Rano stanąłem przed pustym plecakiem i zrozumiałem, że nie za bardzo wiem, co chciałbym ze sobą wziąć. Zacząłem przeczesywać własne mieszkanie. Każdy przedmiot który brałem do rąk, przywoływał wspomnienia. Każdy odkładałem tak samo szybko. Przeglądałem ubrania, książki, płyty, zeszyty z linijkami grafomańskiej poezji, nieliczne zdjęcia, którym udało się przetrwać regularnie przeprowadzane przeze mnie czystki. Zaglądałem do każdego kąta, co przypominałoby sprzątanie, gdyby nie fakt, że wiele rzeczy lądowało z powrotem w kurzu i pajęczynach.
Zaskoczyło mnie, że zachowałem pewne stare pudełko po butach. Jako nastolatek miałem zwyczaj chować w nim wszystko, co chciałem ukryć przed rodzicami. Pośród starych czasopism, z których większość miała na okładce gołe cycki, znalazłem kasetę. Starą, poczciwą VHS. Nie była podpisana, jednak poznałem ją od razu. Przeszłość zaatakowała brutalnie. Była to ostatnia rzecz którą spodziewałbym się znaleźć. Zacząłem chodzić z kasetą po pokoju, oglądając ją dokładnie. Zupełnie jakbym chciał znaleźć odciski moich palców sprzed kilku lat. W mieszkaniu nie było nawet telewizora, ale i tak nie chciałbym jej odtworzyć
Nie, to na pewno nie była rzecz, którą mogłem wziąć ze sobą - nie należała do mnie. Poczułem, że muszę oddać kasetę właścicielowi i uwolnić się od tej sprawy, żeby jutro nie ruszyła moim tropem.
Znalazłem mój telefon komórkowy i wybrałem numer, wychodząc na balkon. Poranek był słoneczny, ale chłodny. Nawet jak na wrzesień. Skuliłem się, jednak nie wróciłem do środka. Powietrze mnie orzeźwiło.
- No, co chcesz? - usłyszałem damski głos w słuchawce.
- Cześć Zuźka, jestem na balkonie - powiedziałem.
- Widzę cię z kuchni.
Spojrzałem na pokaźny blok stojący po drugiej stronie ulicy. Licząc okna od prawej strony, wreszcie trafiłem na Zuzię, machającą mi w jednym z nich.
- Też cię widzę. Mam pytanie.
- No?
- Czy kiedy Błażej się przeprowadził, dał ci swój nowy adres?
- A co on ci się tak nagle przypomniał?
- Chciałbym z nim pogadać.
- Gdzieś miałam zapisany - odparła po namyśle Zuźka. - Przyjdź, poszukam.
- Lecę - powiedziałem i rozłączyłem się.
Gdy zacząłem wynajmować mieszkanie, przez dobre kilka miesięcy żyłem tu, nie wiedząc, że tylko ulica dzieli mnie od dawnej znajomej z gimnazjum. Pewnego dnia wyszedłem na balkon i zobaczyłem Zuzię - którą pamiętałem jako ucieleśnienie abstynencji - rzygającą przez okno swojego pokoju. Poszedłem do niej i pomogłem wytrzeźwieć. Zacząłem przyjaźnić się z dziewczyną, z którą w szkole nie zamieniłem chyba nigdy słowa. Zuzia trzymała z "tymi", wśród których był i Błażej. Ja - w kręgu "tamtych" - miałem obowiązek uważania się za lepszego.
Zuzia była ruda i gruba. Nie jakoś straszliwie brzydka, jednak wystarczająco, by liczyć się z możliwością pozostania samotnym przez całe życie. Bo niby istnieje romantyczna, namiętna, duchowa miłość, ale ani ja, ani Zuźka w nią nie wierzyliśmy.
Otworzyła mi drzwi i zaprosiła do środka. Dopiero teraz spostrzegłem, że wziąłem kasetę ze sobą.
- Coś ciekawego tam nagrałeś? - spytała Zuzia.
Przełożyłem kasetę do drugiej ręki, ukrywając ją przed wzrokiem przyjaciółki.
- Jedynie supernieciekawe rzeczy. Szukałaś już?
- Szukam, szukam. Spokojnie. To ma związek z Błażejem? - Zuźka nie dawała oczywiście za wygraną.
- Tylko supernieciekawe rzeczy.
- W porządku. Nie wnikam. Ale w takim wypadku szukaj sobie adresu sam.
Przeszliśmy do pokoju, w którym królowało ogromne biurko, zawalone dokumentami, wykresami, książkami i stertą innej, równie niepotrzebnej, makulatury. Zuźka pracowała w małym spożywczaku cioci, jednak marzyła o otworzeniu własnego interesu. Gdy zapytałem, jakiego rodzaju byłoby to przedsięwzięcie, dziewczyna wzruszyła ramionami.
- Mogą być zegarki, mogą być dziwki - powiedziała wtedy. - Byle siedzieć we własnym biurze z nogami na blacie i układać na komputerze pasjansa, drugą ręką podpisując dokumenty przyniesione przez sekretarkę.
Byłem absolutnie pewien, że jej się uda. Naprawdę.
Spojrzałem na biurko, potem błagalnym wzrokiem na Zuzię. Westchnęła i wbiła się w stertę papierów.
- Znów o ciebie pytała.
Nie odpowiedziałem. Na szczęście, nie musiałem mierzyć się ze wzrokiem Zuźki.
- Jutro wyjeżdżasz? - upewniła się jeszcze.
- Jutro.
Okazało się, że Zuzia zna topografię wnętrz swojego biurka całkiem nieźle. Triumfalnie uniosła w górę malutką, żółtą kartkę z zapisanym adresem Błażeja. Mimo to, nie byłem pewien, czy to już moment w którym oddycha się z ulgą.
Dzielnica w której mieszkał, nie cieszyła się najlepszą sławą. Szedłem małą, brudną uliczką nie mogąc powstrzymać się przed regularnym sprawdzaniem, czy nikt nie idzie za mną. Oglądałem kamienice, wszystkie były przedwojenne. Stare, brudne, z dzieciakami ganiającymi się dookoła, bez kogokolwiek kto miałby je na oku.
Wreszcie dotarłem pod adres wypisany na kartce. Budynek w którym mieszkał Błażej nie prezentował się tak tragicznie jak sąsiednie czynszówki, jednak nie można było powiedzieć, że prezentował się dobrze. Podszedłem do drzwi. Domofon był pokryty podejrzanie białą mazią, poszukałem więc kija którym mógłbym nacisnąć przycisk. Wreszcie udało mi się zadzwonić. Czekałem aż usłyszę głos Błażeja, a moje serce niebezpiecznie zbliżało się do gardła. Usłyszałem bzyczenie przy drzwiach i odetchnąłem. Błażej nie zadał sobie nawet trudu by spytać kto to. Co bym mu odpowiedział? Nie mógłbym wykrzesać z siebie nawet głupkowatego "siema", a co dopiero sformułować powodu wizyty.
Wspinałem się schodami, licząc piętra, ponieważ drzwi nie były ponumerowane. Gdy miałem już pewność, że trafiłem do odpowiednich, nadszedł czas by zapukać. żeby się przemóc, musiałem odliczyć do zera. Dopiero wtedy udało mi się wykonać kilka rytmicznych uderzeń. Czekałem, nasłuchując zbliżających się kroków.
Błażej zmienił się i to mocno. Jednak w jego oczach wciąż widziałem tę naiwność, której kiedyś nienawidziłem. Wielu ludzi ceniło go za to. Za szczerość. Ja widocznie nie zmieniłem się tak bardzo, jak uważałem. Rozpoznał mnie od razu i zacząłem się zastanawiać, czy w moich oczach też coś się kryje. Nie miałem pojęcia cóż mogło by to być.
- Marek - powiedział tylko.
Skinałem głową. Staliśmy przez chwilę w milczeniu, aż Błażej cofnął się i ruchem dłoni zaprosił mnie do środka. Przeszliśmy do ciasnej kuchni, gdzie, pewnie z trudem, udało się Błażejowi upchać niewielki, okrągły stolik. Usiedliśmy naprzeciw siebie.
- Chcesz kawy? - usłyszałem.
- Herbaty.
Kuchenka była blisko. żeby nastawić wodę, nie potrzebował nawet podnosić się z krzesła.
- Co u ciebie? - pytał Błażej, odpalając gaz zapałką.
- Wyjeżdżam - odpowiedziałem. - Jutro.
Miałem nadzieję, że spyta dokąd. Nie powiedział nic. Patrzył na niebieski płomień pod czajnikiem. Położyłem między nami kasetę. Błażej się nie odezwał, chwycił ją tylko i oglądał - tak samo jak ja po odnalezieniu. Chyba oboje mieliśmy nadzieję odnaleźć na niej ślady z przeszłości, które udałoby się wreszcie zrozumieć.
- Wyjeżdżam i pomyślałem, że dobrze byłoby to zakończyć.
Błażej zbierał myśli.
- Zawsze kiedy jadę autobusem - odezwał się wreszcie, - wyobrażam sobie, że szyby to wielkie ekrany. Nagle gasną. Droga, budynki, niebo, samochody - wszystko momentalnie znika. Przez chwilę okna, które przecież wcale nie są oknami, śnieżą. Nie dłużej niż po kilku sekundach pojawia się nagranie. Właśnie to - Błażej wskazał na kasetę. - Ludzie w autobusie mogą oglądać je ze szczegółami. Poznają szybko, że nagi chłopak z ekranu to ja.
Woda się zagotowała. Błażej nie musiał nawet się podnosić, żeby zalać kubki z torebkami herbaty. Tak ciasna była jego kuchnia.
- Zawsze kiedy jadę autobusem - kontynuował - boję się, że poza nim nie ma już świata. że nie da się wysiąść i w ogóle nic się nie da zrobić. I mogę zrozumieć, że ją zabrałeś. Ty byłeś tym fajnym, a ja tym chujowym. Fajni kradną kasety chujowym. Ale dlaczego jej nikomu nie pokazałeś? Czemu trzymałeś ją u siebie przez tyle lat, każąc mi każdego ranka budzić się z pytaniem, czy już ktoś to widział?
Błażej ściskał kasetę coraz mocniej, jakby bojąc się, że zaraz wyrwę mu ją i ucieknę na następne kilka lat. Zastanawiając się nad tym, doszedłem do wniosku, że jestem tchórzem. Ukradłem tę kasetę, ale bałem się ją komukolwiek pokazać. Ukradłem tę kasetę, ale bałem się wrócić i ją oddać. Nie miałem najmniejszego zamiaru powiedzieć o tym Błażejowi. Tak, na pewno byłem tchórzem.
- Oszczędź mi tego, proszę cię - wyrzuciłem tylko z siebie.
- Uważasz, że jestem żałosny?
- Nie rozumiem.
- Pewnie nieraz oglądałeś to nagranie. Jestem żałosny? Masz mnie za kogoś gorszego?
Wstałem i zacząłem kierować się do wyjścia. Nie chciałem odpowiadać na to pytanie. Oddałem kasetę, więc zakończyłem co miałem zakończyć. Błażej ruszył za mną. Wyszedłem do przedpokoju i zacząłem siłować się z zamkiem.
- Zostaw - otworzył mi drzwi.
Kiwnąłem głową. Chciałem już schodzić na dół, ale poczułem wzrok Błażeja na plecach. Odwróciłem się.
- Każdy ma taką kasetę - powiedziałem.
Powtarzałem to w myślach, odchodząc.
W kiosku kupiłem czerwone Marlboro. Wracałem do domu, macając paczkę w kieszeni. Był to doskonały, ale i karkołomny trening woli. Dotarłem jednak dzielnie do mojego bloku. Wspinając się po schodach stanąłem przy mieszkaniu numer pięć. Zadzwoniłem. Zza drzwi rozległo się szczekanie, na przemian z warczeniem i skomleniem od czasu do czasu.
- Zamknij pysk Lord, na moją wnuczkę szczekasz? - usłyszałem zachrypnięty głos.
Otworzył chudy staruszek, pod którego nogami plątał się nie mniej kościsty, a na dodatek hałaśliwy kundel.
- Dzień dobry panie Jurku - przywitałem się.
- A cześć, cześć. Myślałem, że to wnuczka już przyszła. Dobrze że jesteś, bo już mnie szlag trafia.
Podałem panu Jurkowi paczkę, a on zwrócił mi równowartość. Był to rytuał, który odprawiałem nieustannie odkąd się wprowadziłem. Staruszek zaczepił mnie i poprosił o tę drobną przysługę, kusząc niebem czekającym na ludzi, którzy spełniają dobre uczynki. Pewnego dnia poznałem wnuczkę pana Jurka, która raz na jakiś czas robiła dla niego zakupy. Powiedziała mi, że lekarze kategorycznie zabronili dziadkowi palić i choćby błagał mnie o zakup papierosów, mam stanowczo odmówić.
- Panie Jurku, jest sprawa - powiedziałem, gdy staruszek chciał już zniknąć wraz ze swoim pupilem. - Wyjeżdżam jutro.
- Ano właśnie, coś tam słyszałem. Na długo?
- Chyba. Będę musiał poszukać jakiegoś zmiennika.
Pan Jurek uśmiechnął się, szczerze rozbawiony.
- Daj spokój. Gdybym chciał... - staruszek szukał przez chwilę słów.
- Nie no, to dla mnie żaden problem - przerwałem.
Pan Jurek pokiwał głową. Myślałem, że to niemożliwe, ale uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Dzięki. Tylko uprzedź praktykanta, że moja wnuczka nie może się o niczym dowiedzieć. Dziewucha ma serce ogromne, ale zabiłaby mnie bez zastanowienia.
- żaden problem - powtórzyłem. - Wszystko się załatwi. Wpadnę później panie Jurku.
- Ach, prawie bym zapomniał! Ta brunetka. Z kręconymi włosami. Była tu znów. Majchrzakowa mówi, że dobrą godzinę siedziała pod twoimi drzwiami.
Nie odpowiedziałem.
- Coś zbyt często się rozmijacie - pan Jurek pogroził mi palcem. Z jego twarzy zniknął uśmiech. - To nieeleganckie, chłopcze.
- Tak naprawdę - nachyliłem się do staruszka, jakbym miał mu przekazać największą tajemnicę, - to coś jakby klątwa - wyszeptałem.
Pan Jurek spojrzał na mnie zmieszany. Wzruszył ramionami.
- Przyjdź potem, zawiadomić, jak będzie ze zmiennikiem - powiedział, wracając do swojego mieszkania - Chodź Lord!
Pies szczeknął, warknął i zaskomlał na pożegnanie. Drzwi się zamknęły. Nawet nie wracałem do swojego mieszkania.
- I co z Błażejem? - zapytała od razu Zuźka, gdy tylko się u niej pojawiłem. Ciągle sprzątała bałagan na biurku, efekt szeroko zakrojonych poszukiwań kartki z adresem, ale również swojego ogólnego stylu życia.
- Mam już kumpla na dobre i na złe - odparłem, pomagając jej segregować dokumenty.
- Ale załatwiłeś, co miałeś załatwić.
- Tak jest.
- I wróciłeś tu, żeby pomóc mi pozbyć się dezorganizacji, zwanej potocznie, kolokwialnie, wulgarnie i trafnie burdelem?
- Właściwie, to nie.
- Litości! - wykrzyknęła Zuzia i nie miałem pojęcia czy to przez wieżę papierów, która właśnie się zawaliła, czy też była to reakcja na moją odpowiedź.
- Ale i tak pomagam - rzuciłem niepewnie.
- No dzięki, dzięki. Nie mów mi tylko, że masz następną prośbę. Ile jeszcze adresów dla ciebie znaleźć? Stałam się nagle twoją sekretarką? Nie wygląda mi to na karierę marzeń.
- To nie chodzi o adres - uspokoiłem Zuźkę, choć wiedziałem, że tylko żartowała. Na tą rudą wariatkę zawsze mogłem liczyć. - Szukam kogoś kto ma ochotę na codzienny, krótki spacer i nie boi się odpowiedzialności za cudzą śmierć.
Zuźka oceniła efekty swojej pracy. Biurko prezentowało się na pewno lepiej, jednak słowo "porządek" jakoś nie cisnęło się na usta. Dziewczyna zrezygnowała z dalszych prób, poszliśmy więc do kuchni, żeby pozwolić sobie na szklankę schłodzonej, gazowanej, kolorowej chemii. Piliśmy napój, teoretycznie, porzeczkowy. Jednak ani barwa ani smak prawdopodobnie nie występowały w naturze.
- Więc chcesz żebym kogoś zabiła? - Zuźka podjęła temat.
- No - odparłem krótko.
- Strzał w głowę? Trucizna w kawie? Tajemniczy wypadek samochodowy?
Skończyłem pić. Dolałem sobie jeszcze trochę podejrzanego napoju.
- Nic tak nagłego. Bardziej metodycznie. Powoli, ale regularnie i stanowczo.
- To znaczy?
- Papierosy.
Nastąpiła krępująca chwila ciszy. Zuźka sączyła powoli swoją pseudoporzeczkową ambrozję, starając się dojść, czy dobrze mnie zrozumiała.
- Chodzi ci o pana Jurka? Chcesz żebym kupowała mu fajki?
Zamurowało mnie.
- Skąd ty o tym wiesz?
- Daj spokój Marek! Wszyscy w okolicy wiedzą, że nie palisz. Wszyscy w okolicy wiedzą, że kupujesz papierosy dzień w dzień. Wszyscy wiedzą, że wnuczka pana Jurka płaci sprzedawczyniom z dzielnicy, aby nie zaopatrywały jej dziadka w ukochane, czerwone Marlboro. Trochę dedukcji. Nie trzeba być Holmesem, nie trzeba być Poirot.
Pociągnąłem duży łyk napoju, jakimś cudem odnajdując na dnie szklanki ukojenie.
- Dobrze, że jutro stąd uciekam. Gdyby wnuczka pana Jurka się dowiedziała...
- Co by zrobiła?
- Czułbym się winny. Chciałaby pewnie to wykorzystać i...
- Zaliczyć młodego, przystojnego Mareczka? - Zuźka uśmiechnęła się zgryźliwie.
- No - pokiwałem głową. - Tak jakby. Nie widziałaś jak mnie świdruje wzrokiem, gdy się spotykamy. Ale tobie nic by nie mogła zrobić, więc...
- Nie ma mowy. Nie mogę mieć czegoś takiego w CV.
Starałem się jeszcze ją wybłagać, ale Zuzia okazała się zaskakująco nieugięta. W sumie jej się nie dziwiłem. Z trzeciej osoby, ta robota wyglądała dosyć parszywie. Zuźka zamyśliła się. Wyglądała, jakby coś nie dawało jej spokoju, ale wahała się spytać. W końcu wycisnęła z siebie dwa słowa:
- Była tu.
- Beata?
- No.
- Czekała pod moimi drzwiami.
- Natknąłeś się na nią?
- Sąsiedzi gadali.
- Trudno wam się spotkać.
- Sama wiesz. Klątwa...
- Ale przecież oboje chcecie.
- Oboje nie jesteśmy pewni.
Kiwnęła głową ze zrozumieniem. Spojrzałem na porzeczkową chemię. Nie potrafiłem nie oblizać warg.
- Dobre to - powiedziałem. - Gdzie kupiłaś?
Aby zdobyć mój nowy ulubiony napój, musiałem wybrać się w podróż do niewielkiego marketu, położonego na obrzeżach dzielnicy. Marsz zająłby mi jakieś dziesięć, góra piętnaście, minut, gdyby nie fakt, że człowiek, którego pytałem o drogę, wskazał mi zupełnie przeciwny kierunek. Co ciekawe i zaskakujące również dla mnie, nie zrezygnowałem z poszukiwań sklepu nawet gdy mijał kolejny kwadrans. Niezrozumiałe zawzięcie dało się wytłumaczyć tylko w jeden sposób: nie była to wyprawa po porzeczkową chemię, ale na spotkanie przeznaczenia.
Market nie wydawał się najgorszym miejscem na takie spotkanie: nowo wybudowany, wyglądał całkiem elegancko w towarzystwie meliniarskiego pubu, na wpół wyburzonej kamienicy i pijaczyny, który uciął sobie drzemkę przy pobliskim przystanku autobusowym. Podekscytowany i już całkowicie przekonany, że mój los wkrótce się odmieni, wszedłem do sklepu.
Wnętrze nie ustępowało najlepszym butikom w jakich zdarzało mi się... No dobra, pewnie przesadzam, ale oglądałem sklep w tak wyśmienitym humorze, że nawet ekspedientki wydały mi się warte zalotów. A wszyscy wiemy, że polskie ekspedientki nie są chlubnym towarem eksportowym.
Kluczyłem wśród półek obładowanych gorzej niż biurko Zuźki. Minąłem grejfruty, podpaski i chińskie zupki. Minąłem stoisko z chlebem i stoisko z dezodorantami. Minąłem śliczną dziewczynę, batoniki, chrupki i wpadłem na kogoś.
- Znalazłem cię wreszcie! - Miły wyszczerzył rządek niedoskonałego uzębienia. - Ganiam za tobą dobre pół godziny. Fartem spotkałem Zuźkę i powiedziała mi, gdzie iść.
świat stał się nagle przejmująco szary. Sklep stracił swój urok, dostrzegłem pryszcze na twarzach ekspedientek.
- Nie wyglądasz mi na przeznaczenie - powiedziałem bardziej do siebie, niż do napotkanego kumpla.
Miły był rewelacyjnym gościem. Ta wersja typowego osiedlowego koksa okazała się jakimś błędem natury. Miłego cechowała - prócz bicepsa do pozazdroszczenia - pewnego rodzaju kultura osobista. Jednak w roli mojego losu rzeczywiście wypadał średnio.
- Co tam smęcisz pod nosem? Słuchaj, co wszyscy pieprzą, że wyjeżdżasz?
- Wyjeżdżam. Chodź w stronę napojów.
Poszedł ze mną. Nieśmiało kiełkowała we mnie nadzieja, że coś niezwykłego wciąż czyha za półkami z serem. Wypatrzyłem pseudoporzeczkowy napój i skierowałem się w jego stronę. Miły nie zostawał w tyle.
- Jak to wyjeżdżasz? - mówił. - No kurwa, Marek. Co cię jebło takiego? Tu są kumple, tu są ludzie. Kumple tu są i ekipa. Ludzie są i znajomi, a ty wyjeżdżasz?
Kiwnąłem tylko głową i chwyciłem butelkę chemii. Poszliśmy do kasy.
- Przez Beatę wyjeżdżasz?
Normalnie, wzruszyłoby mnie przywiązanie Miłego, jednak czułem się nieswojo. Uświadomiłem sobie, że moje wyśnione przeznaczenie, to może być coś nieprzyjemnego. Coś bardzo, ale to bardzo niemiłego. Wychodziliśmy z marketu, który był tak samo obskurny, jak wszystkie nadpsute kamienice i puby dookoła. Otworzyłem butelkę napoju i wziąłem potężnego łyka, starając się odnaleźć w nim resztki mojego dobrego humoru.
Poczułem tylko chemię. Zero porzeczki.
Wracając, wpadłem jeszcze do pana Jurka, żeby oświadczyć mu, że to Miły będzie teraz kupować papierosy.
- Ten łysy zbir z osiedla? - poczułem zwątpienie w jego głosie. - Oszuka mnie.
- Nie oszuka - starałem się uspokoić pana Jurka i wytłumaczyć, że Miły jest obowiązkowym oraz honorowym zbirem.
- Wypali połowę, zanim doniesie!
- Nic nie zrobi, bo jest kulturystą. Może sobie pozwolić jedynie na niebieskie.
To był argument nie do podważenia i działał na wyobraźnię lepiej niż zapewnienia, że łysy koks szanuje zasady savoir vivre'u. Powiedziałem jeszcze, że Miły wpadnie nazajutrz, po czym wróciłem do siebie.
Minęła godzina piętnasta, a ja od rana nie tknąłem żadnego jedzenia, prócz bułki z masłem na śniadanie. Zabrałem się do szykowania posiłku. W lodówce znalazłem dwa jajka. Chciałem polecieć do pani Majchrzakowej po jeszcze dwa, żeby zafundować sobie jajecznicę. Zrezygnowałem jednak z tego pomysłu, ponieważ byłbym Majchrzakowej dłużny. A przecież nazajutrz wyjeżdżałem. Podrzucając jajka, uświadomiłem sobie, że nie jestem wcale głodny. Spojrzałem na pseudoporzeczkowy napój, stojący na stole.
Dokończyć sprawy niedokończone, pokończyć niepokończone i zakończyć niezakończone. Pozbyć się smaku cierpkiej chemii, który wciąż czułem na języku. Wyjechać bez potrzeby powrotu. To było wszystko na co miałem ochotę.
Wybiegłem z domu. Na klatce prawie wpadłem na pana Jurka, wyprowadzającego Lorda na spacer. Poczułem zapach tytoniu. Udałem się na przystanek. Przejrzałem rozkład jazdy, choć wiedziałem, że pasuje mi tylko jeden autobus. Nie chciałem czekać. Wskoczyłem w pierwszy który nadjechał. Po dokładnym wypytaniu ludzi o jego trasę, wyglądałem przez okno śledząc nazwy wszystkich ulic. Nagle wyobraziłem sobie, że wszystko za szybą niknie, ekran chwilę prószy, aż pojawia się nagranie. Ja jestem na tym nagraniu i ludzie to wiedzą. Ale nie obchodzi mnie to. Martwię się jedynie, że skoro to nie są okna, to na zewnątrz tak naprawdę nic nie ma i nie będę mógł wysiąść.
Nie wytrzymałem. Wyskoczyłem z autobusu na następnym przystanku. Spytałem przechodnia o drogę. Spostrzegłem, że był to ten sam człowiek, który radził mi jak dojść do sklepu. Udałem się więc w przeciwną stronę od tej, którą wskazał, aż wreszcie, po przebiegnięciu kilku przecznic, odnalazłem znajomą mi ulicę. Stanąłem przed domem Beaty.
Znów drzwi. W ciągu jednego dnia widziałem ich bardzo wiele. Wchodziłem, wychodziłem, otwierałem, zamykałem, pukałem. Raz było to skrajnie trudne, innym razem była to codzienna rutyna. Teraz jednak nie potrafiłem zrobić nic. Nawet zbliżyć się na tyle, by dostrzec numer domu. By dosięgnąć klamki. Dosięgnąć tych drzwi. Wejść, tak jak wchodziłem tyle razy. Klątwa - mówiłem wszystkim - i było w tym trochę prawdy. Czujesz, że sam nie możesz podjąć żadnej decyzji i zastanawiasz się, kto ma w rękach laleczkę z twoim wizerunkiem. Kto ją topi w budyniu, że jest aż tak gęsto, by nie móc zapukać. Nawet dotknąć klamki.
Dotarło do mnie wtedy, że Beata wcale nie czekała pod moimi drzwiami. Ona stała tak samo jak ja teraz. Też myślała o klątwie i laleczce. Chciała zapukać, albo chociaż dotknąć klamki. Sprawdzić, czy klucze dalej pasują do zamka.
Nie potrafiła i ja nie potrafiłem. Klątwa.
- żadnych bagaży? - upewnił się kierowca.
Kiwnąłem głową. Wsiadłem do autokaru, w ubraniu z przydworcowego lumpeksu. Niezbyt eleganckim, ale nie chciałem wybierać nic z moich rzeczy. Przyznawać się, że coś jest dla mnie ważniejsze. że chcę coś wziąć.
Zająłem miejsce z tyłu, przy oknie. Wybrałem pierwszy autokar z rana, bo nie chciałem jechać w zatłoczonym busie i nie chciałem czekać. Kierowca zapalił silnik. Drzwi się zamknęły i wreszcie ruszyliśmy.
Nie pożegnałem się. Tak samo jak z ubraniami: musiałbym wybrać, kto jest dla mnie ważniejszy. Musiałbym obiecywać, że będę pamiętał. Nie chciałem pamiętać, wspominać, zabierać tego świata ze sobą. Potrzebowałem paktu z diabłem i nowej osobowości. Nowych ubrań. Innego numeru na drzwiach mieszkania.
Obserwowałem przedmieścia, obrzeża miasta.
Wyjeżdżałem.
Dodane po 3 minutach:
Wiem. Ortografia w tytule

