Impresje – myśli zamroczone
Ciemność. Muzyka. Zapalają się światła. Na środku sceny po turecku siedzi dziewczyna. Trzyma lalkę w ręku. Obok niej nóż.
KORDELIA (bawi się lalką)
Jesteś taka ładna. Księżniczka.
Jesteś taka, jaką on chce mnie widzieć.
Dotykać.
(bierze do ręki nóż i ucina lalce włosy)
Twoje włosy…
Jak to jest być panią świata?
Twoja suknia warta…
(zdziera z lalki sukienkę)
grzechu? – by i ciebie mógł dotykać…
On mówi, że jestem królową jego snów.
Na ciebie patrzy…
(robi zamach i wbija nóż w oczy lalki)
Nie patrz, gdy ustami wysysa twoje serce.
To nic, to nic.
Oni mówią, że to złe…
A on…że zła nie ma!
Ty wiesz
On jest jedyny, to mój drogi papa!
Ale…
(podnosi lalkę i urywa jej głowę)
(głos za sceną)
GłOS
Wróciłem! Kordelio, uściskaj tatusia! Gdzie jesteś?
KORDELIA
Czas na nas!
On tą stalą dotykał mej szyi…
(pokazuje na nóż)
A potem…
Osuszał me rany swymi ustami.
Mówił, że tak ojciec kocha swe dziecko.
(wstaje, bierze nóż i lalkę)
A jak córka kocha ojca?
Wiem!
Po tym znów mnie przytuli!
(wybiega)
Las. Mężczyzna. Drzewo. Szubienica. Wbiega Kordelia. Zderza się z mężczyzną.
KORDELIA
Przepraszam.
MężCZYZNA (zdezorientowany)
Czego tu szukasz?
KORDELIA (nie słucha go, podbiega do sznura)
A to co?
Jesteś myśliwym?
MężCZYZNA
że kim? Nie. Raczej nie…
Jestem przegranym człowiekiem.
KORDELIA (wchodzi na pieniek i zakłada pętlę na szyję)
Hmmm… przegranym? Twoje pułapki są do niczego.
Nic na to nie złapiesz …
MężCZYZNA (podbiega do Kordelii)
Spokojnie. Zdejmij sznur z szyi. Powoli. I zejdź. Ostrożnie!
(Kordelia zdziwiona zdejmuje sznur i schodzi)
Ufff! Nie rób tego, to niebezpieczne!
KORDELIA
Więc czemu ty to robisz?
MężCZYZNA
Sam nie wiem.
Nic mi się nie układa w życiu.
Bóg jeden wie, jak cierpię.
Mój nędzny żywot jest tylko pokarmem dla śmierci…
KORDELIA (siada na pieńku)
Boisz się śmierci?
MężCZYZNA
Słucham?! Yyyy… Boję się!
Ale często śmierć to jedyne wyjście.
KORDELIA
Co powoduje śmierć?
MężCZYZNA
Miłość na przykład.
KORDELIA
Więc… jeśli kocham, to umrę?
MężCZYZNA
Tak i to wcześniej niż myślisz. Miłość zabija.
Niczym jest jad węża wobec jadu miłości!
KORDELIA
Nie chcę więc kochać!
Albo nie! Chcę kochać aż do utraty tchu!
(do mężczyzny)
Czy ty kochasz?
MężCZYZNA
Kochałem. Ale ona mnie odtrąciła. I teraz nikt…
KORDELIA
Ja mogę Cię kochać!
(podchodzi do niego)
Bardziej niż swego ojca.
Bardziej niż ptaki. Niż słońce.
Bardziej niż krew, która płynie w moich żyłach.
Mogę…kochać…bardziej niż…siebie.
MężCZYZNA
Co Ty mówisz? Kochać?
Nie. Nie. Nie.
(łapie się za głowę)
Ty nie rozumiesz.
W co Ty ze mną grasz? Kim jesteś?
Czy Ty w ogóle jesteś?
…jesteś zjawą? Aaalbo marą senną?
To przez te tabletki…
KORDELIA
Ciii…
Pamiętaj…bardziej niż krew w żyłach…
(bierze nóż i rozcina rękę)
MężCZYZNA
Co Ty robisz? Przestań!
Maro senna! Nie dręcz mnie!
To nie prawda! To zwidy!
KORDELIA
(podchodzi blisko M, dotyka jego twarzy swą zakrwawioną ręką)
Bardziej niż krew…
MężCZYZNA
(odpycha Kordelię)
Przestań! Miłość nie istnieje!
KORDELIA
Jak to?
MężCZYZNA
To jest miłość
(wskazuje na sznur)
Prawdziwa miłość…
KORDELIA
śmierć…
Nie! Miłość istnieje!
Mnie ktoś kocha. Tak!
Kocha mnie cały świat…
Jestem wszystkim!
(kręci się)
Ha! Jestem wszędzie!
A Ty…
(patrzy na M)
odrzucając miłość
stajesz się Nikim
zabijając miłość
stajesz się Nikim
rezygnując z walki o miłość
jesteś Nikim! Nikim! Nikim!
MężCZYZNA
Odejdź! Chcę umrzeć w spokoju.
Odejdź! Dręcz kogoś innego!
(Kordelia już chce coś powiedzieć, ale przerywa jej głos zza sceny)
GLOS
Kordelio! Nie chowaj się przede mną!
Córeczko najdroższa przytul się do ojczulka!
KORDELIA
Słyszałeś? To on…
MężCZYZNA
Kto? Nic nie słyszałem.
Daj mi spokój.
(na scenę wychodzi ojciec K)
OJCIEC
Kordelio! Szukałem Cię.
Stęskniłem się za Tobą, kochanie!
No chodź, przytul się do mnie.
Chcę Cię poczuć…
KORDELIA
(do M)
Widzisz?! To on.
(wskazuje na Ojca)
MężCZYZNA
Nie. Nikogo tu nie ma, oprócz Ciebie i mnie.
A teraz odejdź. Zostaw mnie.
KORDELIA
(do Ojca)
Ojcze, kochasz mnie?
OJCIEC
Kocham Twoje ciało.
KORDELIA
Ciało?
OJCIEC
Tak, Kordelio. Bardziej niż krew w swoich żyłach.
KORDELIA
Wiesz, że miłość zabija?
OJCIEC
Miłość zabija duszę.
Ale ciało zostaje. Dla rozkoszy…
KORDELIA
I Ty kochasz…moje ciało?
OJCIEC
Tak. Delektuję się naszą miłością, kochanie.
A teraz chodź tu do mnie.
KORDELIA
Nie… Nie możesz mnie kochać, bo umrzesz.
Zabijesz swoją duszę…A czymże jest ciało bez ducha?
MężCZYZNA
(odwraca się w stronę K)
…zwierzęciem!
KORDELIA
A tak kończą zwierzęta…
(wskazuje na szubienicę)
Widzisz, Ojcze. Nie możemy się kochać.
Bo jeśli My umrzemy…miłość umrze razem z nami.
MężCZYZNA
(nie wytrzymuje)
Do kogo Ty w ogóle mówisz?!
KORDELIA
Nie przerywaj!
Mógłbyś być choć trochę miły dla mego Ojca!
MężCZYZNA
Ten świat zwariował. Ona oszalała.
Mówi do powietrza. Ona mnie zwodzi!
Wszyscy chcą mej śmierci!!
Ach…już za chwilę…
(zakłada sznur na szyję)
KORDELIA
(do Ojca)
Idź Ojcze. Idź!
Nie możesz mnie kochać. Dotykać.
Spijać krwi z mych ran.
Miłość jest jak trucizna – zabija.
OJCIEC
Przeklęta bądź! Niewdzięczna!
Obyś spoczęła w grobie. Niekochana.
Zapomniana! Obyś nigdy nie zaznała słodkich rozkoszy.
Miłość to tylko ciało!
(wychodzi)
MężCZYZNA
Na mnie już czas!
Czuję jak zimne palce kostuchy
Zaciskają się na srebrnym sierpie…
Jedyna powierniczko mych ostatnich westchnień –
żegnaj!
KORDELIA
Nie rozumiem tej pustki…
Kim jestem? Dokąd zmierzam?
MężCZYZNA
Miłość sprawia, że serce umiera.
Dusza wysycha. To wszystko prawda.
Pustka ogarnia każdą żyłę…
KORDELIA
Czy nie ma szczęśliwej miłości?
Dlaczego wciąż mam płakać? Umierać?!
MężCZYZNA
żyj! Kochaj! Może Tobie inny pisany jest los.
Twoja karta jest zapisana. I Wciąż kapie nań atrament przeznaczenia.
KORDELIA
A Twoja?
MężCZYZNA
Moja jest pusta.
KORDELIA
Czy mogę ją jakoś zapisać. Choć jedną literkę…?!
MężCZYZNA
Po prostu – bądź szczęśliwa. Kochaj.
KORDELA
Ale miłość zabija…
MężCZYZNA
Prawda. Ale anioł przetrwa nawet śmierć.
żegnaj więc skrzydlaty posłańcu niebios!
Chciałbym Cię kochać. Całym sobą.
Proszę. Złóż na mych ustach choć jeden
Pocałunek.
KORDELIA
Skocz więc! Moja miłość nie dosięgnie tak wysoko!
(M skacze, gaśnie światło. Krzyk K. światło się zapala.
Ciało M zwisa bezwładnie. K tuli się do niego)
Miłość. Już rozumiem.
śmierć zawsze otwiera oczy.
(odsuwa się od ciała)
Miłość daje życie i je odbiera.
Jeśli na to pozwolimy.
Miłość cierpliwa jest i wieczna.
Nigdy nie przemija. Jest piękna.
…ale tylko wtedy, gdy jest czysta.
(wyciąga nóż, pochyla się nad ciałem M, całuje go.
Potem przykłada nóż do serca)
„Prawdziwa miłość jest chyba samą tęsknotą i pragnieniem”
…i „Tylko człowiek, który kochał, umiera jak człowiek…”
(wbija nóż i pada martwa. Gaśnie światło)
KONIEC IMPRESJI…
Koniec czegoś na pozór niezwykłego. Niestety. Tylko na pozór. Czymże jest ta marna sztuka? Czymże jest, jak nie wołaniem zagubionej duszy? Powiem prawdę – jest niczym. Zupełnie niczym. Nawet nie jest zwyczajnością. Nawet nie niewinnością. Jest niczym. Tak jak ja. I Ty. I Oni.
Stać mnie tylko na impresje. Te ulotne chwile wypełniają całe moje młode, zaledwie dwudziestoletnie życie. Impresje. Są wszędzie. Myśli zamroczone. Bez jasnych, klarownych przebłysków. Czasem nie potrafię łapać tych ulotnych powiewów natchnienia. Czasem nie potrafię. Czasem nie chcę. Choć one są pokarmem dla mego ducha. Mych myśli. Są bezużyteczne. Kogo obchodzi powiew wiatru? Krople deszczu? Cichy oddech? Głośny szloch? Kto przejmuje się zachodzącym słońcem? Umierającym? Rodzącym się? Kto dba o trawę rześką i zieloną? O toczącą się niedbale po drodze butelką po tanim winie? Na Boga! Kogo obchodzi drugi człowiek? Czemu nikt nie zabiera głosu? Czemu słyszę tylko siebie? Sam jestem. Sam jeden żyję. Sam jeden umrę. A wy, i tak nie zauważycie. Może to i dobrze…
I tu zaczyna się moja wędrówka. Wzgardzony. Wyśmiany. Sam. Idę ku słońcu. Albo…gdziekolwiek… Byle tylko iść. Biec. Upadać. Podnosić się. Latać. Gdziekolwiek. Ale sam. Ku śmierci. Bo nie masz nadziei. Chcesz mi towarzyszyć? Wejdź w moje myśli. No dalej, na Boga! Właź! Przecież Ty też jesteś sam…
Mój strumień świadomości.
*
Od czego tu zacząć? Tyle jest myśli Tyle wspomnień. Twarze mijające mnie na ulicy. Ponure i pochmurne. Gesty. Błahe i te, które wyrażają uczucia. To wszystko rwie się. To wszystko miesza się. To wszystko chce wyjść… A ja, nie potrafię ich wypuścić. Nie każde słowo ma znaczenie.
Zaprosiłem Cię, Przyjacielu. Nie siedź bezczynnie. Pomóż mi ogarnąć ten huragan szalejący w mojej duszy. Niech ten spiżowy pomnik nie runie. To zależy teraz wyłącznie od Ciebie, Przyjacielu… Bo ofiarowałem Tobie moje myśli.
Wiele mam imion. Jestem samotnym Orfeuszem, błądzącym po jałowych polach. Orfeuszem, którego Eurydyka odeszła bez słowa z innym. Jestem Horacym, budującym swój pomnik. Nie ze spiżu, lecz ze stali. I nie zburzy go nawet grom Zeusa. Jestem Hamletem – gubię drogi zatracając się we własnym szaleństwie. Tracę bliskich mi ludzi. Jestem Włóczęgą. Nie mam swego miejsca. Ciągle szukam wiatru w polu, buszuję w zbożu. Wszędzie jest mnie pełno, a jednak za mało. Jestem Twoim sumieniem. Wyrzekasz się mnie codziennie. Jestem synem marnotrawnym. Wracam i odchodzę. I upadam. Jestem panem świata i zarazem lichym robakiem. Teraz rozumiesz… nie potrafię się odnaleźć w tym świecie. Więc uciekam. Uciekam. Nie ważne gdzie. Twoje myśli biegną za mną. Nie jestem sam.
Już mnie znasz. Patrzysz na mnie z góry. I dobrze. A teraz jednym tchem opowiedz mi moje życie. Może tchniesz w nie jakikolwiek sens. Do dzieła.
*
Bezimienny. Byłem i będę. Wszystko TO we mnie narastało. Przez całe życie. I wybuchło. śmierć porwała w strzępy całą powłokę kłamstwa i fałszu. Przejrzałem. Tego dnia niebo było bezchmurne. Zupełnie. Tylko bezkresny błękit. Tylko ogromna ognista kula. Tylko my. Tego dnia… nie pukałem. Po prostu pociągnąłem za klamkę. Wszedłem. Od razu do mojego ucha doszedł słodki głos Amy Lee – „(…)Has no one told you she's not breathing?!”. Gdzie ona jest? - pytałem. Nawet sumienie zamarło – jakby przeczuwało… jakby wiedziało. I nagle stanęła przede mną. Oczy miała mokre od łez. A jednak dostrzegłem w nich błysk radości. Może na mój widok? Od dawna się o to modliłem. Choć…nie wierzę w Boga. Szeptała. Nie spuszczała ze mnie wzroku. Dotknęła mojego policzka. To za wiele. To boli. Dopiero wtedy zauważyłem jej pocięte ręce. Głębokie rany. A krew sączyła się z nich powoli. Tak sennie. Jakby w ogóle nie chciała opuszczać ciepłego, ukochanego ciała. A ona… wciąż patrzyła mi w oczy. Teraz, jej dłoń zatrzymała się na mym sercu. Biło mocniej. Zdawało mi się, że to poczuła. Zamknęła oczy. I tak trwała. W uśpieniu. A krew kapała na podłogę. Kap. Kap. Kap. Zbliżyła się. I moje sny spełniły się. Wtuliła się we mnie. Czułem ciepło jej ciała. Bałem się. Bałem się, że to tylko sen. że się obudzę i to zniknie. że… Nie wiem ile czasu minęło. Godzina? Dzień? Może cała wieczność? Nie ważne. Nic już się nie liczyło – tylko my. Usłyszałem jej szept. Nieco wyraźniejszy.
- Przeminiemy.
- Nie teraz, nie dziś – odpowiedziałem
Popatrzyła na mnie swymi orzechowymi oczami. Rozpływałem się…
- Nie dziś? Po co czekać? Chodź!
I wzięła mnie za rękę. Szliśmy. Nie…biegliśmy. Jakby świat się miał zaraz skończyć. Coś miało się skończyć… Lecz nie my. Nie my… Nie wiedziałem, gdzie mnie prowadzi. To nie miało znaczenia. Nic już nie miało. Wreszcie. Byliśmy na samym dachu wieżowca. Cóż za widok! Cały świat jak na dłoni. Ludzie tak mali. Tak naiwni. A ja…pan świata! Słońce świeciło mi w twarz. Byłem niepokonany. Byłem…głupi.
- Oto świat. Tak brudny. Tak brutalny. Tak bezsensowny. – powiedziała
Nie. Ja tak nie myślałem. Dla mnie świat był miejscem rozrywki. Dostarczał mi rozkoszy. Każdego dnia.
- Nie. świat nie jest taki. życie…
Przerwała mi.
- życie to jedno wielkie kłębowisko cierpienia. Robiąc krok, ranię się o wystający z ziemi cierń.. Ludzie szydzą ze mnie. Upadam. życie to śmierć.
- śmierć… - powtórzyłem za nią, ciągle wpatrując się w niebo
- śmierć to wolność. Bo widzisz… - zbliżyła się do mnie – Chcę się uwolnić. Bo…przegrałam życie. Nie mogę…nie potrafię naprawić swoich błędów. Nie mam siły. Uciekam. Boję się życia. Zmarnowałam swoją szansę.
- Co Ty mówisz? Jak to? – Nie rozumiałem ani słowa. Byłem w jakby ekstazie. Błogostanie. Czy to można nazwać szczęściem? Nie wiem. Ale jej słowa… wyrwały mnie ze snu. A ona? Tylko się uśmiechała. Ale w tym uśmiechu nie było ani iskierki szczęścia. Biedna dusza. Gdybym wiedział. Gdybym rozumiał. Gdybym potrafił kochać…
- Ja już nie zaznam błogiego szczęścia. Nie zrozumiem świata. Nie odnajdę piękna ani sensu życia. Tylko Ty… - wtuliła się we mnie – Tylko Ty mi możesz pomóc.
-Ja? Powiedz tylko jak. Zrobię wszystko. Dosłownie.
Odepchnęła mnie. Nie patrząc podeszła do krawędzi. A ja... byłem jak posąg. Jeden z tych antycznych herosów, które ona tak kochała. Bezruch. Nie wiedziałem co robić. Co ona robi. Nie mogłem się ruszyć. To było tak paraliżujące uczucie strachu. Lodowaty chłód. Ne odwróciła się. Rozpostarła tylko ręce. Jak ptak gotowy do lotu. Jak anioł. Jak anioł… Jej jasne kosmyki w słońcu wydawały się być utkane ze złota. Rozwiewał je wiatr. Tak delikatnie jakby się jej bał. Ja się bałem. Odwróciła się. Jej twarz promieniała. Anioł. Ptak. Pani świata. Serce przy sercu…
- Obiecaj mi coś. – powiedziała drżącym głosem
- Co tylko zechcesz.
- żyj. Za mnie. Znajdź sens istnienia. Za mnie. Kochaj. Za mnie. Złap szczęście i nie wypuszczaj go z rąk. Z serca. Z duszy. Proszę… zbaw mnie. Odkup moją duszę. Ja nie zdążę. Nie potrafię. Jest już za późno.
-Ale… - tylko ten paraliżujący strach.
Nic więcej.
-Nic nie mów. Proszę. A gdy to wszystko osiągniesz. Gdy doświadczysz tego, przed czym moja dusza uciekała całe życie... Wtedy mnie spotkasz. I oddasz cząstkę siebie. Swoje wspomnienia. Sny. Będziemy wszystko przeżywać od nowa
- Gdzie Cię znajdę? – zapytałem
Już tylko spokój. Dziwny spokój. Gorszy od owego strachu.
Ona patrzyła prosto w słońce. Anioła nie rażą przecież promienie. Krew. Sączyła się nadal.
- Znajdziesz mnie. W niebie. W piekle. Gdziekolwiek. To nie jest ważne. Byle byśmy byli tam razem. Serce wskaże drogę. A teraz…
Pauza.
żegnaj? Tyle? Nawet na mnie nie spojrzała. Widziałem tylko jej łzę. Spadała z ogromnym hukiem z 30 pięter. Jak lustro – rozprysła się na milion kawałków. Milion jeszcze bardziej gorzkich łez.
Skoczyła. Rzuciła się w dół tak zachłannie. A ja, niewiadomo czemu, ukląkłem i ukryłem twarz w dłoniach. Chciałem płakać. Jednak coś mi na to nie pozwalało. A ona spadała. I spadała. Odeszła tak cicho. Jak powiew wiatru. Pani świata… była wreszcie wolna. A ja ciągle czułem zapach je złocistych włosów. Widziałem jej orzechowe oczy. Jej uśmiech. Pełen goryczy. Wspomnienia. Teraz Ty, Przyjacielu dzielisz je ze mną. W ułamku sekundy rozbiło się zwierciadło mej duszy. To nic. Zrobię to. A potem spotkamy się. Nie wiadomo gdzie. Ale… przecież to nie ważne. Ja też będę wolny.
Strumień świadomości?
Pola elizejskie. Wolność. My. I znów ten paraliżujący strach.
tak poza tym, to jestem tu nowa. piszę od... od jakichś 2, 3 lat - ale raczej 'szufladowo'. kiedyś chciałabym robić to tak - na serio (to dobre określenie?)...
