Miniaturka do której postanowiłem dodać szczyptę przemówienia.
Kierowca prowadzący niebieskie volvo sprawnym ruchem zmienił pasu ruchu i skierował się na podziemny parking, który był integralną częścią Central Shop Jeans . Krople deszczu przestały rozbryzgiwać się na przedniej szybie. Pochmurna i deszczowa pogoda została zmieniła się na suchy i dobrze oświetlony parking. Leonardo Grish. Takie nazwisko przedstawiała plakietka przyczepiona do munduru na wysokości piersi.
Leonardo Grish, Służba do walki z terroryzmem.
Mężczyzna skręcił tuż za jednym ze stropów podtrzymujących konstrukcję i zatrzymał samochód. Poprawił się w fotelu, po czym zgasił silnik i wyciągnął kluczyki ze stacyjki. W pełni świadom jak długi wieczór go czeka, zabrał ze sobą – wbrew regułom – książkę. Bo kto wytrzymałby siedząc kilka godzin w jednej pozycji, przy tym wpatrując się w pustą ścianę? Na pewno nie agent Grish. Na razie jednak książka pozostawała w schowku.
Wysoka kobieta o siwiejących włosach i ostro zarysowanych kościach policzkowych podeszła do samochodu. Grish, naciskając odpowiedni przycisk uchylił boczną szybę. – Co jest Margaret? – zapytał.
– Od wczoraj nic się nie zmieniło – oznajmiła kobieta. Leonardo zauważył jak porusza kącikami ust. Jednak żywi do mnie sympatię, pomyślał.
– Gdzie ekipa?
Grish splótł dłonie i wyłamał palce.
– Powinni zaraz tu być – oznajmił.
– Rozumiem, że za każdym razem będą zjawiać się zaraz za tobą?
– Kochana, wyczuwam ironie?
– Kochany, skądże! – urwała. Pochyliła się ku szybie; ich oczy spotkały się mniej więcej na tym samym poziomie. – Do ciebie jestem jak najbardziej pozytywnie nastawiona.
Mężczyzna poruszył ustami jakby w geście desperacji; nie miał dokąd uciekać. Wcale nie chciał. Delikatnie przygładził włosy i spojrzał w wewnętrzne lusterko.
– Spójrz za siebie, skarbie – rzucił.
Nieoznakowany transporter pojawił się w polu widoku. Bardzo powoli pokonał dystans dzielący go od samochodu, w którym znajdował się Leonardo Grish, po czym zaparkował kila metrów dalej. Wyszedł z niego stary mężczyzna, zupełnie łysy z kilkudniowym zarostem, ubrany w kurtkę z widniejącym z tyłu dużym napisem AATC . Otworzył tylne drzwi furgonetki po czym wszedł do środka i zatrzasnął je z hukiem.
– Zaczyna się – wtrącił Grish zapalając papierosa.
– Właśnie widzę… może mnie poczęstujesz?
W środku transportera ten sam mężczyzna, którego przed chwilą widział Leonardo Grish usiadł naprzeciwko pięciu zamaskowanych agentów mającym za kilka chwil przeprowadzić akcje uwolnienia zakładników oraz likwidacji zagrożenia jakie stwarzali terroryści. Wyprostował nogi i starał się przyjąć postawę wybitnego mówcy.
– Panowie! – rozpoczął dosyć ambitnie. – Nie jesteście już dziećmi i wiecie na co stać tych religijnych wariatów, wierzących w istotę swojego zbawienia poprzez pozbawienie życia siebie i osób nam bliskich. Prosta robota. Znacie procedury. Wchodzicie, czyścicie, wychodzicie! Jednak apeluje; wśród zakładników jest mój siostrzeniec. Nie mam najmniejszego zamiaru słuchać lamentu siostry, że mogłem zrobić to lepiej, wybrać lepszych ludzi i tym podobnych. Rozumiecie mnie, prawda? Dlaczego wybrałem Was? Na miłość boską – jesteście najlepszymi z najlepszych.
Przypomnijcie sobie początki; przypomnijcie mróz na jakim przyszło walczyć; przypomnijcie chwile, kiedy zwyciężaliście.
Nie ma mocy (słyszycie mnie, nie?), nie ma takiej siły, żeby te marności nad marnościami wyrządziły komukolwiek ze zniewolonych krzywdę! Postarajcie się! – przerwał by złapać tchu.
– Gdy wyjdziecie z tego samochodu nie pozwólcie sobie na moment nieuwagi czy dekoncentracji! Dobrze wiecie, że to może spartaczyć całą robotę. Biegnijcie w pełni skoncentrowani. Rozwalcie drzwi, wrzućcie cuchnący gaz i jeśli będzie trzeba pozostawcie resztki ich mózgu na ścianach! Jesteście jedyną nadzieją, zarówno moją, jak i tych, którzy są przetrzymywani tam na górze… „ [...] samotność nie jest naszym przeznaczeniem, a samych siebie poznajemy tylko wtedy, kiedy możemy się przejrzeć w oczach innych ludzi”.
Gdzieś w tej nieudolnej Ameryce, przed telewizorem zasiadają ojcowie, matki i córki. Zaciskając pięści, uderzając nimi w stół mając nadzieję (być może ostatnią), że agencja ich macierzystego kraju pomoże zakładnikom. Jestem pewien, że jesteście gotowi tak, jak ja jestem gotów. Podnieście swoje tyłki i pokażcie kto tu rządzi! Czarnuchy oplatające się kilogramami ładunków wybuchowych, czy „żołnierze Ojczyzny” rozwalający ich puste łby?
Gdybym miał wybierać pomiędzy swoim życiem, a życiem drugiego człowieka… uratowałbym zarówno jego, jak i siebie. Dziś stajecie przed identycznym wyborem. życie albo śmierć! Chciałem zacytować fragment z Biblii, ale myślę, że każdy z Was – pomijając fakt robienia w spodnie – właśnie odmawia dziesiątek różańca.
Panowie! Za kogo umierał Chrystus na drzewie krzyża? To Jemu zawdzięczacie to, że możecie spoglądać w moje piękne oczy, czuć mój świeży oddech i w ogóle mnie dotykać. Tylko zbyt wiele sobie nie wyobrażajcie – ekipa parsknęła śmiechem. – Albert, Don, William, Bruny, Thomas… jesteście mi jak dzieci, których nigdy nie miałem! – otarł łzę spływającą po policzku.
– Zatem do dzieła wojownicy światła! Byliście niemowlakami, by stać się prawdziwymi mężczyznami. Teraz stańcie się mężami światłości, by być wzorowymi śmiertelnikami.
Agenci znajdujący się w furgonetce wymienili spojrzenia. Każdy z nich wiedział na co się gotuje; każdy był gotowy. Nikt jak oni (pomijając lekarzy) nie wiedział więcej co do kwestii ratowania ludzkiego życia. Przemawiający mężczyzna otworzył drzwi i wypuścił każdego z nich po kolei. Gdy ostatni, Don Green gotował się do wyjścia złapał go za ramię i powiedział:
– Tylko mi tego nie schrzańcie Donny, tylko nie schrzańcie.
Piątka mężczyzn gotowych oddać swoje życie w służbie innych ruszyła w kierunku schodów. Akcja rozpoczęła się na dobre. Leonardo Grish rozsiadł się wygodnie zagłębiając się w lekturę, a Margaret rozkoszowała się smakiem papierosów.
Jak zmotywować sprawiedliwego? [Miniaturka]
1Najtrudniej nauczyć się tego, że nawet głupcy mają czasami rację. – Winston Churchill