Opowiadanie mojego ojca..
Pomachał na do widzenia, ciesząc się, że mrok kryje jego niepewną minę. Pożegnalny
pocałunek wydał mu się dziwnie oszczędny, nic w nim nie pozostało ze zwykłej
spontaniczności. Cały wieczór piła więcej niż powinna i uśmiechała się częściej niż miała
w zwyczaju. Znał te sygnały nie od dziś. Jeszcze dzień, dwa, może tydzień i znów
będzie żeglował samotnie przez życie. Kiepsko im się układało od jakiegoś czasu.
Może dlatego, że od śmierci matki nie był zbyt rozrywkowym kompanem...
Z tego wszystkiego też sporo wypił i nie było mowy, żeby jechać samochodem. Chciała
wezwać taksówkę, ale stwierdził, że dobrze mu zrobi spacer na niedaleki przystanek
autobusowy.
Dobre sobie.
Przystanek wcale nie był niedaleki, ani nie odczuwał specjalnej potrzeby spacerowania.
Chciał by wiatr ostudził mu głowę, chciał pomyśleć.
Postawił kołnierz. Aura niezbyt sprzyjała wędrówkom. Przechodząc kopnął ze złością oponę
samochodu. Przez chwilę poczuł pokusę...
Nie!
Zamknął furtkę i spojrzał na zegarek.
Cholera. Było później niż myślał. Musiał się pośpieszyć by zdążyć na ostatni kurs. Miał przed
sobą dobry kilometr osiedlowej alejki i spory kawałek marnej, polnej drogi, aby dojść do
wylotowej ulicy. Przy niej dopiero, przed przejazdem kolejowym, znajdował się przystanek
autobusów.
Wieczór był zimny jak diabli. Ni to jesień, ni zima. Ruszył szybkim krokiem, pochłonięty
myślami równie ponurymi jak otoczenie. Dzielnica wygladała nie najlepiej nawet w słonecznych
promieniach,a co dopiero teraz.
Po jednej stronie wznosiły się przedwojenne czynszówki, straszące odpadającym z frontonów
tynkiem i balkonami wiszącymi, zdawało by się, na słowo honoru. Tunele bram prowadziły w
atramentową czerń podwórek. Mnóstwo tu było pustostanów, wiele okien wyglądało jak po
przebytym bombardowaniu.
Po drugiej stronie, w gąszczu zaniedbanych roślin kryły się urocze niegdyś jednorodzinne domki.
Niedyś.
Teraz właściciele byli zbyt starzy i zbyt niedołężni by zadbać o nie i ich otoczenie. Latem
zielone chaszcze spełniały nawet pozytywną rolę kryjąc sypiące się budynki, teraz jednak
nagie i strupieszałe potęgowały tylko obraz rozkładu.
Wstrząsnął nim dreszcz. Przyśpieszył jeszcze kroku, ale nagle poślizgnął się na warstwie
nadgniłych liści i nieomal wywinął orla. Eleganckie pantofelki, w które się wystroił, nie bardzo
nadawały się do jesiennych wędrówek. Jeśli sobie połamie gnaty na pewno nie zdąży na autobus.
Zaczął uważać gdzie stawia nogi.
Gdzieś z boku zatrzeszczały stare, nieoliwione chyba od wieków, drzwi.
Spojrzał w stronę mijanego, stojącego w głębi zapuszczonego ogrodu, domu.
W oknach było ciemno.
Oskrobane drzwi otworzyły się niechętnie na całą szerokość, ukazując idealnie czarne wnętrze.
Nikt nie wyszedł.
Wzruszył ramionami. Pomaszerował dalej.
Usłyszał za sobą kroki. No proszę, jednak ktoś tam mieszkał.
Po chwili zorientował się, że nie dochodzą zza pleców, ale wyraźnie ze środka posesji.
Ktoś szedł wzdłuż ogrodzenia. Spojrzał ukradkiem w bok. Nikogo nie zobaczył, choć nadal coś
bylo słychać. Nie był to właściwie stukot obcasów, ale miękkie mlaśnięcia, jakby ktoś szedł po
rozmiękłym terenie.
Było to ciut dziwne. Któż pęta się o tej porze po zdziczałym ogrodzie?
Przystanął na chwilę. Kroki ucichły. To musiało być jednak echo jego własnych stąpnięć. Szarpnął
zardzewiałą siatkę ogrodzenia. Cisza...Odwrócił się uspokojony.
Nagle kilka metrów przed nim coś uderzyło w parkan z ogromną siłą!
Na chodnik posypały się kawałki wyschniętego żywopłotu.Targnął się do tyłu. żołądek podjechał
mu do gardła.
"To pies...chyba..."
Akurat! Wiedział, że to nie mógł być pies! Cholera, musiałby być wielki jak nosorożec!
Zrobił krok...
Siatka zadrgała spazmatycznie. Przełknął ślinę, oblizał się nerwowo. Spoglądał bez ruchu przed
siebie. Nic. Nic nie widział. Ale czuł. Czuł czyjąś obecność...
Znowu zrobił krok. Gałęzie poruszyły się i zaszumiały, choć nie było wiatru. Przetruchtał na drugą
stronę ulicy.
Drgnął...
Poczuł na plecach wzrok...Każdy miewa czasami wrażenie, że ktoś uporczywie go obserwuje,
ściąga wzrokiem, ale to odczucie było skumulowane do entej potęgi. Czuł je na całych plecach,
zmusił się by się nie obejrzeć, bał się, że może tam kogoś, albo coś zobaczyć.
Skulony pobiegł wzdłuż ściany przed siebie.
Zaczął padać śnieg, coraz gęstszy i gęstszy. Oślepiony opadem koncentrował się na
utrzymaniu równowagi, nie zwracał uwagi, że dziwny szmer wrócił. Dźwięk coraz bardziej zbliżał
się do niego, aż wreszcie dotarł . Stanął zdrętwiały. Płoty po drugiej stronie ulicy zatrzęsły się
gwałtownie, jakby szarpane dłońmi olbrzyma. Wstrząs przebiegł niczym fala tsunami po parkanie
brzęcząc sztachetami, przemknął przez jezdnię przecznicy wzbijając małe tornada opadłych liści
i płatków śniegu.
Stał z otwartymi ustami. Perspektywa ulicy zamazywała się wśród migocących w ulicznym
świetle śnieżynek. Zrobił ostrożny krok i aż się zachłysnął. Konary drzew kilka metrów przed nim
ugięły się prawie zamiatając chodnik, skrzypnęło zaskoczone drewno. Wtulając głowę w ramiona
dotarł do przecznicy. Musiał iść. Czas naglił.
Zaczął przechodzić przez ulicę, gdy uporczywe spojrzenie niemal osadziło go na miejscu. Drzewa
zaczęły miotać się szaleńczo. Zobaczył jak światła latarń gasną jedno po drugim, zanurzając w
mroku głębię ulicy!
Zatkał uszy.
Dlaczego nikt nie słyszał tego całego rumoru? Czemu nikt nie wyjrzał przez okno?
Wyczulony słuch wyłapał cichy... szelest, a może szurgot, jakby ktoś ciągnął worek cementu po
betonie. Z jękiem skręcił w lewo nie zważając, że oddala się od trasy autobusu. Przebiegł
kilkadziesiąt metrów jak szalony, nie zważając nawet, że... wszystko raptem ucichło. Zatrzymał
się na rogu następnej krzyżówki. Oddychał głęboko, otarł śnieg i pot z twarzy. Gdyby skręcił teraz
w prawo znów znalazłby się na dobrym kierunku. Oparł się o mur...
Cisza..
Wyjrzał zza węgła. śnieg opadał bez szmeru, przykrywając powoli bury kobierzec nadgniłych liści.
Ośmielony wyszedł z kryjówki...
Gwałtowny podmuch wiatru oślepił go i niemal przewrócił. To już nie był szept, raczej ponure
wycie! Zamachał ramionami krzycząc, nogi mu się rozjechały i runął plecami w breję. Zerwał się
jak oparzony i znowu walnął jak długi. łkając spazmatycznie, podniósł się w końcu. Spojrzał
przed siebie i zdrętwiał. Wydawało mu się, że widzi wśród wirujących płatków niewyraźną sylwetkę.
Białe szaleństwo jakby omijało ciemny kontur, jak gdyby śnieżne drobiny skręcały, obawiając się
na niego upaść. Mroczny cień wyraźnie zbliżał się...
Wszystkie włosy stanęły mu dęba. Rozejrzał się rozpaczliwie. Zobaczył kolorowe światła!
Neon. Pub. Ludzie!
Niemal wyrywając klamkę wpadł do środka. Zachwiał się ogłuszony zaduchem i kłębami
tytoniowego dymu. Pub? Raczej mordownia. Jazgot telewizora, automatów do gry i
podekscytowanych głosów, plus odurzający, kwaśny smród piwa.
Podszedł do baru ścigany niezbyt przychylnymi spojrzeniami bywalców. Barman, czy właściciel
spojrzał krytycznie na ubłocone ubranie. Sprawnie wyciągnął z mikrofali dymiącą zapiekankę.
- Witam. Jakiś wypadek? Podać coś?
Miał ochotę na mocny strzał.
- Niech mi pan naleje setkę.
Barman spojrzał wymownie. No pewnie, nic dziwnego. Wyciągnął z kieszeni klucze, telefon.
Znalazł pomięty banknot. Po chwili przełknął piekącą porcję. Powtórzył. Z trudem utrzymał w
środku.
Ulga...
Poczuł rozlewające się po ciele ciepło. Spojrzał na zegarek. Nie zostało mu wiele czasu. Nie
chciał tu zostawać po zamknięciu knajpy. Podszedł do drzwi. Popatrzył na swoje blade odbicie
w szybie.
Dotknął klamki. Nacisnął...
Ani drgnęła!
Jeszcze raz! Nic!
Uwiesił się na niej. Ugięła się mozolnie, zapadka puściła. Naparł na drzwi, ale nie drgnęły, jakby
ktoś trzymał je z drugiej strony, albo napierał huraganowy wiatr. A przecież widział przez okienko,
że śnieg opada bez śladu zawirowań. Uderzył w drzwi. Musiał się stąd wydostać! Ustąpiły może
na centymetr.
Miotał się, wrzeszcząc, jak szalony, aż poczuł na ramieniu silny chwyt. Barman odciągnął go
jednym szarpnięciem, drugą ręką pchnął drzwi. Otworzyły się bez trudu!
-Spadaj łachu! Won tarzać się z powrotem na ulicy moczymordo! - wyleciał na chodnik jak z
procy. Wylądował na słupie latarni. Objął go kurczowo...czekał....
Słyszał przytłumiony rechot komentujących wydarzenie klientów pubu i cykanie sekundnika.
Zebrał wszystkie siły i pobiegł!
Zawierucha uderzyła w jednym momencie ze zdwojoną siłą. Gałęzie gięły się, smagały go po
głowie i ramionach, łapały w szorstkie objęcia. Płoty, jakby chciały wyrwać się z fundamentów i
zagrodzić mu drogę. Jak w natchnieniu przeskoczył uliczny śmietnik, który wytoczył mu się pod
nogi, z trudem utrzymując równowagę na śniegowym błocie. Patrzył uporczywie pod nogi by nie
oślepnąć od padającego poziomo śniegu, albo raczej by nie ujrzeć gdzieś przy sobie tamtej,
niewyraźnej sylwetki.
Dobiegł do końca zabudowań.Zatrzymał się. Musiał złapać tchu.
Nawała urwała się jak nożem uciął. Zapadła martwa cisza, przerywana tylko szelestem
obsuwających się z gałęzi płatów mokrego śniegu. Nie wiedząc czemu, ta cisza przeraziła go
bardziej niż poprzedni rozgardiasz. Coś chciało go zatrzymać za wszelką cenę, mamiło
uspokajającym bezruchem. Nie chciał tu pozostać.
Może wrócić? Za daleko.Taksówka! Sięgnął do kieszeni. Nie znalazł komórki. Przypomniał sobie,
że wyjmował ją w knajpie...Nie miał wyboru...
Dalsza droga biegła pomiędzy polami porośniętymi resztkami letnich zarośli. Dawno nikt tu
niczego nie uprawiał. Jeśli miał zdążyć, musiał przebiec przez nie na przełaj.
Desperacko przeskoczył rów i ugrzązł po kostki w rozmiękłej ziemi po drugiej stronie. Teraz
naprawdę było ciężko. Zapadał się, potykał i zaplątywał w zeschłe badyle. Wiatr natychmiast
zmienił kierunek i znowu dął prosto w twarz. Zabierał oddech. Szpaler ulicznych latarni, wzdłuż
upragnionej szosy wciąż był tragicznie daleki.
W pewnym momencie zobaczył przebijające się przez tumany śniegu reflektory. Jęknął.
Dlaczego akurat dzisiaj przyjechał punktualnie?
Miał jeszcze szansę. Jeśliby wybiegł na drogę, może udałoby się zatrzymać autobus. Wystartował
pochylony niczym sprinter.
Wicher zakręcił nim jak szmatą.
Padł jak długi. Podmuch niemal zdarł z niego płaszcz, zarzucił na głowę. Przeraźliwe wycie
wypełniło skołatany umysł. Krzyczał, ale nie słyszał własnego głosu. Największym wysiłkiem
uniósł się na łokciach. Przez wirujące piekło zobaczył czerwone światła oddalającego się pojazdu.
Zaczął płakać. Skulił się jak osamotnione dziecko.
-Mamo..
Znów poczuł na sobie natarczywe spojrzenie, ale teraz już się go nie bał. Czuł jakby coś dotknęło
i przeczesało mu zlepione wodą strąki włosów.
Nie wiedział ile czasu tam tkwił. Ocknął się targany gwałtownymi dreszczami. Szczękał zębami
jak w febrze.Zmarzł na kość. Dopiero po chwili zorientował się, ze wszystko ucichło. Klęczał na
środku pola pokrywany coraz grubszą warstwą czystego śniegu.
Było mu wszystko jedno. Wstał i poszedł. Nie wiedział nawet kiedy zgubił jeden ze swoich
eleganckich pantofli. Wygrzebał się na szosę. Poszedł w idealnej ciszy, możliwej tylko w
niektóre śnieżne noce. Stracił poczucie czasu. Kuśtykał i kuśtykał na drętwiejącej z zimna, nie
obutej stopie.
Z daleka zobaczył, że dzieje się coś niecodziennego. Widział już przejazd. Migało tam mrowie
kolorowychświatełek. Sygnalizator przejazdu mrugał wściekle czerwonym blaskiem.
Na torach stał pociąg. Jego lokomotywa wyrzucona z szyn zwisała z nasypu daleko za szlabanami,
wśród rozrzuconych szczątków autobusu.
Straż była już chyba niepotrzebna, dopalały się resztki pojazdu.
Stanął zmartwiały.
Takiego wypadku nie mógł przeżyć nikt w autobusie.
2
Dobre!
Podobało mi się - styl, pomysł i jego realizacja. Nie nudziłam się ani chwili. Uwielbiam takie opowiastki, końcówka naprawdę dobra.
Niestety, mnóstwo potknięć interpunkcyjnych. Mam wrażenie jednak, że zostały przez gapiostwo. Raz piszesz poprawnie, raz gbisz przecinek, bądż zapominasz o spacji między zdaniami.
Nie czepiam się więcej, czytałam z przyjemnością.
Podobało mi się - styl, pomysł i jego realizacja. Nie nudziłam się ani chwili. Uwielbiam takie opowiastki, końcówka naprawdę dobra.
Niestety, mnóstwo potknięć interpunkcyjnych. Mam wrażenie jednak, że zostały przez gapiostwo. Raz piszesz poprawnie, raz gbisz przecinek, bądż zapominasz o spacji między zdaniami.
- ale to nie wiem, co to. Miało być pewnie coś jakby "zamarł"?zmartwiały.
Nie czepiam się więcej, czytałam z przyjemnością.
"Niechaj się pozór przeistoczy w powód.
Jedyny imperator: władca porcji lodów."
.....................................Wallace Stevens
Jedyny imperator: władca porcji lodów."
.....................................Wallace Stevens
4
Ok, jak okaże się, że jest do dupy - to właśnie do niego będę miał pretensjeOpowiadanie mojego ojca..

To brzmi tak, jakby przystanek nie odczuwał potrzeby spacerowania. Taki domyślny bohater to masakra - od razu dobrze jest dać mu jakieś imię, przydomek, bo inaczej robi się kaszana.Przystanek wcale nie był niedaleki, ani nie odczuwał specjalnej potrzeby spacerowania.
I kolejne zazębienie podmiotów:
Wieczór ruszył szybkim krokiem? Niby wiadomo o co chodzi, niby jesy "luka" między zdaniami "Ni to jesień, ni zima", ale szereg czasowników może zasugerować złe rozumowanie narracji. Powtarzam (po Kresie) do znudzenia: język to kod, a kod nie może być zakłócony. Inaczej odbiorca go nie odczyta.Wieczór był zimny jak diabli. Ni to jesień, ni zima. Ruszył szybkim krokiem, pochłonięty myślami równie ponurymi jak otoczenie.
Trochę cięzkie w strawieniu zdanie.Po jednej stronie wznosiły się przedwojenne czynszówki, straszące odpadającym z frontonów
tynkiem i balkonami wiszącymi, zdawało by się, na słowo honoru.
"Nawet" i "tylko" osłabiają moc tego akapitu. Radziłbym je wywalić. "Nawet" ma chwiejny wydźwięk, "tylko" brzmi delikatnie i lekko, jakby była mowa o czymś, co w domyśle jest spore, a w rzeczywistości "tylko-tylko...". A przecież autor próbuje zbudować smutny, przerażający klimat.Latem zielone chaszcze spełniały nawet pozytywną rolę(,) kryjąc sypiące się budynki, teraz jednak nagie i strupieszałe potęgowały tylko obraz rozkładu.
Te słowa też są przykładem zakłócenia "kodu"

Dalej ten sam problem ze względu na to, że bohater nie jest jakoś konkretnie nazwany - mylący szereg czasowników. Kurde, klimat rzeczywiście jest fajny, ale to psuje efekt.Ktoś szedł wzdłuż ogrodzenia. Spojrzał ukradkiem w bok.
Drugie "było" do wywalenia i zmienił bym końcówkę właśnie na wyraźnie zaznacząną myśl bohatera (kłania się słynna, boska, pachnąca kursywaNie był to właściwie stukot obcasów, ale miękkie mlaśnięcia, jakby ktoś szedł po rozmiękłym terenie. Było to ciut dziwne. Któż pęta się o tej porze po zdziczałym ogrodzie?


Nagle kilka metrów przed nim coś uderzyło w parkan z ogromną siłą!
łeee, bez egzaltacji! (zamiast wykrzyknika wystarczy kropka

Na chodnik posypały się kawałki wyschniętego żywopłotu.Targnął się do tyłu.
I znów: wrednie zazębiające się podmioty.
Siatka zadrgała spazmatycznie.
"Spazmatycznie" jakoś nie pasuje do martwej siatki. Spazmatyczne coś, to coś o charakterze ataku nerwowego, kunwulsyjne, drgawkowe. W moim mniemaniu: najlepiej by było, jakby ta siatka po prostu zadrżała. Nieważne jak, jakikolwiek przysłówek (przy okazji: śmierć przysłówkom...) będzie tu zbędny.
Drgnął...
Poczuł na plecach wzrok...
Za dużo wielokropków. Wcześniej też sie pojawia. Wielokropek jest zagrożeniem - może, wbrew pozorom, osłabić siłę akapitu/zdania i na nic nikomu się wtedy nie przyda jakieś tam budowanie momentu oczekiwania na następne literki. "Drgnął" i "Poczuł na plecach wzrok" w ogóle postawiłbym obok siebie. Szyk zdań tworzy poczucie rytmu zdarzeń - krótkie zdania plus pojedyczne słowa postawione obok siebie tworzą ciąg obrazów. Tutaj skoki do następnych linijek tworzą nieprzyjemne luki. Tak więc "Drgnął. Poczuł na plecach wzrok." zadziałają o wiele lepiej. I jeszcze przyczepię się, że "poczuć wzrok" brzmi gorzej niż np. "poczuć spojrzenie". Spojrzenie jest bardziej dzikie i konrketne

Warto to zrobić z jeszcze jednego powodu: później też pojawia się słowo "wzrok" więc przy okazji można uniknąć niepotrzegnego powtórzenia.
Czuł je na całych plecach, zmusił się by się nie obejrzeć, bał się, że może tam kogoś, albo coś zobaczyć.
To co podkreśliłem - do wywalenia. Zbędne powtarzanie się na temat pleców. Czytelnik nie jest idiotą, przecieżo tym pamięta - znajduje się ciągle w tym samym akapicie... po prostu bohater niech powtstrzymuje się od obrócienia się. Rytm będzie lepszy. Akapit też. I klimat też

Zaczął padać śnieg, coraz gęstszy i gęstszy. Oślepiony opadem koncentrował się na utrzymaniu równowagi, nie zwracał uwagi, że dziwny szmer wrócił.
Zazębione podmioty...
Dźwięk coraz bardziej zbliżał się do niego, aż wreszcie dotarł . Stanął zdrętwiały.
Argh, klimat poszedł w cholerę w tym miejscu. Znów zazębienie i jeszcze toporne "zbliżał się do niego, aż wreszcie dotarł". To zbyt sucha informacja! Trzeba to jakoś pokazać.
Płoty po drugiej stronie ulicy zatrzęsły się gwałtownie, jakby szarpane dłońmi olbrzyma.
Zbędny przysłówek - do wywalenia.
Zobaczył jak światła latarń gasną jedno po drugim, zanurzając w
mroku głębię ulicy!
Kolejny, nachalny wykrzyknik.
Przebiegł kilkadziesiąt metrów jak szalony, nie zważając nawet, że... wszystko raptem ucichło.
Za dużo wielokropków.
łkając spazmatycznie (...)
Dziwne... autor chyba lubi to słowo

Zobaczył kolorowe światła!
Precz z wykrzyknikiem.
Ani drgnęła!
Jeszcze raz! Nic!
Jedynie po tym "nic" odważyłbym się postawić wykrzyknik. W reszcie wypdaków - nie.
Wylądował na słupie latarni. Objął go kurczowo...czekał....
Khem?
Zebrał wszystkie siły i pobiegł!
Jedno słowo: wyrzyknik.
Dawno nikt tu niczego nie uprawiał. Jeśli miał zdążyć, musiał przebiec przez nie na przełaj.
Zazębienie podmiotów.
Rzeczywiście, tekścik z iskrą, ale potknięcia niezwykle go osłabiają. Autor ma u mnie duży plus za to, że wie, czym są akapity i tworzy je w krótkich, dobrze posegregowanych i ułożonych wersjach. Akapit to boskie narzędzie - oddziela scenę od sceny w taki sposób, że może sugerować jakiś domysł albo rodzaj klimatu, osłabia lub wzmacnia napięcie, uwydania znaczenie jednego słowa. zdania.
Zatkał uszy.
To jeden z przykładów. Akapit dobrze zbudowany na jednym zdaniu. Bohater zatyka uszy i - pyk - nic nie słyszymy razem z nim. Przez przeźroczystą ścianę dźwiękochłonną dalej obserwujemy rozwój wydarzeń.
Gwoli ścisłości...
Nieokreślony jakąś nazwą bohater - masakra. Miejscami interpunkcja kuleje. Trochę powtórzeń i autor w pewnym momencie popada w schematyczność i niektóre rzeczy robią się trochę oczywiste... ale i tak tekst jest fajny. Słynne całkiem-całkiem.
Podoba mi się, chętnie zobaczę, co jeszcze szanowny tatuś napisał

Serwus!

PS. łasic, zbyt pochlebna jesteś! Obrażę się!
