
A teraz rozerwijcie to na strzępy

Przy barze siedzi Francuz. Wygląda jak Marlboro Man, wzbudzając bałwochwalczy zachwyt ekipy National Geographic. Pierdolony pedał.
Robi za przewodnika. Ugadał się z pobliskim wodzem. Po trzech dniach kluczenia w dżungli (w żadnym momencie nie oddalając się od baru nie więcej niż na trzy czwarte kilometra) odnajduje wioskę. Wódz i reszta odgrywają kilka scenek z życia ostatnich indian. Wycieczka rozdaje gifty. Wódz pokazuje szamana i opowiada kilka mrożących krew w żyłach historii. Szaman spluwa na widok wycieczki. Wódz wzdraga się i mówi: zły znak. Omen. Trzeba iść.
Wycieczka się boi. Nie może spać. Ostatni indianie tańczą i śpiewają do rana. O świcie śniadanko. Białe pędraki, małpa w garnku. Wygląda jak ugotowany noworodek. Wycieczka drży ze zgrozy, starając się wszystkiemu zrobić zdjęcia.
Ostatni indianie leniwie kołyszą się w hamakach. Uśmiechają się i bawią z dziećmi. Odpoczywają po nocnych tańcach i śpiewach, wiedząc, że czeka ich kolejna pracowita noc. Wycieczka uśmiecha się do indian, do siebie, do francuskiego pedała. Jak tu pięknie... wzdychają. Raj. Raj na ziemi.
Wieczorem znowu tańce i śpiewy. Wycieczka dostaje wypieków wsłuchując się w odgłosy kopulacji gdzieś jakby zza ściany. Jacy oni dzicy... natura! Sama natura!
I nagle na wioskę ostatnich indian napada sąsiednia wioska jeszcze bardziej ostatnich indian. Wpadają z wrzaskiem, wymalowani w wojenne barwy, porywają kobiety, wywracają kociołki z małpim rosołem, kradną z plecaków co się da, franca odgrywa bohatera, nadchodzi świt, wycieczka pakuje ocalały dobytek i z ulgą wraca do cywilizacji.
Pedro, właściciel tej budy serwuje im rozcieńczany samogon w brudnych szklaneczkach, co jakiś czas przecierając blat brudną szmatą.
Blat, podłogę, kolejne, płukane w plastikowej misce ustawionej za ladą na taborecie miesce szklanki.
Dziewczyna z National otrząsa się po kolejce i rozgląda po budzie. To miejsce jest straszne. Pedro kiedyś miał ambicje i zrobił remont ale wtedy nikt nie chciał przychodzić się napić. Za wysokie progi i wszyscy pili na zewnątrz, za winklem. Na stojaka, z gwinta. Kontemplując okoliczne zarośla o zachodzie słońca.
Dlatego Pedro zmienił podejście marketingowe, zaopatrzył się w szmatę i komplet musztardówek. I znowu zaczęliśmy chlać kulturalnie, w lokalu.
Jean-Pedał opowiada którąś ze swoich historyjek a Pedro podchodzi do mnie z czymś specjalnym. Pędzony bimber na manioku, czy z czego on tam jest serwuje tamtym, ale my się teraz napijemy...
– E? – pyta zadowolony, błyskając butelką. Wyciągam oba kciuki. Cwaniak wie, co dobre. Nalewa sobie i mnie.
– ...are you?... – Dobiega z boku kobiecy głosik. To gazela z National odłączyła się od stada. Opuszczam szklankę i jeszcze przełykając polish vodka patrzę na nią. Ma włosy wyprażone słońcem, lniane. Uśmiecha się, powtarzając pytanie.
– From Poland. – odpowiadam. Dziewczyna prosi Pedra, żeby mi nalał jeszcze raz. Jak w Casablance: nalej mi jeszcze raz, Rick. – Kurwa.
– Kurwa? – powtarza bezbłędnie lniana gazelka.
– Może i kurwa, ale ojczyzna. – Podnoszę się, wypijam to, co podał Pedro. Ogólnie mam ochote komuś przypierdolić, ale Polak kobiety nie bije. My, ułani, stawiamy kobietę, matkę na piedestale i czcimy ją... zgodnie z boską dyrektywą number... powtarzam sobie w myśli dekalog gapiąc się na cycki gazelki.
– Speaking english? – Wychyla się ku mnie a jej cycki napinają bawełnianą koszulkę z logo National. Udaję, że nie rozumiem. Wychodzę z baru. Pedro leniwie chowa butelki, szklanki i wszystko, co może się bezpowrotnie zniszczyć a warte jest choćby pół peso.
Jean-Pedał rozbawia swoim francuskojajecznym angielskim resztę ekipy. Przechodząc specjalnie koło nich potrącam szefa ekspedycji. łatwo poznać. To samiec alfa. Ma czapeczkę National z największym daszkiem, wielkiego Canona z trąbą i wielki wodoodporny zegarek z kompasem, kalkulatorem walut i szafirowym szkiełkiem wytrzymującym ileś tam atmosfer. Z logo National.
– O, pardon moi... – Samiec alfa wpada na pedała i oblewa mu koszulę śmierdzącym samogonem. Pedał zaciska zęby i mówi, że nie szkodzi. Operator jest na tyle kumaty, żeby pchnąć torbę ze sprzętem pod najbliższy stolik. Operatorzy to najcwańsze wygi w takich ekipach. Pedro szura na zapleczu.
Wiem, że ma tam skrzynkę, gdzie wyrzuca różne śmieci. Butelki, stłuczki, graty jakieś. Po bijatyce wysypie to na środek. Zawsze tak robi. Zacznie zawodzić, że zniszczyli mu bar, dorobek jego życia, jedyne źródło utrzymania, a w domu czeka żona i mucho głodnych dzieciaczków. Turyści pytają ile, Pedro podaje rozsadną cenę, targują się parę minut, Pedro inkasuje parę dolarów, wszyscy są zadowoleni.
Miejscowi lubią naprać białych, więc impreza szybko się rozkręca przy odkręconych do oporu głośnikach. Pedro uwielbia Britney Spears. Wyciągam gazelkę z pobojowiska.
– What is it? What are you doin’? – szepce wystraszona, gdy znikamy w ciemnościach pod Krzyżem Południa.
– It’s nature... – odpowiadam, ściągając jej tę bluzeczkę przez głowę.
– O. Nature! – Przytakuje i kładzie się.
Ludzie, a zwłaszcza kobiety, zrobią wszystko o ile podasz im sensowny powód.
Raz dla mnie, raz dla niej, raz za ojczyznę i poczułem senność.
– Zaraz wracam... – oznajmiłem, podnosząc się.
Nie wróciłem. Straszny ze mnie drań.
Dodane po 4 minutach:
O shit, Zuzanna, ale wtopa. Ile błędów.
Wyliczać nie będę, ale Cię chyba jeszcze noworoczny szampan trzymał, jak to pisałaś.
Minus, za puszczenie niesprawdzonego tekstu.