówić, rzeczywiście, przesadził. Rzeczywiście. Na tylnym siedzeniu jedno miejsce zajmowały chyba dwie osoby. Obejrzał się na Barbarę (i nie czuł wtedy, że nieco mocniej nacisnął pedał gazu, przyśpieszając o kolejne pięć kilometrów na godzinę) i oderwał jedną rękę od kierownicy. Dotknął kolana dziewczyny.

- Przepraszam, ja…

- Robert, uważaj!

Odruchowo nacisnął hamulec, lecz za późno. Coś z całej siły wbiło się w przód samochodu, czemu towarzyszył obrzydliwy, głuchy łoskot i odgłos pękającego reflektora. I jeszcze jeden dźwięk… ten zgrzyt - to coś wgięło zderzak i podrzuciło forda. Chwila, moment, i załomotało najpierw pod przednimi, a potem pod tylnymi kołami. Chyba zaczepiło o któreś i wierzgało pod samochodem, gdy ford powolnym ruchem (i piskiem opon) zatrzymał się pod kątem na środku drogi, zostawiając czarne ślady, cztery smołowate smugi z których unosił się delikatny dym.

Zapadła cisza.

- To był pies, prawda? Przejechałem psa? – zapytał Robert, lecz w oczach Barbary zobaczył wyraźne „NIE!”. Zadrżał, świat zawirował mu przed oczami. Powoli, bardzo powoli (Jezu, to chyba trwało całą wieczność) otworzył drzwi i wyszedł na zewnątrz. Idąc chwiejnym krokiem na tył samochodu wyobrażał sobie psa rozrzuconego między kołami, lecz psy nie mają zakrwawionych ludzkich dłoni, których palce wygięły się w różne strony, jak odnóża rozdeptanego pająka. Cień ręki wystającej zza koła był niezwykle długi. Była odwrócona wewnętrzną stroną do góry, właściciel musiał więc leżeć na plecach.

Robert zakrył usta i wydał z siebie cichy pisk. Szedł dalej.

Ramię okazało się wygięte w mylący sposób; chłopak leżał na brzuchu z górnym kończynami poobracanym o 180 stopni. Barbara jeszcze siedząca w samochodzie usłyszała krzyk Roberta, i powoli wyszła z samochodu.

- Nie… - Robert zakrył usta dłońmi, bo miał wrażenie, że zaraz zwymiotuje. Kręcąc głową powtórzył: - Nie…

Barbara, wsparta o bok samochodu, przesuwała się w jego stronę, jakby stała na skraju przepaści. Robert tymczasem patrzył na dziwnie czerwoną twarz, czerwoną nie od krwi, raczej maksymalnie zarumienianą, jakby trup wstydził się tego, co się stało. Głowa sprawiała wrażenie balonu, który lada moment eksploduje. Włosy pozlepiane były krwią, opadały na jedno oko (drugie było niewidoczne, bo głowa leżała bokiem na drodze, wykręcona pod niezwykle dziwnym kątem). To oko wpatrywało się dokładnie w Roberta, szklane, dziwnie szklane, nieludzko szklane. Robert zgiął się w pół.

- O Boże… - powiedział przez palce przyciśnięte do ust. – On się do mnie uśmiecha.

Rzeczywiście, na twarzy chłopaka był uśmiech w połowie ucięty przez jezdnię. Drwiący uśmiech, jakby dzieciak chciał powiedzieć: No i na co się gapisz, frajerze? Barbara zobaczyła drugą dłoń wystającą z pod forda i odsunęła się błyskawicznie z krzykiem grzęznącym w gardle. Dwa samotne cienie zastygły w bezruchu na jezdni, świat zamilkł. Znów ta bezwzględna cisza.

- Czy… czy on żyje? – szepnęła Barbara?

- Jezu, nie wiem! – Krzyknął Robert. Właśnie patrzył na twarz, której się nie zapomina. Twarz, która nawiedza cię w każdym śnie, nie pozwala ci spokojnie spać, twarz, której widoku spodziewasz się w każdym lustrze, oknie, szklance, w każdej kałuży na ulicy. Martwy chłopiec, którego zabiłeś. To jego spojrzenie, mające powracać we wszystkich koszmarach, jakby powtarzające w kółko: jeszcze wrócę, zobaczysz. Jeszcze się zobaczymy. Obiecuję. Robert jeszcze sobie nie zdawał, że chłopak leżący pod jego fordem dotrzyma takiej obietnicy w pełnym tego słowa znaczeniu.

- To sprawdź.

- Jak?!

- Przyłóż dłoń do tętnicy. Tu, przy nadgarstku.

Robert kucnął nad jedną z tych przerażających, wygiętych dłoni. Już zawsze będę się bał, że wypełzną spod mojego łóżka, gdy pochylę się po kapcie, pomyślał. Bardzo powoli zbliżył własną i dwa palce przyłożył w odpowiednim miejscu, które powinno pulsować łu-tup. łu-tup. Nie było żadnego pieprzonego łu-tup. Robert wyczuł tylko naciągniętą, leniwie stygnącą skórę. Pokręcił głową do Barbary.

- Mój Boże. Cośmy zrobili. Mój Boże…

- To ja. Ja go zabiłem. – Robert nie odrywał wzroku od szklanego oka. Kociego oka, złego, drwiącego, gniewnego, a zarazem obrzydliwie pustego oka. Wciąż łudził się, że zaraz ciało zadrży, a chłopak spróbuje wyjść spod samochodu i zapyta: Jejku, co się stało, proszę pana?

Nic wielkiego. Zabiłem cię.

łza Barbara spadła na rozgrzany asfalt. Dziewczyna podążyła za nią wzrokiem i zobaczyła prostą bruzdę krwi, na której prawie stanęła. Odsunęła się jeszcze bardziej i obróciła się w stronę pola. Było nieco ciemniejsze, jakby rdzawe. Chmury przeszły w gęsty pomarańcz i czerwień. Wiatr był kojąco lekki i gorący. Barbara ujrzała jęzor drogi wijący się hen daleko i drgający przez rozgrzane powietrze. Widziała „kałuże światła”, autostradowe fotometry, przez które świat jakby topił się i płonął z gniewu na linii horyzontu. Rozległ się dziwny, nieprzyjemny dźwięk, na który dziewczyna obróciła się błyskawicznie.

Robert pochwycił dłonie trupa i ciągnął go do siebie. Twarz przyciśnięta do ziemi szurnęła tak, że w sercu można było odczuć złowiwszy chłód. Robert pociągnął jeszcze mocniej i usłyszał trzask, na który znów zechciał zwymiotować. Jeszcze raz udało mu się to powstrzymać. Przyjrzał się chłopakowi i zobaczył wielkie, czerwone plamy pod pachami (które chyba… musiały pęknąć) i na krzyżu. Pociągnął jeszcze trochę, i kanty butów chłopca zachrobotały na asfalcie. Jedna noga była ugięta w kolanie, tyle że w przeciwną stronę. Barbara płakała coraz głośniej, pochłaniając szczegół, za szczegółem. To sen, myślała. To jakiś paskudny sen. Twarz chłopca nie była już czerwona, lecz purpurowa.

Robert, blady i rozdygotany rozejrzał się dookoła.

- I co teraz? – dosłownie wypluł z siebie te słowa i znów zakrył usta. Tym razem się nie udało – zwymiotował.

- Nie wiem.

Spojrzał głęboko w oczy dziewczyny.

- Dzwonić po policję i pogotowie? – zapytał.

- Ale…

- Jezu, co ja najlepszego zrobiłem – jęknął, i sięgnął po komórkę, którą miał w kieszeni.

- Nie – Barbara odezwała się nagle zimnym głosem pozbawionym emocji. – Nie rób tego.

- Co? O czym mówisz? Barbara?

- To… to byłby koniec. Nie możesz…

- Co chcesz przez to powiedzieć? – Rozwarł szeroko oczy, bo zaczynał rozumieć.

Wzięła głęboki oddech i powiedziała:

- Na razie nikogo nie ma, droga jest pusta. Zabierzmy go stąd i…

- I co?!

- I zapomnijmy. – Jej głos miał rozkazujący ton. Bardziej jednak zadziałało to, że Robert czuł, że jest to jedyne rozwiązanie, jeśli chcą żyć dalej w starym pożarku.

Tak. To jedyne rozwiązanie. Masz rację Barbaro.

- Otwórz… ba… bagażnik – wydukał z siebie.

Po chwili brał trupa w ramiona. Oddychał głęboko przez nos (czemu towarzyszył okropny świst), gdy trzymał chłopca, w głowie miał tysiąc, nie! milion myśli, a każda z nich pogrążała go jeszcze bardziej, czuł obrzydzenie do samego siebie, do rąk, w których unosi zwłoki tego Bogu ducha winnego dzieciaka. Barbara otworzyła bagażnik niczym wieko trumny, i po chwili Robert złożył ciało w jego cień, gdzie martwy zyskał towarzystwo skrzynki z narzędziami i apteczki pierwszej pomocy.

W oczach Barbary błyszczały kolejne łzy, lecz wciąż potrafiła być twarda i stanowcza. Robert pierwszy raz widział ją taką. No tak… pierdolony pierwszy raz. Po prostu wsiadła do samochodu i tam pozwoliła sobie na szloch, tymczasem Robert rozglądnął się jeszcze i stwierdził, że droga wciąż jest pusta. Zatrzasnął głośno klapę bagażnika (czemu towarzyszył widoczny z bardzo daleka, osobliwy błysk metalu) i rzucił ostatnie spojrzenie na asfalt. Zobaczył, że wyciągając zwłoki spod forda’92 na jednej bruździe krwi nakreślił drugą (nieco dłuższą) i tak powstało krwawe X. Zupełnie, jakby Bóg pomyślał „Cholera, tutaj stało się coś strasznego. Nie mogę tego zapomnieć” i zaznaczył to miejsce. Spojrzał na swoje dłonie; były brudne od purpury utraconego życia.

W mniemaniu Roberta nie było jednak Boga na drodze numer 319. Ani na żadnej innej.

Wsiadł do samochodu i przekręcił kluczyk w stacyjce. Włączył radio i usłyszał True love will never fade Marka Knopflera, co nadało groteskowości całej tej sytuacji. Odcięty od świata dźwiękiem gitary kierowca nacisnął pedał gazu. Silnik zawarczał, i ford escort’92 – mały, czerwony prostokąt widziany z góry, z nad jeszcze zaludnionego świata – zaczął oddalać się od miejsca wypadku.

Krew niedługo zaschnie w promieniach słońca i pociemnieje. Ktoś może zwróci na nią uwagę, lecz nikt nie zatrzyma się i pojedzie dalej.



17



…ABONENT JEST CHWILOWO NIEDOSTęPNY – mówi automat, gdy Robert dzwoni chyba szósty raz w drodze powrotnej. W końcu poddaje się i wyłącza komórkę, by zachować baterię na jak najdłużej.

- Zakopmy go – odzywa się nagle Barbara, gdy wracają pustą ulicą do domu pana A.R, który chyba poszedł do kina, bo nie odbiera tego cholernego telefonu.

- Mówisz o…

- Tak, mówię o chłopaku, który leży w naszym bagażniku. Nie rozumiem, dlaczego wcześniej tego nie zrobiliśmy.

No tak, myśli Robert. Ja też tego nie rozumiem. Po co go wozimy ze sobą? I nagle wpada na coś jeszcze.

- Sądzisz, że wtedy zniknie? że da nam spokój?

- Tak, też o tym pomyślałam.

- To ma sens. – Robert kiwa głową. – Duch domaga się godziwego pochówku.

- Zrobisz to sam? – pyta Barbara i patrzy na czarodziejski dom, który niedawno tak ich przeraził. Przyśpiesza kroku. Robert, podążający za jej spojrzeniem, również to robi.

- Tak, kochanie. Oczywiście, że tak.

Obejmuje ją ramieniem i patrzy w ciemne, pochmurne niebo.

- Zaraz znów będzie padać – stwierdza w zamyśleniu.

- Więc pośpieszmy się.

Idąc teraz przeciwną stroną drogi do tej, którą szli w tamtą stronę. Mijają małe podwórko, na którym leżą rozrzucone rowery. Barbara widzi coś i zmierza w daną stronę.

- Co zobaczyłaś?

Rudowłosa nie odpowiada. Kuca i podnosi z ziemi małą, różową skakankę. Wyobraża sobie dziewczynkę, która bawiła się tutaj zanim… zanim… Zanim wszyscy zniknęli, myśli Barbara.

Robert widzi w wyobraźni chłopca bijącego rekord. Niedawno wrócił z wyprawy rowerowej, rzucił swój pojazd i zaczął skakać na oczach kumpli.

- Dwadzieścia jeden. Dwadzieścia dwa. – Liczy z długimi przerwami, które poświęca na głośne sapnięcia. – Dwadzieścia trzy…

- Dalej, dalej! Szybciej! – krzyczy jeden z jego kolegów, siedzący na ziemi niski blondynek. Zaczyna klaskać w rytm skoków przyjaciela. – Będzie milion, mówię ci! Bęęęędzieee milioooon!

Drugi, siedzący obok niego śmieje się i stwierdza, że jest najgłupszym głupkiem pośród idiotów. Szturchają się, a ten, co skacze, liczy dalej:

- Siedemdziesiąt pięć. Siedemdziesiąt sześć. Siedemdziesiąt siedem.

Wszyscy mrużą oczy przez słońce odsłonięte przez chmury. Trzy cienie na żwirowej ziemi kopiują ich ruchy, wyrażają rozbawienie, radość. życie, po prostu życie.

- Sto jeden! – liczy dalej bijący rekord.

- Dalmatyńczyków! – rechocze blondynek i dostaje lepę w kark.

- Sto dwa. Sto trzy. Sto cztery! – Przerwy są coraz dłuższe, chyba rekordzista zaraz spasuje.

- Wytrzymaj do stu dwudziestu! Pobijesz rekord Marty, tej głupiej cipy na stojaku! – wrzeszczy oprawca blondynka.

- Sto pięć. Sto… sześć. Sto… siedem. Stooo… osiem. Sto…

- No! Wytrzymaj! – krzyczy blondynek.

- … dziewięć.

Wtem:

Pstryk! – myśli Robert. I wszyscy znikają.

Zapada cisza, dzieciaki już nie liczą, bo przestały istnieć. Skakanka, przez chwilę zawieszona w powietrzu, upada na ziemię.

Cisza. I nic więcej.

- Chodź – mówi Robert i chwyta dłoń Barbary. – Chodźmy stąd.

Dziewczyna idzie wolniejszym krokiem. Pochylając głowę, ukrywa przed Robertem nie pierwsze tego dnia łzy. W dłoniach ściska różową skakankę. Myśli:



18



Boże, jeśli istniejesz, wyciągnij nas z tego, pomyślała Barbara skulona na tylnym siedzeniu. świat za oknem przesuwał się tak szybko, jak chwili wypadku. Robert pruł do przodu, jakby próbował zostawić za sobą wszelkie złe emocje… a może i calutką duszę.

- Zwolnij, do cholery!

Zwolnił. Trochę, ale jednak. W radiu znów Dire Straits i ich Sultans Of Swing. Serce Roberta biło szybciej, gdy to słyszał. Ta dynamiczna, radosna piosenka (idealna na długą drogę) podsycała szaleństwo, które zalewało mózg chłopaka niczym krew podczas wylewu. Chore szaleństwo. Znów nacisnął pedał gazu. Zmrużył oczy, otarł je (ciągle powstrzymywał się od płaczu), na chwilę zwiesił głowę.

- Proszę cię, patrz na drogę. - Barbara wciąż miała stanowczy i rozkazujący głos. Robert słuchał go, cóż innego mógł teraz robić? Nic, do cholery! Tylko słuchać… i jechać dalej. Byle do przodu.

Na razie nikogo nie ma, droga jest pusta. Zabierzmy go stąd i…

I co?!

I zapomnijmy.


To wszystko wydarzyło się tak szybko. Ciągnęło się jakby setkami lat, a gdy spojrzał na zegar, zdał sobie sprawę, że odkąd wysiadł z samochodu by sprawdzić, co przejechał, minęło niespełna piętnaście minut. Piętnaście minut – tyle wystarczy, by człowiek częściowo postradał zmysły, działał pod wpływem instynktu i zaczął się zmieniać. Barbara przeszła to chyba jeszcze szybciej – gdy zerkał w lusterko, widział jej opanowane spojrzenie. Nawet nie była blada. Patrzyła tylko w dół, trzymała coś… zaraz, co to? Różaniec. Ona się modli, pomyślał Robert. Nie wiedział dlaczego, ale poczuł wewnętrzną ulgę, że chociaż to się nie zmieniło:

Barbara się modli.

Jeżeli nie ona miałaby go jeszcze kiedyś nawrócić, to niby kto? Nikt, kurwa, nikt. Choć po tym co zrobili… nie, odegnał tą myśl. To był tylko wypadek, o tak. Nie zabił przecież tego umyślnie, a teraz… teraz odruchowo (instynktownie) ratują swój związek. On ratuje swoją skórę, ona ratuje to, co ich łączy. Lecz jeżeli jest to prawdziwa miłość, to czy nie przetrwała by czegoś takiego jak więzienie? To okropne pytanie, lecz chyba już nie ma sensu go sobie zadawać. Za późno.

Lecz to kocie oko wciąż patrzy, nawet zamknięte w bagażniku zerka przez metal, drewno i skórę tapicerki. Widzi Roberta jak na dłoni, aż chłopak czuje chłód, a jednocześnie poci się. żywy sopel lodu z którego bucha gorąca para; żywa groteska emocji za kierownicą forda. Chce zniknąć, przestać istnieć, lecz nie może… żyje dalej.

Przestań tak myśleć, upomniał się. Znów nacisnął pedał gazu.

żyje dalej.

Wziął zakręt, przejechał przez kolejną wioskę. Potem skrzyżowanie. Metr za metrem uciekał przed prawdą. Obejrzał się do tyłu i zobaczył ruch ust Barbary. Wiedział, co mówiły te usta:

- Jestem z tobą.

Tak, jesteś ze mną. Na zawsze, prawda?

To spojrzenie. Spojrzenie rudowłosej.

Tak. Na zawsze.

Nie ma odwrotu. Pozostała miłość okupiona szaleństwem i ryzykiem. Dwa ciała twarzą w twarz to niekiedy dwie fale, a noc to ocean. Czas więc przyszedł na sztorm stulecia.



(...)

Re: CISZA [czwarty fragment powieści grozy]

2
SkySlayer pisze:Robert podchodzi do blatu pociera go dłonią
Da się tu zauważyć wyraźny brak czegoś


Małe biuro z biurkiem
Może to i gra słów, ale coś mi nie gra


Małe biuro z biurkiem i dwiema szafami (a nich pewnie jest udokumentowanie sklepu). Na biurku stoi komputer stacjonarny. Przez okno za nim wlewa się słaby strumyk (martwego – myśli Robert) światła, który rzuca cień chłopaka na lewą ścianę korytarzu. Robert podchodzi do biurka, patrzy na klawiaturę śpiącą pod kołdrą kurzu. Po chwili odsuwa po kolei wszystkie szuflady biurka.
Ja tu tylko sprzątam


To bateria do komórki, pewnie zapasowy egzemplarz szefowej. (...) Chłopak trzyma w dłoni szarego Sony Ericssona model k500, taki sam, jak wypisany na baterii!
Bez przesady... Szukał dwadzieścia sekund. To nie sesja RPG!




Nagle rozlega się głos:



16



przekroczył pan dozwoloną prędkość
Nawet jeśli ta kwestia odnosi się do "nagle rozlega się głos", przydałby się myślnik i wielka litera.


Trzysta złotych, tyle cię będzie kosztować ta kilkudziesięciu metrowa przejażdżka na moich oczach, synku.
Kilkudziesięciumetrowa (http://www.sjp.pl/co/kilkudziesi%EAciometrowy)


- Czyś ty oszalał? Co w ciebie wstąpiło? – zapytała.
To "zapytała" wyjątkowo nie pasuje, bo to są pytania niewymagające odpowiedzi


Robert właśnie teraz wkurzył się, i to bardzo.
Może się czepiam, ale narrator raczej nie powinien mówić "wkurzył się".


Ten komentarz niezwykle go wściekł, w czym nie ma z resztą nic dziwnego
Zresztą


gdy kobieta ma rację, zwracając na coś uwagę mężczyźnie, facet wzdryga się jak przypalony. Kobieca racja zawsze jest jakaś ciężka do przełknięcia

usprawiedliwiali by się
Razem


Barbara zobaczyła drugą dłoń wystającą z pod forda i odsunęła się błyskawicznie z krzykiem grzęznącym w gardle.
Spod


Twarz przyciśnięta do ziemi szurnęła tak, że w sercu można było odczuć złowiwszy chłód.
Hę?


Włączył radio i usłyszał True love will never fade Marka Knopflera, co nadało groteskowości całej tej sytuacji. Odcięty od świata dźwiękiem gitary kierowca nacisnął pedał gazu.
Jedną sprawą jest to, że słucham sobe właśnie Private Investigations, a zupełnie inną - że jakoś głupio brzmi "odcięcie od świata dźwiękiem gitary" ;)


Silnik zawarczał, i ford escort’92 – mały, czerwony prostokąt widziany z góry, z nad jeszcze zaludnionego świata – zaczął oddalać się od miejsca wypadku.
Po pierwsze - "prosokąŧ widziany z góry". Przez kogo? Nie rozumiem

Po drugie - znad - razem


- Zrobisz to sam? – pyta Barbara i patrzy na czarodziejski dom, który niedawno tak ich przeraził. Przyśpiesza kroku. Robert, podążający za jej spojrzeniem, również to robi.
Taa... Zaraz powiedzą, że jestem przewrażliwiony :D


Idąc teraz przeciwną stroną drogi do tej, którą szli w tamtą stronę.
Coś mi tu nie gra


nie, odegnał tą myśl.
Po literackiemu jest: Tę myśl (http://poradnia.pwn.pl/lista.php?id=6217)





Bardzo ładnie budujesz napięcie, twoja historia mnie wciągnęła. Przypomniałem sobie, jak czytałem 50 ostatnich stron Christine wbity w łóżko... No dobra, nie przesadzajmy, ale kilka razy dreszczyk mi przeszedł. Masz moje czytelnictwo, czekam na dalszy ciąg.



Tylko, do diaska, nie wrzucaj tego w nocy, żebym siedział do rana!



Pozdrawiam! ;)

3
Na wysypanym kamieniami zajeździe stoi jeden samochód osobowy (czarne audi) i furgon dostawczy. Gdy Robert i Barbara stoją w bramie, widzą sklep po prawej, a nieco bliżej przed nim ławy z parasolami postawione pomiędzy wysokimi ścianami gęstych krzewów. Ten osobliwy pijacki labirynt bucha duszącym zapachem roślin. Gdy idą w stronę sklepu, ich odbicia przesuwają się na szkle pustych butelek postawionych na ziemi i na stołach, wyglądają jak duchy uwięzione w szkle, rozciągające się i pryskające ze złości. Cienie są słabe i roztarte, kamienie chrzęszczą pod obutymi stopami.


- Zamiast samochód osobowy od razu napisalbym czarne audi.

- Powtórenie "stoi" w dwóch pierwszych zdaniach.

- Określenie "pijacki labirynt" jak dla mnie nietrafione. Widzisz tam gdzieś pijaków?

- Powtórzenie "szkle"



Dalej błędów nie wyłapywałem, bo się wciągnąłem.

Podoba mi się to, że tak luźno prowadzisz narrację. Wszystko jest proste, a jednocześnie nie prostackie.

Teraz będzie łyżka dziegciu. Może mi się tylko wydaje, ale opowiadanie staje sie coraz bardziej senne. Przydałoby się wprowadzić trochę więcej akcji, albo sprawić, by chęć poznania odpowiedzi na pytania bardziej nurtowała czytalnika. Ale tak czy siak, odwalasz kawal doberj roboty.

4
Alan, Bin - dzięki za reakcję ;)

Wrzucam tu dalszy ciąg, który zamyka część pierwszą. Akcja zaczyna przyśpieszać.



ROźDZIAł TRZECI



KARTY ROZDANE

(dalszy ciąg tragedii na drodze 319 i chłopak w bagażniku)




Krater, do którego wpadli narciarze, znalazł się wkrótce w kokonie blasku otoczonym mrokami nocy. Całe jego dno oczyszczono ze śniegu i dziewczyna z rozwianymi włosami, wyciągniętą ręką, w ciągnącej się za nią, zdartej do połowy kurtce, wyglądała w lśniącym czarnym lodzie jak tancerka w trakcie skoku uwięziona w obsydianie.



Nicholas Evans – „Przepaść”





1



Czerwony autobus



Tracisz barwy – myśli Robert, patrząc na Barbarę. Tracisz Barwy, jakbym oglądał cię przez grubą ścianę lodu. Gdzie podziewa się twój Bóg? Bawi go to wszystko? śmieszy?

Chłopak kładzie komórkę na stole i obraca ją kilka razy palcem wskazującym, jakby grał w butelkę. Za każdym razem wypada na niego. Pytanie czy wyzwanie? Kiwa głową. No tak. Wyzwanie. Odsuwa aparat od siebie i znów widzi rudowłosą spoglądającą w milczeniu w okno.

Jesteśmy tutaj sami, nie ma żadnego Boga. Jeżeli tu był, to zrobił sobie z ciebie jakąś cholerną zabawkę. Zatopił twoje smutki w niewidzialnym obsydianie, niczym liście i szare skrzydła martwych owadów. Robert zaciska pięści. Pamiętam, jak tańczyłaś na deszczu, pamiętam, jaka byłaś kiedyś szczęśliwa...

- Pamiętam – szepcze (lecz w końcu zapomnę), a Barbara nie zwraca na to uwagi. Dziewczyna patrzy tępo na róże, które wplątały się w pergolę za oknem. Wracają obrazy z ostatniej nocy i z dzisiejszego ranka. Ten głos. Ten okropny głos.

- Chciałem iść do szkoły. Tak po prostu… a wy… a wy mnie zabiliście. Dlaczego, proszę pani? Dlaczego?

- Puść… błagam, puść!


Od rana czuje tą zimną dłoń, która błądziła między jej udami, jakby bez przerwy miała ją pod spódnicą. Dotyk wrócił nagle (albo był cały czas) tak realny, że kilka razy, pod nieuwagę Roberta, sprawdzała czy oderwana, zakrwawiona dłoń nie wpija jej się w skórę. Tamtej nocy tam była. A może… nie była? Robert powiedział: To był jakiś koszmar i już minął. Wierzysz mu, Barbaro? Powinnaś; przecież go kochasz. Słyszysz? Kochasz! On nie żyje, moja malutka. Już dobrze… to był tylko zły sen – mówił twój ukochany.

To był tylko zły sen…

Tylko zły sen!
– krzyczy głos rozsądku.

To nie był sen – zaprzecza Barbara. Dzisiaj Robert widział tego chłopca. Ja też… i to nie jednego. Siedzieli wszyscy na dachu tego kolorowego domu. I na podwórku. Siedzieli i śmiali się ze mnie, a ich oczy… ich oczy…

- Pękały – szepcze Barbara.

- Co powiedziałaś? – pyta Robert.

- Ich oczy pękały.

- Czyje oczy?

- Tych chłopców… to znaczy: tego chłopca. śmiali się ze mnie, robili wyliczanki, śpiewali, opowiadali kawały, jak to chłopcy. Mówili między sobą, że mnie zabiją, i to ich bardzo, ale to bardzo bawiło, jakby umawiali się na jakąś grę. śmiali się… a ich oczy pękały, wybuchając krwią, i przez chwilę pomyślałam, że oni mają jakieś kapiszony w czaszkach.

Wpadłaś mi w oko! – makabrycznie zażartował wtedy jeden z nich, zamykając i otwierając powieki na dwóch głębokich jamach, z których sączyły się strumyczki krwi. I ropy, tak, tam na pewno była też ropa. Wyglądała jak topiący się wosk.

- Wpadłaś mi w oko… - powtarza Barbara. Nagle obraca się, i Robert widzi, że w rękach wciąż trzyma skakankę, którą znalazła na opuszczonym podwórzu. I przechodzi mu przez myśl coś okropnego: wzięła ją, żeby się powiesić.

Obraz Barbary dyndającej na różowym sznurze sparaliżował mu umysł… Robert zaciska zęby (coś kłuje go w kark. Panika. Strach. Panika). Muszę to w końcu zrobić, myśli. Muszę to w końcu załatwić! Nie ma odwagi do niej podejść, bo… bo… ma wrażenie, że jeśli tylko ją dotknie, to dziewczyna rozleci się niczym rzeźba z kurzu. To głupie, tak, to strasznie głupie, ale Robert w to wierzy – ona zaraz eksploduje ze strachu i smutku.

- Zostań tu, a ja… - mówi drżącym głosem wstając od stołu i przerywa na chwilę, czując na sobie spojrzenie, którego nie da się opisać. źrenice Barbary… można porównać je do dwóch kropli oleju na kobiecej twarzy – tlą się koszmarnym blaskiem jakiejś mazi. Bezmyślne, zupełnie bezmyślne oczy podobne do rybich. Kobieta-ryba, Jezu, kobieta-ryba… Można stwierdzić, że są puste, użyć słów: zapadnięte i ciemniejsze niż kiedyś, odległe, obce. A może nawet ukradzione, bo nie, to niemożliwe, dam głowę, że nie należą do Barbary.

- …a ja zrobię to, co trzeba zrobić – mówi powolnie Robert (jakby obawiał się, czy ona w ogóle rozumie jego słowa), zakłada skórzaną kurtkę i idzie na zewnątrz. Muszę go w końcu zakopać, niech nas w końcu opuści, niech… odejdzie w pokoju - myśli, i wtedy pojawia się w jego głowie obraz przedstawiający stracha na wróble, który ma twarz martwego chłopca. Wracają tamte dźwięki, jakby znów naprzeciw stał wyciągnięty z bajki dom – stuk!, ding!, cyk!.

- To się musi skończyć. Natychmiast.

Wychodzi z domu i – co jest jeszcze gorsze – zastanawia się, czy przypadkiem nie ucieka przed widokiem dziewczyny, którą tak bardzo kocha.

Gdy staje na podwórzu, widzi



2



słońce, które wychyliło się zza chmur oślepiło Roberta, aż oderwał rękę od kierownicy, by zakryć ten oślepiający blask. Przez chwilę nie widział, gdzie jedzie. Ogarnął go chłód dziwnego spokoju. Zero uczuć. Jakby była tylko kierownica, którą ściskał (teraz w jednej dłoni) i nic więcej. Tylko pieprzona kierownica. W radiu James Blunt śpiewał Goodbaye my lover. Kolejna groteska, lecz jakie to ma znaczenie? Spokojna, melancholijna piosenka. I milczenie. To wystarczy na początek, potem oczywiście będą łzy, pomyślał Robert i spojrzał w lusterko. Nie mógł uwierzyć własnym oczom – Barbara zasnęła. Może to i lepiej? Niech śpi, niech oderwie się od rzeczywistości.

Chociaż ona.

Na wpół ozłocony i okrwawiony przez zachód słońca świat bardzo, bardzo powoli też szykował się do snu. Czerwony ford escort’92 przejechał przez skrzyżowanie i popruł dalej, jakieś siedemdziesiąt kilometrów na godzinę. Mijał kolejne zakręty, kolejne domy i podwórza. Pojawiały się i znikały sylwetki ludzi, zwłaszcza dzieci, które o tej porze muszą podsumować dzień jeszcze jedną świetną zabawą. Kilka samochodów wyprzedziło forda, potem zniknęły gdzieś z przodu wessane przez horyzont, jak kosmiczne śmieci wciągnięte w próżnię. Blunt ani myślał o zamknięciu jadaczki. Goodbaye my lover… goodbaye my friend…

Robert poczuł nagle coś dziwnego. Coś, co uderzyło w niego, i to nie w sensie fizycznym, lecz duchowym. Emocjonalne łup! rozległo się tam głęboko w środku i wstrząsnęło ciałem tak, że zadrżało jak blacha, w którą ktoś uderzył pięścią. Towarzyszył temu nawet metaliczny dźwięk (wśród myśli, wśród zagmatwanych, poszarpanych myśli), co wzmocniło efekt. Nastąpił również przerażający chłód, co można porównać do zejścia na niżą warstwę wody w jeziorze – najpierw ciepło, a potem ziąb nakłuwający skórę niezliczoną liczbą igieł. Szok, wtedy przeżywa się szok, i Roberta również on opanował. Chłopak zmrużył oczy, zacisnął palce na kierownicy i patrzył na rozmazaną drogę. Zupełnie jakby zapadał w sen, lecz to nie było zmęczenie… to był podświadomy lęk przed czymś, czego się nie spodziewał (lecz nie wiedział, o co chodzi). Wyczuł to jak czyjeś spojrzenie wędrujące po plecach.

Spojrzał za siebie (zupełnie, jakby nie mógł zerknać w lusterko – z otępienia chyba o tym zapomniał), spodziewając się, że coś goni samochód. Nie ujrzał jednak niczego nadzwyczajnego… i to przeraziło go jeszcze bardziej, ponieważ zanim zdążył odwrócić się z powrotem, był całkowicie pewien

(coś jest przed maską. Zaraz rzuci się na mnie, przebije szybę i dostanie się do środka)

że to, czego się spodziewał z tyłu, jest z przodu.

- Jezu… - jęknął na wpół szczęśliwy, na wpół przerażony, gdy okazało się, że wszystko jest w porządku. Na chwilę hipnotyzowały go krzyżyk i medalion drżące pod lusterkiem (zastanawiał się, czy nie robią tego w jakiś inny sposób niż zwykle). Potem usiłował skupić się na jeździe. Uczucie emocjonalnego łup! gasło… chyba gasło.

Z daleka widoczny był już ostry zakręt kończący się w głębi lasu. Zbliżał się coraz szybciej, bo – Robert sam nie wiedział czemu – noga oparta o pedał gazu robiła się coraz cięższa. Siedemdziesiąt kilometrów na godzinę. Osiemdziesiąt dwa. Osiemdziesiąt pięć. Osiemdziesiąt osiem…

(niech Barbara śpi, a ja zabiorę ją daleko, bardzo daleko. Niech śpi)

W lusterku ujrzał pędzący tuż za nim tir transportowy. Wysoko w kabinie siedział łysy facet w zielonych okularach przeciwsłonecznych. Kołysał się w rytm jakiejś muzyki i chyba szykował się do wyprzedzenia małego, pociesznego czerwonego forda’92, ponieważ tir kilka razy zafalował to na jednej stronie drogi, to na drugiej – ociężały, niezdecydowany wąż na osiemnastu kołach. Robert ani myślał zdjąć nogi z gazu. Ani trochę.

W radiu grało Green Day. Wake me up when september ends. Ja chciałbym się obudzić , gdy to wszystko już się skończy, pomyślał Robert, a coś w jego głowie zaskrzeczało niespodziewanie: co niby ma się skończyć? To będzie trwało wiecznie, nigdy o tym nie zapomnisz!

Pokręcił głową (nie, to kłamstwo!) i jeszcze raz zerknął w lusterko. Wielki, ryczący tir nieco pewniej spływał już na drugą stronę, by go wyprzedzić. Zakręt był już bardzo blisko, Robert powinien dać facetowi pojechać dalej, lecz nie, noga oparta o pedał gazu ważyła chyba ze dwie tony, o tak! Ford pruł jak szalony! Rozpoczął się jakiś wyścig. Wyścig ze śmiercią? Wyścig z samym sobą? Z wyrzutami sumienia? Z szaleństwem? Ze zbyt drogą miłością?

Cokolwiek to było, okazało się ogromną kupą żelastwa na osiemnastu kołach, która zaczęła się zbliżać, kołysząc się i trzeszcząc w gniewny sposób. Niedługo dwa pojazdy miały sunąć tuż obok siebie, jakby wychylały się z całych sił, by których z nich pierwszy przekroczył linię mety… lecz to nieważne. Zupełnie nieważne.

Zza tira, który zjechał na lewy pas, wyłonił się radiowóz.

- O nie – jęknął Robert i nie zauważył, że Barbara już nie śpi (o ile w ogóle spała).

- Co się dzieje? – zapytała i jak na odpowiedź obejrzała się do tyłu i zobaczyła błękitny samochód policyjny. – Hej, spokojnie! – krzyknęła do Roberta. – Przecież nie jedzie na sygnale!

(Jezu, nie, nie mogą nas dostać. Radiowóz, to radiowóz, dowiedzieli się, gonią nas, są blisko).

Do Roberta nic nie docierało. Do faceta w tirze chyba też, bo wciąż próbował wyprzedzić to małe, czerwone gówno, które nie chce mu ustąpić miejsca. Znów pojawiło się uczucie chłodu i tym razem było tak silne, że Robert zamknął oczy.

Zakręt…

…pojazdy weszły w zakręt.

Rozległ się klakson radiowozu, facet w tirze obejrzał się, zaklął pod nosem i możliwe, że przez chwilę chciał coś zrobić, lecz dał sobie z tym spokój. Rozległ się sygnał policyjny, błysnęło na przemian niebieskie i czerwone światło, tir zaturkotał, bo najechał na jakąś nierówność, wciął się w zakręt, wbił jak nóż w masło…

Robert otworzył oczy.

Prędkościomierz forda…

Osiemdziesiąt dziewięć kilometrów na godzinę. Dziewięćdziesiąt. Dziewięćdziesiąt (nie mogą nas dorwać!) dwa. Ryk z tyłu, gesty policjantów. Cień. Cień wysokich drzew. Wszystko potem toczyło się w lesie, na tym cholernym, ostrym zakręcie. Z boku zamajaczyła długa barierka, okazało się, że dalszy kawałek drogi leży nad małą przepaścią porośniętą gęstym, obślizgłym, zgniłozielonym gąszczem. Tir wciąż jechał z boku, i Robert pomyślał, że ten facet w zielonych okularach chyba też ma coś na sumieniu, skoro również wpadł w panikę. Musi transportować coś…

Tir nagle zjechał na pas Roberta, w ostatniej chwili chłopak wyhamował i wpadł w poślizg. Zahaczył o kolosa (na przedniej szybie wykwitła pajęczyna pęknięć), który runął prosto w barierki. Rozerwał je na strzępy, wygiął jak gumę do życia, potem runął w przepaść, przypominając nieco wielki wagon rollercosterowy, który dojechał na szczyt i teraz leciał w dół… zniknął w gąszczu, ale na krótko, bo z hukiem, okropnych hukiem rozległ się potężny wybuch. Kula ognia wytrysnęła w górę, wykrzesana z kradzionego paliwa. Robert jednak tego nie widział, bo gdy wymijał tira, odruchowo sam zmienił pas i tam ujrzał to, na co nie chciał wpaść dupek w zielonych okularach.

Niczym wyjęty z filmu o nastolatkach, czerwony autobus szkolny pruł teraz wprost na równie czerwonego forda eskorta’92.

Barbara miała krzyknąć: „O Jezu, nie! Jezu!”, lecz nie zdążyła. Robert za to przez te kilka sekund milczał z otwartymi szeroko ustami. Dla niego wszystko trwało bardzo długo, bo duża część tego, co widział, przygasła i rozgrywała się w umyśle, gdzie powróciły najróżniejsze wspomnienia.

Ich pierwsza wspólna noc.

Ich marzenia.

- Pachniesz jak deszcz. Jakbyś kąpał się w ozonie. Gdy mnie tulisz, czuję się, jakbym… nie śmiej się, ale jakbym stała w ciepłej, wiosennej mżawce.

- Pachniesz jak liście. Od razu tak pomyślałem.

- No pięknie, wiemy jak pachniemy. Wspaniale, teraz została drobna reszta, prawda? Cała reszta tego, czego nie da się przedstawić w słowach wyświetlanych na ekranie monitora.

- Spotkał się jesienny las z wiosennym deszczem – zanucił głupkowatym głosem Robert i podniósł ją do góry.
Jest… taka leciutka.

- Szaleniec! – śmiała się Barbara, gdy trzymał ją wysoko w ramionach. – Jest pan szalony, panie Robercie Wachman! Obłąkany!

Tak wiele postanowił dla niej zrobić. Tak wiele postawić na jedną kartę. I walczyć.

- A więc jesteś gotów zaryzykować i…

- I zrobić wszystko, by być z tobą? Jestem gotów.


Tyle obrazów, tyle dźwięków i słów.

- Nie – mówił. – Pożądanie to nic, w porównaniu z tym, co mnie do ciebie pcha…

A więc co go pchało? Wierzył w to, że miłość. O tak, wierzył w to, lecz ten chłopiec, ten wypadek… miłość okazała się destruktywna i droga w utrzymaniu. Nie wiedział, dlaczego myśli o tym akurat teraz, gdy za chwilę…

- Mam zawrócić? – zapytał jeden jedyny raz.

- Nie – odpowiedziała.

W tym momencie wszystko się zawiązało. To był najważniejszy wybór – jechać dalej, czy przestać? Padła decyzja: jechać dalej… tak miało być? Bóg tak chciał? Potem zaczęły się dziać coraz straszniejsze rzeczy, jakby nad tym uczuciem ciążyła klątwa. Wszystko wydarzyło się tak prędko, niespodziewanie niczym zawał.

Ten chłopak.

To szklane, kocie oko nasycone czymś, co trawi cię kawałeczek po kawałeczku (jakiś duchowy kwas), te dłonie rozrzucone na ziemi. Krew. Krwawe X. Potem bagażnik, pedał gazu. Dalsza droga, prędkość, rosnąca prędkość, Barbara z tyłu, chłód w jej głosie i ruchach, do przodu, do przodu…

Nie tak miało być, pomyślał Robert, i pojawił się jeszcze jeden obraz, którego nie zrozumiał: Barbara trzymająca w rękach różową skakankę - lecz szybko zgasł. Zupełnie jak zdmuchnięty płomień świecy.

Skończył się czas na myślenie.

łUP!

Ford wbił się, dosłownie wbił się w autobus i dwa czerwone pojazdy przez chwilę były jednym, rzygającym iskrami, jaskrawo czerwonym organizmem. Potem chory twór przetoczył się na bok, były jakieś krzyki wirujące jak wewnątrz pralki do prania, wszystko kręciło się, migotało, i chyba skwierczało, a świat przełamał się na pół. Kupa żelaza, a w niej ludzkie sardynki przetoczyły się z drogi w dół, ku leśnemu gąszczowi, lecz po przeciwnej stronie do tej, po której wylądował tir. Tylko radiowóz wyszedł bez szwanku. Otarł się o barierki i zatrzymał. Z niebieskiego pojazdu wypełzł niebieski człowiek i o mało nie osunął się na jezdnię – facet złapał się drzwi i złapał oddech. Potem wzywał pomoc, lecz to bez znaczenia.

Umysł Roberta i umysł Barbary.

Zgasły bezboleśnie. Bardzo szybko.

Były obrazy i wspomnienia, ostatnia seria urwała się wraz z krzykiem grzęznącym w ściśniętym gardle i… (jeszcze przytomna Barbara, dokładnie tuż przed zderzeniem pomyślała: Boże, chroń nas) pozostała ciemność. Ciemność i cisza.

Pomoc była w drodze – straż pożarna i karetki. Policjant zatoczył się chwiejnym krokiem do miejsca, gdzie autobus i ford wyleciały z zakrętu.

- Boże, chroń ich – szepnął. – Dzieci… tam było tyle dzieci…

Poczuł, że mdleje. Patrzył w dół na autobus, potem przesunął wzrok nieco w lewo i zobaczył, że obok stoi



3



Zabawa w chowanego



ford zaparkowany przed płotem. Robert zostawił go za bramą, i teraz, gdy idzie powoli w jego stronę, zastanawia się, dlaczego tak się stało. Po chwili odpowiada sobie: przecież i tak nikt tędy nie przejedzie, więc komu miałby przeszkadzać? No i nikt go nie ukradnie. Nikt, zupełnie nikt.

Podchodzi do furtki i otwiera ją. Po chwil widzi nieogoloną, zmęczoną twarz, odbitą na prawej przedniej szybie samochodu, i mówi zachrypniętym głosem:

- Okropnie wyglądasz.

Przez chwilę nie myślał, co w ogóle chce zrobić, lecz teraz to powoli wraca.

Chłopiec, mam zakopać chłopca. Mam zrobić dla niego grób.

Idzie na tył samochodu i ciągnie za klapę bagażnika. No tak – jest zamknięty. Robert grzebie w kieszeniach spodni i odnajduje kluczyki. Otwiera samochód i pochyla się – niezdecydowany i zamyślony – w stronę wajchy obok siedzenia kierowcy. Bierze ją w dłoń, czuje chód metalu. Zanim pociąga i słyszy dźwięk otwierającego się zamka w klapie bagażnika, myśli: Jezu, gdzie ja go zakopię? Potem następuje ten osobliwy dźwięk jednocześnie z drwiącą odpowiedzią umysłu: w ziemi, kochanie. W ziemi.

- Bardzo śmieszne – wzdycha.

Robert znów idzie na tył samochodu.

Teraz czuje lęk, bo nie chce patrzeć na tą twarz. Nie, nie chce, i wiele by dał, by nie musiał tego robić.

- Cholera, przecież jest w worku! Nie muszę na niego patrzeć. Nie muszę…

No tak, włożył dzieciaka do worka. Zdziwiło go, że nie może przypomnieć sobie tego, kiedy to zrobił. Zupełnie, jakby nigdy to nie nastąpiło. Nie zastanawia się jednak na tym – bierze głęboki oddech, mówi:

- No dalej. Weź się w garść.

I podnosi czerwoną klapę.

Gdy to robi, dokładnie w tej samej chwili Barbara znajduje się na piętrze w pokoju córki człowieka, który zostawił list. Stoi pochylona nad małym, różowym biurkiem i nagle słyszy jakiś dźwięk. Wie co to jest: skrzypienie podłogi wyłożonej grubymi, polerowanymi belami. Zaciska pięści; to nie „stękanie” drewna. To są dźwięki, które rozlegają się pod ciężarem czyichś kroków. Serce Barbary zaczyna walić jak szalone, dziewczyna rozwiera usta, chce krzyknąć, bo czuje znajomy zapach…

Zza jej pleców dobiega

(BOżE, TO ON! PRZYSZEDł DO MNIE! TO…)

syczący głos:

- Zabawimy się, głupia dziwko, co ty na to? Zabawimy się w chowanego.

Drżąca Barbara odwraca się i widzi…

- Nie. To niemożliwe – szepcze Robert. – Niemożliwe! - Stoi zalanym chłodem przerażenia. Niemożliwe! Zaciska pięści, porusza ustami chcąc powiedzieć coś jeszcze, lecz nie daje rady. Nie może uwierzyć własnym oczom: bagażnik jest pusty.

5
SkySlayer pisze:ROźDZIAł TRZECI
Rozdział (Ha ha, czepialstwo nie zna granic!;) )


Tracisz Barwy, jakbym oglądał cię przez grubą ścianę lodu
Po co wielka litera? Tzn., Mogłeś Chcieć Podkreślić Coś Niczym Paulo Coelho, Ale Raczej Nie Ma Po Co


Od rana czuje zimną dłoń, która błądziła między jej udami, jakby bez przerwy miała ją pod spódnicą.
To już chyba przerabialiśmy. Poza tym warto by postawić kropkę po "udami" i "jakby" dać już do nowego zdania.


Wyglądała jak topiący się wosk.
Zamieniłbym to na "topnący". Ale to kosmetyka


źrenice Barbary… można porównać je do dwóch kropli oleju na kobiecej twarzy – tlą się koszmarnym blaskiem jakiejś mazi.
Mazie bywają raczej matowe, nie błyszczące. Według mnie


Goodbaye my lover… goodbaye my friend…
Goodbye


Coś, co uderzyło w niego, i to nie w sensie fizycznym, lecz duchowym. Emocjonalne łup! rozległo się tam głęboko w środku i wstrząsnęło ciałem tak, że zadrżało jak blacha, w którą ktoś uderzył pięścią.
To nie jest jakieś koszmarne powtórzenie, tylko ten opis... Jakoś mi nie leży. Właściwie możesz zignorować moją paplaninę ;)


co można porównać do zejścia na niżą warstwę wody w jeziorze
Niższą


przypominając nieco wielki wagon rollercosterowy, który dojechał na szczyt i teraz leciał w dół…
Rollercoasterowy


Niczym wyjęty z filmu o nastolatkach, czerwony autobus szkolny pruł teraz wprost na równie czerwonego forda eskorta’92.
Forda Escorta i jak piszesz pełną nazwę, to raczej wielką literą. (Samo "ford" już może być małą)


zanucił głupkowatym głosem Robert i podniósł ją do góry.
W dół na pewno jej nie podniósł. Wyboldowane niepotrzebne


Potem chory twór przetoczył się na bok, były jakieś krzyki wirujące jak wewnątrz pralki do prania, wszystko kręciło się, migotało, i chyba skwierczało, a świat przełamał się na pół.
He... he, he, he. Huhuhu. HAHAHA!! :lol:

Jest nastrój, akcja, napięcie, a tu takie coś...


ku leśnemu gąszczowi, lecz po przeciwnej stronie do tej, po której wylądował tir.
Chyba zgrabniej będzie: ...lecz po stronie przeciwnej do tej, po której...


facet złapał się drzwi i złapał oddech.
Po chwil widzi nieogoloną
Literówa


w stronę wajchy obok siedzenia kierowcy. Bierze ją w dłoń, czuje chód metalu. Zanim pociąga i słyszy dźwięk otwierającego się zamka w klapie bagażnika, myśli: Jezu, gdzie ja go zakopię? Potem następuje ten osobliwy dźwięk jednocześnie z drwiącą odpowiedzią umysłu
Literówka i powtórzenie


Teraz czuje lęk, bo nie chce patrzeć na twarz.


No dobra, ten fragment jest odrobinę zbyt niechlujny, ale...



KURDE! WRZUCAJ DALEJ. MUSIAłEś SKOńCZYć W TAKIM MOMENCIE?! ARGH! Nie znoszę tego...



Na razie...

7
Jak mogłeś skończyć w takim momencie?! No jak, do cholery, czemu? Why?



Paskudnik jesteś, Sky :)



Wiesz, znów się zaczytałam bez pamięci. Potrafisz opowiadać, skubańcu. Nie wiem, może spodziewałeś się, że wygłoszę jakąś mowę, wyłapię usterki, pomogę podszlifować...



Sam jesteś sobie winny, Sky. ja chcę tylko czytać dalej.
"Niechaj się pozór przeistoczy w powód.
Jedyny imperator: władca porcji lodów."

.....................................Wallace Stevens

10
Przeczytałem sobie Twoje opowiadanie. I będąc osobą beż wykształcenia, nie mając zielonego pojęcia o gramatyce, znalazłem kilka błędów. To chyba nie najlepiej świadczy o weryfikatorze, weryfikującym innych. Mając trudności z używaniem cytatów, jest mi trudno, podać przykłady, tak jak robisz to Ty.

Ale nie podaję, bo wg mnie w pisaniu osób, które dopiero zaczynają, nie jest najważniejszym gdzie stawiają przecinki, tylko treść i styl ich opowiadanaia. Dlatego bede oceniać, to czy treść Twojego opowiadania mi się podoba i czy też wciąga mnie jego akcja.



O przepraszam! Zapomniałem, że to dla ciebie jest nieistotne (przynajmniej mam takie wrażenie, czytając Twoje komentarze).

Więc wybacz, ale nie moge ustosunkować się do tego, czy mi się mimo błędów Twoje opowiadanie podobna, cz też nie)



Pozdro :wink:





<Arri edit: Nie jesteś w stanie wypowiedzieć się na temat opowiadania ani nie wypisujesz błędów, to po jakiego grzyba piszesz ten koment? Jeśli nie podoba ci się sposób oceniania Sky'a zapraszam do rozmowy na PW. Nie bawimy się w piaskownicy, trochę rozumku - apeluję!>
Boreasz

11
boreasz pisze:I będąc osobą beż wykształcenia, nie mając zielonego pojęcia o gramatyce, znalazłem kilka błędów. To chyba nie najlepiej świadczy o weryfikatorze, weryfikującym innych.
To świadczy co najwyżej o Twojej inteligencji, a nie o weryfikatorach.
boreasz pisze:Ale nie podaję, bo wg mnie w pisaniu osób, które dopiero zaczynają, nie jest najważniejszym gdzie stawiają przecinki
Lada moment może pojawić się osoba, która powie "ale moim zdaniem nie jest ważne ukazywanie zazębień podmiotów i nakazywanie mi, abym skreślała zbędne atrybuty dialogowe." i co, mam nie zwracać na to uwagi tylko po to, żeby bidulce było miło? Sorry. Błędy to błędy.

Twoje czy czyjeś inne zdanie akurat w tej kwestii niczego nie zmienia.
Dlatego bede oceniać, to czy treść Twojego opowiadania mi się podoba i czy też wciąga mnie jego akcja.
Język to kod ;) Poprawna interpunkcja służy płynnemu czytaniu, płynne czytanie pozwala na większe wniknięcie w treść i klimat. Tak więc i interpunkcja ma wpływ na "wkręcenie" się w tekst ;)
boreasz pisze:O przepraszam! Zapomniałem, że to dla ciebie jest nieistotne
Fakt, często uznaję treść za nieistotną. Dlaczego? Z kilku powodów.

Dobra treść gówno Ci da, jeśli nie umiesz jej przedstawić w błyskotliwy sposób. Wiele osób tutaj jeszcze nie przeżyło wielu lat, tak wiec jeszcze dużo rzeczy zobaczą, dużo zrozumieją, dużo poczują. Mniej więcej z kwartału na kwartał będą dojrzewać do innych treści, zwrócą na coś uwagę. To nie nasza działka. I o to nie trzeba się martwić - każdy może opowiedzieć coś niezwykłego. Ale zrobić to w zajmujący sposób - już nie. Dlatego przekładam styl ponad fabułę.

To tylko moje zdanie, więc możesz przecież się z nim nie zgadzać. Ale nie demonizuj ;) Arri zresztą już zwróciła na to uwagę ;)
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”