
życzę miłej lektury...
Sky
(...)
6
Po bokach wyrosły łąki i działki z domami letniskowymi. Było to osiedle Tarnowa, z dostępem do dwóch plaż, które w tej chwili były niewidoczne, bo oddalone od jezdni o jakieś dwieście metrów. Robert jechał dalej, dopóki nie ujrzał czegoś na drodze.
Zahamował.
- Co się stało?
- Tam coś jest, kochanie. – Wysiadł z samochodu, stanął na oczach Barbary przed maską i przykucnął. Po chwili dziewczyna wyszła z na zewnątrz i zobaczyła dużą, białą strzałkę, namalowaną sprejem na asfalcie. Wskazywała ona na zakręt w stronę osiedla.
Robert przesunął palcem po mokrej nawierzchni; farba była zaschnięta, lecz świeża, bo jeszcze niestarta.
- Jak sądzisz – zaczął z zamyśleniem – namalowały to dzieciaki, zanim wszyscy znikli?
Barbara wzruszyła ramionami.
- Obstawiam na to, że nie – rzekł Robert i wstał. – Chodź, sprawdźmy to.
Pojechali we wskazanym kierunku i po chwili znów zatrzymali się, pomiędzy dwiema działkami. Na wąskim zakręcie usypanym torfem, który prowadził w głąb uliczki – jak mówiła tablica –Sosnowej, leżała kolejna strzałka, ułożona z białych kamieni.
- I co o tym sądzisz? – zapytał Robert.
- Po prostu jedź dalej.
Zatrzymali się na końcu ulicy, gdzie ostatnia, trzecia strzałka wskazywała na otwartą bramę domu po prawej stronie. Robert i Barbara wysiedli z samochodu.
Za niewysokim, drewnianym płotem był gąszcz kwiatów i krzewów osadzonych w donicach oraz pnących się po pergolach, który cięły w drobną kostkę widok tego, co znajdowało się za nimi. Wiatr ustał i żaden liść ani kwiat nie drgnął. Przed domem milczała niedziałająca lampa, zasłonięta koroną magnolii niczym wstydliwa dama chowająca wdzięki. Wszystkie okna były zasłonięte, nie paliło się żadne światło. Na pierwszy rzut oka, było to miejsce, takie jak cała reszta – niczyje.
Zatrzymali się przed drzwiami wejściowymi, osadzonymi głębiej, po lewej. Barbara pociągnęła za klamkę i usłyszeli skrzypienie zawiasów. Ze szpary wydobył się osobliwy, słodki zapach czyjegoś miejsca rodzinnego.
- Są otwarte… - szepnęła Barbara.
- Nie dziwi mnie to – odrzekł z ledwo widocznym uśmiechem Robert i pierwszy wszedł do środka.
7
W małym korytarzyku panował idealny mrok, z którego Robert ujrzał zalane błękitem schody prowadzące na pięterko. Ciszę nakłuwały pojedyncze szczęknięcia zegara ściennego – mocniejsze, słabsze, mocniejsze, słabsze – i rozchodziły się delikatnym echem. Robert postąpił kilka kroków i ujrzał siebie w lustrze po lewej, lecz odruchowo spojrzał w przeciwną stronę, jakby nie do końca pewien, czy ta czarna sylwetka majacząca na ścianie to na pewno on.
Po chwili w na lustrze pojawiła się Barbara i wysunęła się nieco dalej. Wsparła dłoń jedno z krzeseł przystawionych do długiego stołu.
Kroki chrzęściły piaskiem z podeszew butów, trącym o ciemne płytki, na których zapisały się ulotne plamy światła. Wśród nich sunęły powoli, ostrożnie, cienie dwóch ludzi.
Tyk-cyk. Tyk-cyk. Tyk-cyk.
Szum drzew na zewnątrz dobiegł przez uchylone, przesuwające się pod naporem wiatru drzwi.
- To kolejny pusty dom – powiedziała Barbara i podeszła do stołu. Dojrzała coś jasnego obok dużej, metalowej tacy zastawionej wazonem z uschniętą różą. Wnętrze domu wyglądało jakby zanurzony było pod wodą – ten osobliwy granat i czerń, obszyte żyłkami poruszających się cieni rzuconych przez zasłony w oknach z przodu, ten chłód, te głębia… Toń śmierci.
I koperta.
Koperta leżała na stole.
- Masz latarkę? – zapytała Barbara.
- Cholera, na śmierć zapomniałem. Czekaj, skoczę do samochodu.
Po chwili po ścianach wędrował krąg światła, przypominający nieco żółtą źrenicę oka, gdy Robert wrócił z włączoną latarką. Dał ją Barbarze.
Koperta była zaadresowana: „DLA TEGO, KTO ODNAJDZIE MóJ DOM”. W środku był odręcznie napisany list. Barbara czytała go na głos:
Nazywam się Adam Rolewicz.
Zapewne Ty, który czytasz ten list, również zastanawiasz się, co wydarzyło się dookoła. Nie będę się na ten temat rozpisywał, bo to bez sensu. Zapewne wiem nie więcej, niż Ty.
Moja żona znikła. Zostałem sam z dziewięcioletnią córką, która ma na imię Magda. To wspaniała, mała osóbka i cieszę się, że została ze mną. Bez niej bym chyba zwariował.
W okolicy nie ma nikogo. Zniknęli moi sąsiedzi, przyjaciele, nawet ludzie, których nie lubiłem. Odwiedziłem kilka domów, zajrzałem do najróżniejszych miejsc – wszystko jest otwarte i opuszczone. żadnych śladów, żadnych zostawionych wiadomości. Nic z tego nie rozumiem. Możliwe, że nikt nie przeczyta tego pieprzonego listu, możliwe, że tylko ja i moja kochana córeczka szlajamy się po pustych autostradach, lecz wciąż mam nadzieję, że jest ktoś jeszcze.
To głupie i dziecinne z mojej strony.
Dlaczego? Ponieważ tyle jest dróg, dlaczego akurat ta w pobliżu, na której zostawiłem znak, miała by kogoś gdzieś prowadzić? Wszystko opustoszało jak po wojnie. Zupełnie, jakby zrzucono bombę, której wybuch doprowadza do skraplania się ludzi – bach!, dużo pary i wszystko ulatnia się ku niebu, kości, tkanki, włosy, może nawet dusze? Nic nie zostało. Nic, zupełnie nic. Teoria z wybuchem jednak odpada, wręcz mnie bawi, ponieważ raczej nie jestem ze stali, dlatego to bez sensu; niby jak miałbym przeżyć podobną katastrofę? Mała Magda raczej też.
Nie ma szans, by taka masa ludzi nagle gdzieś wyemigrowała, nie robiąc hałasu i bałaganu. Jezu, poprzedniego dnia… Nie pamiętam, co robiłem poprzedniego dnia, lecz jestem pewien, że spokojnie położyłem się do łóżka obok zmęczonej żony. Nasze dziecko spało smacznie w swoim pokoju na górze. Budzę się rano obok pustego miejsca. Tak po prostu – nie ma mojej Natalii. Wyparowała, skropliła się, tak jak setki ludzi w tej pieprzonej wiosce. Dziękuję Bogu, że mój malutki aniołek został. Naprawdę – powiesiłbym się tutaj, gdyby nie moja córka. Nie wytrzymałbym tej okropnej ciszy i oczekiwania na to, aż ktoś zastuka do drzwi. Nikt nie zastukał. I chyba już do tego nie dojdzie.
Po kilku dniach spakowaliśmy się z myślą, o dłuższej drodze. Postanowiłem odwiedzić pewne miejsce. W tej chwili, gdy to czytasz, pewnie tam jestem.
Na stole leży ładowarka i komórka, której pin to cztery jedynki. Jestem pewien, że bateria się rozładowała. Prądu nie ma, więc trzeba znaleźć jakieś działające źródło zasilania… Mam przy sobie drugi telefon, którego akumulator skrupulatnie oszczędzam. Włączam go codziennie od godziny dwunastej w południe, do trzynastej. W tym czasie proszę – zadzwoń, jeśli możesz. Jeśli istniejesz, i natknąłeś lub natknęłaś się na mój pusty dom. Oto mój numer: 893358040.
Zostawiłem jedzenie, głównie konfitury. Woda w małych baniakach stoi w kuchni. Hydrofor i grzejnik mają zapasowe zasilanie, które jest prawie na wyczerpaniu, więc korzystaj z umiarem z łazienki… Pompa na zewnątrz działa, więc zimnej wody nie zabraknie. Kuchenka jest na gaz z butli pod szafką. Wziąłem tylko niezbędne rzeczy, reszta jest do Twojego użytku.
Wątpię, bym tutaj wrócił.
Chyba nie ma już czegoś takiego jak „tutaj”. Teraz każdy centymetr tego cholernego świata wydaje się obcy i niezdobyty, prawda?
Cholera. Zawsze miałem pieprzoną duszę romantyka.
Czekam na telefon. Codziennie, od dwunastej do trzynastej – zapamiętaj.
Czekam.
A. R
- Dzięki Bogu, nie jesteśmy sami. – Barbara spojrzała na Roberta. – Nie jesteśmy sami! – powtórzyła z nadzieją w oczach.
Przytulił ją i pomyślał: tutaj chyba jesteśmy. Jednak przecież nie było już żadnego „tutaj”.
8
Od wewnętrznej strony w zamku drzwi znaleźli klucze. Zamknęli dom i zapalili świecie, które znaleźli w małej kuchni. Rząd dwunastu języków ognia pełnił wartę na drewnianej scenie stołu. Cienie tańczyły na ścianach, niczym biesiadnicy pozbawieni mowy. Pomarańczowy blask tlił się w oczach Barbary, które chyba błagały o to, by właściciel zaciągnął w końcu kurtynę powiek i oddał się pod opiekę snu.
- Spójrz na te zdjęcia. – Dziewczyna wskazała rząd fotografii ustawionych na brzegu kominka. – Wszędzie kobieta z dzieckiem, a nigdzie nie ma jej męża. Musiał patrzeć w nie jak w obrazek, tak jak ja teraz.
Robert usiadł tuż obok i oparł czoło o ramię Barbary.
- Też niedługo będę miał taki obrazek - westchnął z uśmiechem, jakby zapadając w sen.
Barbara położyła dłoń na brzuchu, co chłopak dojrzał kątem oka. Tak jak wtedy na stacji, gdy miała mi coś powiedzieć, pomyślał.
- Co się dzieje? Martwisz się o dziecko? – zapytał.
Spojrzała mu w oczy w sposób, który przyprawiał o dreszcze.
- Czasem zastanawiam się, czy tam w środku – wskazywała palcem na swój brzuch - czy nasze dziecko… czy ono też nie zniknęło. Czy nie wyparowało, jak pisze ten facet, który tu mieszkał.
- Co ty wygadujesz?
- Czuję w sobie pustkę, Robercie. – Przesunęła dłonią po blacie stołu. Jej twarz miała wtedy rdzawą barwę, za co winę ponosił blask świec. - Mam wrażenie, że tam nic nie ma. – Znów wskazała na brzuch. – I czuję też – zaczęła, wpatrzona w ścianę – że to „nic” robi się coraz większe, i większe, że znika mój żołądek, wątroba, płuca, że żebra osuwają się w dół wraz z kręgosłupem…
O czym ona mówi?
- … wszystko stacza się do dużej dziury, aż w końcu zniknie serce. – Uśmiechnęła się lodowato. – Będzie bić, gdy wraz z kośćmi osunie się do przepaści, Robercie. Zostanie tylko skóra, jak po liniejącym wężu, skóra, którą porwie wiatr. Fru… – Oblizała usta. – …fru, i moja nędzna powłoka poszybuje jak latawiec.
- Kochanie. - Nie wiedział, co powiedzieć. Objął ją mocno i drżał tak jak ona wtedy, gdy stała blisko na stacji benzynowej. - Nie mów tak, to straszne. Ja… Jezu, jak możesz tak myśleć?
Ona wciąż patrzyła na ścianę.
- Luli, luli, świszczy wiatr, za oknami błyszczy świat – nuciła zduszonym głosem, obserwując biały tynk (w tej chwili pomalowany przez świece na żółto), jakby widziała tam odległy horyzont, i coś jeszcze, coś od czego nie mogła oderwać wzroku… - luli, luli buzi daj, potem mamie zaśpiewaj: szu-hah-szu, szu-hah-szu, trzask-trzask-trzask, okiennice krzyczą, że nadchodzi brzask…
- Przestań, błagam – szepnął Robert.
Nuciła dalej, naśladując dźwięki i wypowiadając słowa w sposób pozbawiony jakichkolwiek uczuć – żywa szafa grająca imieniem Barbara, zimna i odległa.
- …kapie deszczyk kap-kap-kap. Idzie piesek: człap-człap-człap. A ja w oknie stoję znów, ściągam łaty z krowich głów…
- Przestań! - Robert płakał. Po prostu płakał z głową wciśniętą w piersi dziewczyny.
- …cyka zegar: cyk, cyk, cyk, liczę łaty: tysiąc sto, idę szybko klip-klip-klip, pod ciepłą kołdrę… – Na koniec usta Barbary zadrżały, a po twarzy spłynęły łzy. Zupełnie, jakby zobaczyła w swoim horyzoncie coś okropnego, co zbliżało się z każdym słowem tej dziecinnej piosenki, by wyrządzić krzywdę dziewczynie. –… myk! - wyszeptała i załkała głośno, gubiąc głos w gardle.
I zapadła cisza.
9
Co się z nią dzieje? Tak jej się odwdzięczasz, sukinsynu, za to, że w ciebie wierzy?!
Robert patrzył na Barbarę, która zasnęła na rozkładanym fotelu.
Co z ciebie za Bóg?
Podszedł do okna, za którym los ustawił sztalugę z namalowanym obrazem pod tytułem: „Opuszczony świat”.
Nigdy w ciebie nie wierzyłem, nigdy! Lecz teraz, gdy widzę to wszystko, sądzę,, że jednak jesteś. Stoisz gdzieś tam wysoko i śmiejesz się z nas, prawda? Bawi cię to wszystko.
Chłopak zacisnął pięść.
Nie odbierzesz mi jej. Słyszysz?! Nie zrobisz tego, nie pozwolę!
- Nie pozwolę – szepnął, wpatrując się w ciemne niebo.
Stał tak przez chwilę, wsłuchany w zegar (a jednocześnie w myślach słyszał pusty głos Barbary: cyka zegar: cyk-cyk-cyk), po czym położył się obok ukochanej, tuląc ją od tyłu. Schował głowę w rudych włosach i znów zaczął chować w nich cicho wypowiadane słowa, myśli i lęki.
10
Obudziła się nagle, jakby ktoś przyłożył jej sopel lodu do ust.
Właściwie poczuła coś takiego – zimny pocałunek. Rozejrzała się dookoła, oddychając głęboko, lecz ujrzała jedynie pogrążony w cieniu pokój gościnny. Na ledwo widocznej tarczy zegara dojrzała, że jest jakoś po drugiej nad ranem.
Opuściła głowę, a jej włosy opadły na czoło, jak zamykające się wrota, za którymi próbowała ukryć to, co usłyszała we śnie (albo po przebudzeniu?) : Barbaro, chodź do mnie.
Nie, to był tylko sen.
Tylko sen – pomyślała i przetarła oczy.
Jęknęła cicho.
Znów to poczuła. Ten chłód, jakby zanurzyła głowę we wnętrzu lodówki. Dreszcz przebiegł wzdłuż ramion i rozlał się po karku i plecach – setki małych igiełek, które nigdy nie pojawiają się bez powodu.
Czuła lęk, lecz nie wiedziała przed czym i to było najgorsze.
Barbaro…
Znów ten głos. Przeciągły i drwiący szept, wołanie gdzieś z daleka, jakby rozlegające się tylko w umyśle dziewczyny.
…chodź do mnie, Barbaro. Przyjdź…
- Kim jesteś? – zapytała drżącym głosem, w który z całej siły próbowała wlać odwagę. Nie było jej jednak ani kropelki – suchy strach, spierzchłe usta i serce, które może w każdej chwili pęknąć, niczym… tak, dokładnie tak. Niczym spróchniała, krucha gałąź. Wszystko to, prócz odwagi.
Przyjdźźźź do mniee…
- Czego chcesz? – Zacisnęła dłonie na pościeli.
Wyjdź na zewnątrz… przyjdź do mnie… jestem w samochodzie…
Pokręciła głową, a jej oczy drżały jak dwa bąki uwięzione w słoikach. Z ust wydobyło się ciche, ledwie słyszalne:
- Zostaw mnie w spokoju…
NIE!
Zatrzęsła się mocniej.
To zabrzmiało tak, jakby ktoś krzyknął jej wprost do ucha.
A potem… potem zaśmiał się głosem rozchodzącym się w echo.
…wyjdź na zewnątrz… natychmiast… odwiedź mnie w mej niedoli, niewdzięczna suko…
Wstała delikatnie, nie budząc Roberta. Spojrzała tam, gdzie w mroku powinien spoczywać korytarz.
Taaak… dokładnie tam… kroczek, za kroczkiem, niegodziwa suko… ciche kroczki, nie zbudź swojego kochanka… klip-klip-klip, pamiętasz?
Znów się zaśmiał.
Powoli dotarła do drzwi, przekręciła klucz i ujrzała podwórze kołysane do snu zimnym wiatrem, kłębiącym się w wysokim żywopłocie.
No dalej… chodź do mnie, Barbaro… chodź, do cholery, i spójrz mi w oczy!
Samochód stał na drodze, tuż za otwartą na oścież bramą. Za szybami nikogo nie było.
- Nikogo tam nie ma… - szepnęła Barbara. – Nikt mnie nie woła.
Podejdź bliżej, to zobaczysz…
Trawa była zimna i mokra. Barbara dotarła na boso do czerwonego forda, kuląc się – była tylko w podkoszulku i spodniach.
Rozległ się dźwięk pięści bijących o metal.
Skąd to?
- Bagażnik – jęknęła Barbara.
Ooo taaak… jestem tam… już zapomniałaś?
Znów rozległy się te stuki, którym towarzyszyło lekkie drganie metalowej klapy od wewnętrznej strony.
Otwórz…
- Nie. – Barbara pokręciła głową, powstrzymując się od płaczu.
Otwórz… i spójrz mi w oczy… natychmiast, niewdzięcznico!
Drżącymi dłońmi pociągnęła za uchwyt. Strzelił puszczający zamek, a klapa po woli uniosła się do góry. Blask księżyca sunął po polerowanym metalu, chwilę skrząc się również w przerażonych oczach dziewczyny.
Wewnątrz był worek, który poruszał się, a raczej wił, jak wielka, czarna larwa.
Rozerwij… rozerwij po lewej…
- Błagam, daj mi spokój! – załkała Barbara, zakrywając dłońmi usta.
Rwij, suko!
Przyłożyła dłonie do smołowatego plastiku, pod którym było coś sztywnego i niezwykle zimnego. To coś ruszało się, napinało i rozciągało pod opuszkami palców dziewczyny.
Chwyciła mocno i pociągnęła w dwie strony. Rozległ się trzask i świst, a wraz z nim krzyk przerażenia, tak głuchy, tak głęboko utopiony w gardle, że był jedynie prymitywnym piskiem, chrobotaniem strun głosowych w napiętej szyi Barbary.
Lodowate, błękitne oczy patrzyły na nią z dna bagażnika. Blada twarz nastolatka wychyliła się z dziury w worku, ukazując spuchnięte, trupie policzki i ciemne, prawie tak czarne jak noc usta, które uśmiechnęły się i powiedziały tym okropnym głosem, wcześniej będącym tylko szeptem w umyśle dziewczyny:
- Spójrz w moje oczy.
Barbara płakała, patrząc na trupa w bagażniku. Przez łzy widziała przyćmione mgłą śmierci źrenice chłopaka, zupełnie nieruchome, zatrzymane na wieczność…
…martwe, a drwiące i gniewne zarazem.
Nagle poruszył ramieniem, poszerzając dziurę w worku, z której od razu – niczym siny wąż – wypełzła lodowata, szorstka dłoń. Wysunęła się i pochwyciła rękę Barbary, ta zaś znów wydała z siebie namiastkę przeraźliwego krzyku, który ugrzązł gdzieś tam, w środku, wśród krwi pompowanej do żył przez serce bijące coraz szybciej i szybciej.
- Nie… błagam… zostaw mnie…
Chłopak nagle przyjął smutną minę, lecz było to teatralny wyraz, jedynie grany smutek, pod którym kryła się złośliwość i złość.
- Chciałem iść do szkoły – rzekł ściszonym głosem. – Tak po prostu… a wy… a wy mnie zabiliście. Dlaczego, proszę pani? Dlaczego?
- Puść… błagam, puść!
- Dlaczego? – Teraz głos był zachrypnięty i wyraziście gniewny, opłukany z udawanego smutku. – Dlaczego, pytam, niewdzięczna suko? Wpakowaliście mnie do wora i odjechaliście, jak gdyby nigdy nic! A na mnie czekali przyjaciele, tam, w szkole! Stali za oknami! Stukali by was zatrzymać, byście wypuścili mnie z tego pierdolonego, ciasnego bagażnika! – Język był jeszcze ciemniejszy od ust, i wyglądał jak smołowata salamandra wychodząca z otworu w głowie chłopaka, z którego dobywała się mowa. – Zamknęliście mnie i zapomnieliście!
- Błagam… błagam…
- ZAPOMNIELIśCIE!
Barbara wyrwała rękę z uścisku trupa i ciężarem ciała zamknęła pokrywę bagażnika. Przytrzasnęła sine, spuchnięte ramię chłopaka i zaraz poczuła, jak zimne palce wędrują po jej udzie, suną dalej w kierunku łona.
Odsunęła się, podniosła klapę i kopnęła wierzgającą dłoń tak, by wpadła do środka. Chłopak wił się w worku i szczerzył zęby. Szczękał nimi jak wściekły pies, wykrzywiając brwi i mrugając oczami.
Zupełnie jak popsuta zabawka na baterie.
- Zapłacicie – syczał – zapłacicie oboje! Zeżrę was!
Znów zatrzasnęła klapę i tym razem zaklekotały zamki. Słyszała odgłosy wewnątrz – dłonie bijące o metal i przekleństwa, które znów, jakby gdzieś z oddali, rozbrzmiewały w jej głowie.
Zapłacicie! Zapłacicie oboje!
Zapłakana i drżąca, pobiegła z powrotem do domu i położyła się obok Roberta. Ukryła twarz w dłoniach i próbowała uciszyć ten okropny głos, który plątał się wśród myśli.
- Zostaw mnie… odejdź, po prostu odejdź… - szeptała, otoczona bezdusznym milczeniem.
Lecz nie odchodził.
ROZDZIAł DRUGI
ZANIM ZGASłO „tutaj” (1)
(wypadek na drodze krajowej numer 319)
Dwa ciała twarzą w twarz
to niekiedy dwie fale
a noc to ocean.
(…)
Octavio Paz – „Dwa ciała”
1
Robert i Barbara poznają się
Pierwszy raz zobaczyli się (na żywo) na peronie pociągowym. Stała wśród innych ludzi, lecz rozpoznał ją bez problemu – przecież widział tyle zdjęć, które dostawał wraz z emailami. Drobna i szczupła, rude włosy płonące nawet w najsłabszym blasku słońca. Ciekawe, jak pachną. Znał na pamięć każdy szczegół, choć nigdy nie czuł zapachu dziewczyny i nie mógł przekonać się, czy kontakt z jej skórą pozwala zapomnieć o bożym świecie. Zazwyczaj ludzie, którzy jak dotąd rozmawiali tylko przez Internet, martwią się tym, czy znajomy nie okaże się totalną niespodzianką, chodzącym workiem kłamstw albo czymś jeszcze gorszym. Robert czuł się tak, jakby wszystko było oczywiste.
- Jezu, nareszcie – szepnął pod nosem.
Stała odwrócona, więc podszedł po cichu i dotknął nagiego, nie okrytego ramienia.
Tak. Ta skóra pozwala zapomnieć o bożym świecie, pomyślał.
- To ty? – zapytała, i nie czekając na odpowiedź dodała z uśmiechem: - Tak. To ty.
- Tak – przytaknął z powagą, którą miał ją rozśmieszyć. Oczywiście działało, wszystko działało. Każde spojrzenie i ruch, przecież oboje zdawali sobie sprawę, że są jak dwa idealnie dopasowane koła zębate. Obrót jednego, to obrót drugiego. Karuzela szczęścia, maszyna zgodności. – Jestem tym nieśmiałym żartownisiem, który napisał do ciebie tyle listów. Który dzwonił tyle razy i zrywał nocki, mrużąc oczy przed ekranem monitora.
- I tyle razy zasiał uśmiech na mojej twarzy. – Pokiwała głową, a jej żarzące się włosy rozwiał ciepły wiatr. – Choć nie sądzę, że jesteś nieśmiały. Te liczne żarty na temat seksu raczej świadczą o otwartości na świat i innych ludzi. – Przekręciła głowę w figlarny, ciekawski sposób. Ten pierwszy raz, pomyślał Robert. Ten pierwszy raz widzę, jak to robi. To słodkie, Jezu, to naprawdę słodkie.
- Seks, seks – burknął, mrużąc oczy – czasem sobie z czegoś zażartowałem, ale to jeszcze nie powód, żeby wyciągać z tego jakieś wnioski, moja droga. Prędzej to ty masz jakieś żądze, które objawiały się nawet podczas aktów mojego taniego komizmu . – Teraz on przekręcił głowę, wyraźnie dając do zrozumienia, że przedrzeźnia dziewczynę. Szturchnęła go i roześmiała się.
- Nad czym teraz pracujesz? – zapytała.
- Chcesz o tym rozmawiać w takim miejscu? Nawet nie mamy gdzie usiąść.
Głogowska stacja nie była w najlepszym stanie. Wyglądała tak, jakby nie używano jej od czasów drugiej wojny światowej.
- Lubię innowacje, takie jak niewygodna rozmowa na stojąco tuż obok pociągu, którym tu przyjechałam. I nie zapominaj o manierach, paniczu Robercie – jeżeli damie wygodnie jest tutaj, to tobie też. Uwierz mi. – W oczach miała iskierki. Iskierki ten niezwykłej energii, której brakuje dorosłym ludziom. Niedojrzałej, szalonej, dziecięcej energii.
- O tak, zapewne – wystawił język i wpatrzył się w jej oczy.
Stali tak przez chwilę.
- A więc? Nad czym aktualnie pracujesz? – ciągnęła temat, teraz zarumieniona. Te rumieńce straszliwie mu się spodobały.
- Piszę artykuł do pewnej gazety. Dostałem niedawno pracę.
- Dobre miejsce do rozwoju kogoś tak utalentowanego jak ty?
W jej ustach ta pochwała nie brzmiała jak banał. Może dla kogoś, kto stałby i słuchał z boku tak, lecz dla Robeta… Jesteś najwspanialszą rzeczą, jaka mnie w życiu spotkała.
- Nie wiem, czy to dobre miejsce do rozwoju, ale na pewno okazja do zarobienia godziwych pieniędzy – stwierdził z lekkim zakłopotaniem.
- Ile płacą ci w tej chwili?
Zaskoczyło go to pytanie. Cholernie go zaskoczyło.
- Noo… - zaczął, zbity z tropu, i już miał podać sumę, już wypowiadał pierwsze literki, gdy przyłożyła mu palec do ust i zaśmiała się:
- Wpadka, mój drogi, wpadka! Nie jesteś dżentelmenem.
- Dlaczego?
- Dżentelmeni nie mówią o pieniądzach – odrzekła i pstryknęła go w nos.
Przez chwilę milczeli uśmiechnięci, i nagle Robert spoważniał.
- Dziwnie się czuję, gdy tak stoisz naprzeciw mnie – szepnął, jakby otoczeni byli tłumem podsłuchujących ludzi.
- Dlaczego? – Zbliżyła się, a jej zapach urósł na sile. Pachnie jak…świeże liście - pomyślał Robert. Poczuł gęsią skórkę na całym ciele i przed chwilę wahał się, czy położyć dłoń na krzyżu Barbary i przyciągnąć ją do siebie. Chyba to wyczuła, bo otwarła lekko usta, przekrzywiła głowę i zarumieniła się jeszcze bardziej. Jej oczy (tak sądził Robert. Był tego pewien) mówiły: nie-opieraj-się-niczemu. Delikatne, jasne usta chciały powiedzieć: cokolwiek to jest, też tego chcę.
Odważył się dotknąć jej twarzy.
- To zabrzmi kiczowato, ale… tyle razy wyobrażałem sobie tę chwilę. Myślałem również o wielu innych rzeczach. Tworzyłem w swojej głowie obrazy, na których trzymasz mnie za rękę, wtulasz się w moją pierś… - Przełknął głośno ślinę. Drży i boi się… jest taki… - pomyślała Barbara i nie dokończyła - Ułożyłem chyba setkę wersji oświadczyn, ślubu, nocy poślubnej i – zamilkł na chwilę i nieświadomie podkreślił w ten sposób wagę tego, co miał za chwilę powiedzieć – i pierwszego pocałunku.
To, że ich usta stykają się, dotarło do niego… cholera, sam nie wiedział kiedy. Tak samo to, że ręce Barbary spoczęły na jego piersiach, i to, że trzymał ją za biodra, zaciskając palce. Wypuścił gorący, miętowy oddech i znów ją pocałował. Nie poruszali ustami, po prostu połączyli je z bezruchu, jakby sprawdzali, jak to w ogóle jest (a przecież oboje już to kiedyś robili). Zupełnie jak dwójka nastolatków kryjących się gdzieś pod schodami. A jednak… wkroczyli na obcy teren. Nie lękali się jednak, że to ziemia jałowa. I w pewnym sensie - był to błąd.
2
Dopóki człowiek nie przeżyje czegoś, co wywoła w nim wstrząs porażający umysł, sądzi, że cokolwiek wydarzy się w jego życiu, zachowa rozsądek. Oczywiście nie każdy wierzy w siłę swojej woli, lecz wszystko tyczy się teraz Roberta, czyli człowieka stanowczego, opanowanego i mającego zawsze ułożony plan działania.
Kochał Barbarę i nie da się tego podważyć. Widział w niej doskonałą kobiecą podporę – dodatkową kolumnę, która podtrzymuje strop budowli zwanej mężczyzną. Szalał na jej punkcie, bo nigdy nie spotkał kogoś takiego, i ślepo wierzył w to, że wie, jaki może ona wywrzeć wpływ na jego życie. Na jego umysł i tok myślenia. Na jego zachowania.
Tego dnia, dokładnie czternastego lipca dwa tysiące ósmego roku, kiedy pierwszy raz zobaczył ją żywą, kiedy pierwszy raz ją pocałował, a potem – kiedy pierwszy raz przeżyli wspólną noc, nie wiedział jeszcze, co ich czeka. Nie brał również pod uwagę, że „ich” od pewnego momentu zacznie znaczyć: trzy, a nie dwie osoby. I nie był na to gotów tak samo jak Barbara, choć z początku byli świadomi tego, co robią. Gdy oprowadzał ją po mieście (Głogów, letnie Głogów, sklepy, uliczki, zapach pieszczonego kurczaka, roześmiany dzieci, zakochani, zakochani, zakochani… pogrążone w ciszy Stare Miasto) zerkał na Barbarę i zastanawiał się, o czym teraz myśli. I chyba wiedział: po prostu zastanawiała się, co dalej.
Ten pocałunek… to było szaleństwo. Nie pisała o tym Robertowi, lecz nieraz zastanawiała się, czy nie powinni traktować się bardziej jak przyjaciele, a nie jak kobieta i mężczyzna. Ptaszek i gniazdko – jakby zażartował Robert… Była starsza i myśl o tym nie mogła ją opuścić. Choć miała ledwo dwadzieścia sześć lat, obawiała się, że staje się starą panną żerującą na rześkie, jędrne męskie ciała, co było idiotyczne, lecz… Rozsądek nakazywał żyć dalej, gdy gdzieś tam, te kilkaset kilometrów jest on, i nie zbliżać się. Rozsądek (którego ton głosu niezwykle przypominał ten w głowie Roberta) cedził przez zaciśnięte zęby: nie bądź głupia! Jest sześć lat młodszy! To szczeniak! Gdy ty zaczynałaś studia, on co dwa dni budził się w zmoczonym łóżku, sprawdzał, czy ma większy zarost na twarzy i czytał komiksy! Pomyśl o rodzicach, pomyśl o znajomych. Pomyśl, kurwa, o sobie! Czego oczekujesz? że okaże się dobrze rokującym, pracowitym młodzieniaszkiem, który zrobi ci dobrze tak, że będziesz krzyczeć wniebogłosy? A potem co? Gdy ty zaczniesz się marszczyć, a twoje cycki z twardych, dorodnych melonów zmienią się w sflaczałe stożki przypominające czapeczki urodzinowe, on wciąż będzie na chodzie, pełen życia, pełen ikry, nienasycony! To nie jest gość dla ciebie, Barbaro Stanicka. Zdecydowanie nie.
Gdy poczuła jego dłoń na ramieniu, tam na peronie, usłyszała: Bądź mądra, Barbaro. Bądź mądra i szybko pożegnaj się. Lecz przez to spojrzenie… przez to podekscytowanie, które pulsowało w ciele Roberta, miała siłę, by odmówić rozsądkowi. Nawet zastanowiła się przez chwilę, czy aby na pewno to jest rozsądek. A może to jej stara, zapomniana część z której łona wypełzał obślizgły, śmierdzący zgnilizną kompleks za kompleksem? Przecież kiedyś była o krok od załamania nerwowego. Czuła się jak głupi, pryszczaty worek z końską kitą, rzucany w różne miejsca przez los. Szkoła. Praca. Dom. Jesteś nikim – mówił wtedy ten głos, który teraz podawał się za odzew rozsądku.
Pieprzyć rozsądek!
Jesteś głupią, bezmyślną panną, Barbaro. Wiesz, jakiego słowa użyłby twój ojciec?
O tak. Widziała. Krzyknąłby: - Dziwka! Zachowujesz się jak dziwka! I czuła dziwny ból, bo coś wewnątrz krzyczało w niej, że miałby rację. Lecz dlaczego? Podążała przecież za głosem serca. A serce mówiło jej, że ten człowiek, którego przypadkowo poznała w sieci, będzie najwspanialszą rzeczą, jaka ją w życiu spotkała. To było to coś, co czujesz, rzucając wszystko i biegnąć na pocztę, by odebrać ważną wiadomość. Tak czuła się Barbara – z innego miasta z bardzo daleka docierał do niej sygnał, na który musiała odpowiedzieć. Poddać się mu, oszaleć… oszaleć do tego stopnia, by przez te kilkanaście godzin spędzonych w pociągu nucić ciągle coś pod nosem i cieszyć się z każdej godziny, która przybliża koniec podróży. Remedium Maryli Rodowicz w takich chwilach staje się twoim hymnem. Uciekasz przed całym światem, biegniesz co sił w nogach, odrywasz się od ziemi, lecisz, potężny, wspaniały… Hej-Hooooo, Silver! Naprzód! – jak krzyczał Bill, bohater powieści Stephena Kinga „To”. Bil wskakiwał na rower, który był dla niego za duży. Zardzewiały, monstrualny gruchot. Silver. Gdy już usiadłeś na nim, gdy rozpędzałeś się, kołysałeś na boki, myślałeś, że zlecisz, że rozwalisz sobie łeb, a potem nagle kołysanie mijało, karty przełożone przez szprychy wydawały dźwięk serii karabinu maszynowego, a kolejne ulice stawały się rozmazaną, szarą smugą… wtedy czułeś się jak sam Bóg. Coś takiego wypełniało Barbarę oczekującą Roberta. Hej-Hoooo, Silver! Patrzyła w okno, w dłoni ściskała zdjęcie chłopaka. Wyobrażała sobie… to co on. To, o czym opowiadał jej na stacji. Pragnęła tego jak niczego innego na tym świecie i… Silver! Naprzód!
Głos rozsądku dławił się i ukrywał w cień, robiąc miejsce szaleństwu szczęścia.
Robert widział to w jej oczach, i był to zresztą efekt patrzenia w lustro – czuli dokładnie to samo. I rzeczywiście, było to wspaniałe…
Lecz nie znali przecież przyszłości.
Przyszłość.
To słowo widzieli napisane różową farbą na ich twarzach.
- Co będzie dalej? – zapytała ubierając myśli w słowa, gdy szli ulicą.
- Pytasz o… Nas?
- Tak. – Chwyciła go mocniej za dłoń.
- Nie wiem, kochanie, ale sądzę, że wszystko się ułoży.
Spojrzała nań w sposób: wierzysz w to, czy próbujesz uwierzyć? Zupełnie jakby to odczytał, dodał:
- Wierzę w to. Skoro los nas do siebie zbliżył na tyle, że mogę cię dotknąć, to znaczy, że jesteśmy częścią jakiegoś dłuższego i bardziej skomplikowanego planu. Tak sądzę. – W pewnym sensie miał racje, choć nie zdawał sobie sprawy z tego jak naprawdę wygląda ten plan.
- A więc jesteś gotów zaryzykować i…
- I zrobić wszystko, by być z tobą?
Nie musiała odpowiedzieć na to pytanie.
- Jestem gotowy.
- Dlaczego? – Zatrzymała go na środku chodnika. – Co tobą kieruje?
Wyczuł, że w ten sposób ona chce coś sprawdzić. Jakby obawiała się, że kieruje mną coś ulotnego, nietrwałego, i chciała upewnić się, że to jednak coś innego…
- Ja… (…boi się, że jestem nieodpowiedzialnym szczeniakiem) po prostu wiem, że dobrze robię, poddając się temu, co czuję do ciebie. Nawet jeżeli chciałbym inaczej, to nie mógłbym tego zmienić. Nie mógłbym uciec… jakby to było z góry ustalone i silniejsze ode mnie. – Wpatrzył się w jej oczy, badając, co teraz myśli. – I od ciebie też.
- To nie jest tylko pożądanie podsycone ciekawością do tego, jaka jestem w życiu codziennym? – Pytanie to nie zabrzmiało jak oskarżenie. Wyczuć można było, że Barbara wierzy, że tak nie jest, ale pyta, bo nie wystarcza jej wewnętrzne „Tak, to nie jest tylko pożądanie”; chciała to usłyszeć.
- Nie – szepnął kręcąc głową i przytulił Barbarę. – Pożądanie to nic, w porównaniu z tym, co mnie do ciebie pcha…
- Lecz czym to jest?
- Nie umiem tego określić. Może po prostu jedno słowo?
- Miłość?
- Tak, dokładnie tak.
- Jezu… - nieoczekiwanie zaśmiała się -… nawet ci się oficjalnie nie przedstawiłam. Tylko w tym cholernym Internecie napisałam: Cześć, jestem Barbara. A dziś po raz pierwszy czuję twój zapach. Wiesz, jak pachniesz?
Jego milczenie niezwykle wymownie oznaczało: No jak?
- Pachniesz jak deszcz. Jakbyś kąpał się w ozonie. Gdy mnie tulisz, czuję się, jakbym… nie śmiej się, ale jakbym stała w ciepłej, wiosennej mżawce.
- Pachniesz jak liście. Od razu tak pomyślałem.
- No pięknie, wiemy jak pachniemy. Wspaniale, teraz została drobna reszta, prawda? Cała reszta tego, czego nie da się przedstawić w słowach wyświetlanych na ekranie monitora.
- Spotkał się jesienny las z wiosennym deszczem – zanucił głupkowatym głosem Robert i podniósł ją do góry. Jest… taka leciutka.
- Szaleniec! – śmiała się. – Jest pan szalony, panie Robercie Wachman! Obłąkany!
A on wciąż powtarzał: taka leciutka. Dodał po chwili w myślach (nie wiedząc, że gdy kiedyś usłyszy od niej to porównanie, poczuje lodowaty dreszcz topiący jego serce): leciutka jak latawiec. FRU! I mogła by odlecieć.
Pocałowali się znów.
FRU! I odleciałaby!
(...)
(za jakiś czas wrzucę kolejny fragment...)