Dzisiaj postanowiłem przedstawić Wam fragmenty swojego obecnie powstającego opowiadania. Oczywiście można to uznać za szkic, czy wersję niedopracowaną.
Liczę na waszą konstruktywną krytykę.
Prolog
Minnesota, rok 1996
Młody bibliotekarz, Roy Cooper kończył właśnie jeść kolacje, kiedy usłyszał pukanie do drzwi. Odłożył sztućce. Wstał i ruszył w kierunku wejścia. Kiedy otworzył drzwi, charakterystyczne skrzypnięcie przerwało harmonię pokoju.
– Może ja jednak to poprawię? – zaproponował mężczyzna stojący u wejścia . – Oczywiście w ramach przysługi, jaką jestem ci winien.
– Wiesz, jakoś lubię ten odgłos. Przynajmniej wiem, że ktoś wchodzi do mojego domu – odpowiedział Roy jednocześnie zapraszając swojego gościa do środka.
Mężczyzna przekroczył próg i wszedł na drewnianą podłogę, na której dało się zauważyć oznaki próchnienia.
– Nidy nie rozstajesz się z tym swoim habitem – zapytał Roy.
– Tylko wtedy, kiedy zachodzi taka potrzeba.
– A kiedy tak jest?
– Prawie nigdy – odpowiedział.
Oboje popatrzyli po sobie dosyć niepewnie, po czym ogarnęła ich nagła fala śmiechu. W istocie, ostatnie kilka zdań, jakie ze sobą wymienili to było pogrywanie w kotka i myszkę. Zwycięzców tej potyczki – brak.
Roy zaproponował mężczyźnie posiłek, ale ten odmówił. Obaj usiedli obok stołu, a gospodarz wrócił do posiłku. W przerwach opowiadał mu jak spędził kilka ostatnich dni. Rozmowa nie skupiała się na niczym konkretnym aż do pewnej chwili.
Mężczyzna wstał od stołu. Zasunął krzesło i sięgnął do kieszeni habitu.
– Posłuchaj. Teraz pójdziemy to twojego szopy.
– Po co? – zapytał Roy.
– Nie zadawaj pytań. Wstań. Idziemy.
– Nie rozumiem cię. O co chodzi?
Mężczyzna wyciągnął rękę. Teraz trzymał w niej broń, wesson kaliber 44. Wycelował w Roy’ a.
– Nie polemizuj tylko ruszaj.
Kilka chwil później oboje znajdowali się w pobliskiej szopie. Roy spojrzał na gościa niepewnie. Kiepsko zbudowany braciszek z całkowicie ogoloną głową stał naprzeciwko niego strasząc go bronią. Rękaw habitu opadał na metalowy uchwyt, ale napastnikowi w ogóle to nie przeszkadzało. Nawet nie zauważył. W każdym razie nie miało teraz żadnego znaczenia.
Człowieku, o co ci chodzi, pomyślał.
– Masz tutaj zapewne jakiś sznur, prawda? – zapytał mężczyzna.
– Nie.
Mężczyzna rozejrzał się po wnętrzu nie spuszczając Roy’ a z muszki. Na ścianie obok Coopera zawieszony był gruby sznurek długości kilku metrów. Polecił by ten zdjął go ze ściany. Roy spełnił polecenia napastnika.
– Teraz zrób pętle i załóż sobie na szyję – naglił wymachując bronią.
– Chyba nie chcesz, żebym… – urwał zdenerwowany.
Na jego czole dało zauważyć się kropelki potu. Ręce zaczynały mi drżeć. Miał nóż na gardle, więc musiał słuchać stojącego obok niego mężczyzny.
– Tak! Właśnie tego chcę.
Dziesięć minut później mężczyzna przyglądał się wiszącym zwłokom Roya Coopera. Niestety, nie było innej możliwości. żeby wszystko poszło zgodnie z planem on musiał zginąć.
Zapalił papierosa. Zaciągnął się nim kilka razy, po czym rzucił niedopałek w kierunku kilkumetrowej warstwy siana. Gdy tylko zobaczył jak wydostaje się z niej dym wyszedł z szopy i opuścił miejsce, w którym doszło do zajścia.
Rozdział 1
Skromny pokoik w murach zakonu św. Teodora należący do młodego zakonnika mieścił się na drugim piętrze. Kamienna podłoga i ubogi wystrój świadczyły o jego znikomym przywiązaniu do dóbr materialnych i jakiegokolwiek czerpania satysfakcji z dostarczania sobie przyjemności. Nad drzwiami zawieszony był duży drewniany krzyż. W całym pokoju rozlokowane były obrazy przedstawiające sceny z życia Chrystusa.
Siostra Kennedy przeszła pewnym krokiem przez korytarz sprawdzając, czy któryś z braci nie zameldował się w celi. Stosując się do kolejności pukała do każdych drzwi. Jeżeli zakonnik się nie odzywał miała prawo otworzyć je i przeszukać pomieszczenie.
Prawo zakonu św. Teodora pozwalało siostrze – oczywiście za zgodą opata – przeszukiwać pokoje braci. Chciano w ten sposób nie tyle, co podnieść poziom dyscypliny, a ograniczyć ryzyko wystąpienia niepotrzebnych ekscesów związanych z nocnym wędrówkami.
Dzisiejszego wieczoru jak na razie nie napotkała na żadne trudności. Zostały jeszcze ostatnie drzwi brata Thomasa. Szybko do nich podeszła i z niezwykłą starannością zastukała w drewnianą rzeźbę przedstawiającą rybę – symbol chrześcijaństwa. Minęła długa chwila, a nikt się nie odzywał. Nacisnęła na klamkę. Zrobiła krok do przodu jednak w tym momencie usłyszała głos za plecami. Odwróciła wzrok. To był brat Thomas.
– Przepraszam, że się nie zameldowałem, ale byłem zapalić na dworze i straciłem poczucie czasu – odezwał się.
– Bracie, powinieneś wiedzieć, że należy być już w swoim pokoju zanim w ogóle rozpocznie się sprawdzanie – oświadczyła siostra Kennedy.
– Tak, wiem. Siostra jednak zrozumie, że musiałem wyskoczyć na papierosa.
– Rozumiem jeszcze lepiej niż ci się wydaje.
Siostra Kennedy wróciła na korytarz zamykając za sobą drzwi. Podeszła do niego. Zmarszczyła brwi.
– Mógłby mnie braciszek poczęstować? – zapytała niepewnie wskazując na paczkę papierosów, którą mężczyzna trzymał w dłoni.
– Jasne.
Zakonnik podał jej papierosa. Siostra zabrała bez żadnych kompleksów.
– Obiecuję, że nie będę meldować o tym, że nie zastałam brata w celi.
– Dziękuję.
– To ja dziękuję – odpowiedziała siostra i szybkim krokiem oddaliła się od mężczyzny.
Zakonnik wszedł do swojego pokoju. Podszedł do łóżka. Zdjął z siebie habit i rzucił go na krzesło. Nalał sobie wody do szklanki stojącej na krześle obok łóżka. Usiadł na ziemi. Wypił wszystko jednym tchnieniem. Odłożył szklankę z powrotem. Wyprostował nogi. Wyjął z kieszeni broń, którą szybkim ruchem schował pod materac. Miał tylko nadzieję, że śmierć Roya Coopera uznają za samobójstwo, a w sprawie spalenia jego szopy nie będzie prowadzone odrębne postępowanie. Oparł głowę na ramieniu. Zemsta zaczęła się na dobre. Teraz wchodzimy w decydującą fazę. Zamknął oczy i zasnął.
Rozdział 2
Jack Thomas skończył właśnie swój artykuł do jutrzejszego wydania The New York Times’ a. Kilka uderzeń palcami w klawiaturę i włączył jeszcze automatyczne sprawdzanie i poprawianie pisowni. W każdym przypadku zdarzają się błędy. Tym bardziej Jack cierpiący na dysleksje. Wkradały się one w tekst nawet najznamienitszym mistrzom piszącym dla gazety. Komputer w szybkim tempie przeleciał tekst od początku do końca, tak jak zlecił Jack. Drobne powtórzenia i brak przecinków zostały natychmiast skorygowane.
Jack zamknął system i wyłączył ekran monitora. Zasunął krzesło i poprawił plik z dokumentami znajdujący się na biurku. Zabrał kilka wycinków artykułów wczorajszych gazet scalonych w kilku teczkach. Jednym sprawnym ruchem ręki zgasił światło i skierował się do wyjścia z biura.
Wsiadł do windy. Wcisnął odpowiedni guzik polecający, przemieszczenie na sam dół budynku. Wyszedł na podziemny parking.
Olbrzymie filary bezpośrednio stanowiły o trwałości konstrukcji. Najwyraźniej architekci przewidzieli, jaki ciężar będą musiały unosić. Ciężar redakcji The New York Times’ a. Masa klasowych samochodów świadczyła o wysokim wynagrodzeniu wszystkich pracowników. Niektórzy, tak jak Jack mieli inne mniemanie na swój temat. Nie eksponowali się tak ze skarbami, jakie gromadzili pracując w gazecie. Ich czterokołowce różniły się od innych wdziękiem, wyglądem i przede wszystkim wiekiem. Dzisiejszego wieczoru można było dostrzec tylko jeden samochód podporządkowany tym wymogom.
Po chwili Jack szedł już w kierunku swojego volvo, rocznik osiemdziesiąty dziewiąty, myszkując w kieszeniach marynarki za kluczykami. Był już przy samym aucie, kiedy uświadomił sobie, że być może zostały one w biurze. Odłożył teczki na maskę i chcąc się upewnić włożył raz jeszcze obie ręce do kieszeni. Na jego twarzy pojawiła się nutka zadowolenia, kiedy je znalazł. Nie chciał, czy nie miał ochoty tego dnia wracać do biura po raz wtóry. Marzył mu się zimny prysznic. Woda spływająca po jego ciele, chłodząca każdą część. Orzeźwienie. Włożył kluczyk i przekręcił. Otworzył stare drzwi prowadzące do jego królestwa, w którym znajdywał się dwa razy dziennie, do i z pracy. Magiczna dwójka. Zabrał dokumenty i wrzucił je na tylnie siedzenia. Jedna teczka zsunęła się z siedzenia. Pozostałe, bynajmniej nie znajdowały się w takim porządku, w jakim zostawił inne dokumenty w swoim gabinecie. Kilka sekund później siedział już wygodnie na miejscu kierowcy popijając whisky z piersiówki. Przez chwilę pomyślał o Amandzie, z którą, korzystając z usług biura matrymonialnego był umówiony na spotkanie w piątek w restauracji Keepere’a. Połknął kolejny łyk. Starannie zakręcił koreczek i włożył piersiówkę z powrotem do kieszeni na piersi.
Zmarszczył brwi w skutek oddziaływania alkoholu. Pijąc, był tak zamyślony, że niczego nie czuł. Dopiero teraz to do niego dotarło. Wypuścił powietrze z płuc i włożył kluczyk do stacyjki.
Zaledwie kilka sekund później Jack Thomas był już historią.
Potężny wybuch poruszył fundamentami budynku. Samochód, w którym znajdował się Jack eksplodował po próbie uruchomienia. Olbrzymia struga ognia uniosła się w powietrze odrzucając jednocześnie odłamki samochodu na kilkanaście metrów. W stojących w pobliżu wozach włączyły się systemy alarmowe.
Znajdujący się kilkanaście metrów dalej mężczyzna oglądał całe zjawisko z niezwykłym spokojem. Był zadowolony. Przyglądał się płonącym wrakom samochodu. Jednak największą przyjemność sprawiała mu wiadomość o śmierci Jacka Thomasa, redaktora na którym kilka lat temu poprzysiągł zemstę. Dziś mógł się nią cieszyć w pełnej okazałości.
Kilka minut później uruchomił silnik swojego peugeota 205. Teraz był pewien, że ciało mężczyzny spaliło się w takim stopniu, że w żadnym wypadku nie można było go przywrócić do życia. Sam wybuch spowodował zapewne, że szczątek jego ciała można było szukać w różnych miejscach. Popatrzył w tylnie lusterko samochodu. Rozglądnął się po parkingu. Nikogo nie było. Gdzieś w oddali słychać było wyjące syreny policyjne stopniowo zbliżające się do miejsca, w którym doszło do eksplozji. – Za późno – rzucił szeptem mężczyzna i ruszył przed siebie.
Wyjechał na ulicę i ruszył w kierunku szpitala św. Rafała. – Pierwsza część zadania wykonana – pomyślał.
Doktor Mary Forester kończyła wieczorny obchód. Właśnie stała przy łóżku pastora Adama Harrisa cierpiącego na arytmię serca, który każdego dnia walczył o życie. Jak zwykle życzyła mu dobrej nocy. Adam zaproponował, żeby wspólnie odmówili modlitwę, jednak doktor Mary odmówiła tłumacząc się jeszcze kilkoma obowiązkami, jakie pozostały jej do wykonania dzisiejszego wieczora. Pastor chwycił jej rękę i podziękował za wszystko, co dla niego zrobiła. Doktor Mary odsunęła się od łóżka i szybkim krokiem ruszyła do wyjścia.
– Tylko proszę nie gasić jeszcze światła. Chciałbym jeszcze poczytać – usłyszała głos za swoimi plecami.
Zatrzymała się. Spojrzała na pastora. Niski mężczyzna, potężnej budowy z siwiejącymi włosami i kilkudniowym zarostem w tym momencie okryty kołdrą wydawał się być małym chłopcem proszącym rodzica o opowiedzenie bajki na dobranoc.
– W porządku. Tylko proszę się oszczędzać.
– Bóg każdego dnia dostarcza mi olbrzymią dawkę energii – uciął Harris.
Doktor Mary uśmiechnęła się. – Duchowni – pomyślała i wyszła zamykając za sobą drzwi.
Wyszła na korytarz. Był całkowicie pusty pomijając recepcjonistkę powoli zasypiającą nad telefonem. Mary popatrzyła na zegarek. Wskazywał 22.42. Jeszcze niecałe dwadzieścia minut do kolejnej zmiany w recepcji – pocieszyła się myśląc o zmęczonej koleżance. Westchnęła i ruszyła w kierunku łazienki.
Chwilę później doktor Mary pochylała się nad umywalką. Spojrzała na swoje odbicie w lustrze, Blada cera, cienie pod oczami, czarne włosy... i nos, zbyt długi by pasować do rysów twarzy, nadający jej okropnego wyglądu. Wprowadzał ją w stan przygnębienia ilekroć musiała zajrzeć do lustra, czuła się wtedy jak gdyby cała radość z życia uchodziła z niej jak powietrze z małego balonika. Przekręciła kurek. Z kranu natychmiast polała się woda. Mary nabrała jej do rąk i chlusnęła sobie w twarz. Pomimo, że była lodowata w żaden sposób nie poczuła się bardziej rześka. Poprawiła fryzurę. Teraz jej włosy opadał na ramiona. Czuła się jak lalka Barbie tyle, że z kompleksami. Odpięła guzik od bluzki tuż pod szyją. Wdech i wydech, pomyślała.
Doktor Mary czuła się samotnie, od kiedy jej mąż zmarł. Kilka lat temu zaczął się jej koszmar, który trwał do dziś. Nic nie wskazywało jego końca.
Mary podeszła do ściany i usiadła. Schowała twarz w dłoniach. Nagle usłyszała dźwięk otwieranych drzwi. Nie podniosła głowy, żeby spojrzeć, kto wszedł. Nadal szlochała tuląc się do kolan.
– Dzień dobry pani doktor – powiedział ktoś, kto nad nią stał. Mary podniosła głowę. Przez to, że płakała obraz przed jej oczami był zamglony. Nie dostrzegła jego twarzy.
Wysoki mężczyzna w czarnym garniturze, który idealnie dopasowywał się do jego sylwetki pochylił się nad nią. Teraz obraz Mary znacznie się poprawił. Ujrzała jego twarz. Poczuła nagły przypływ adrenaliny.
– O Boże! Przecież ty …
– Nie żyję? – mężczyzna urwał jej w połowie. – Widocznie ktoś się pomylił w ocenie sytuacji.
– Ale jak to.. możliwe?
– Pani powinna wiedzieć o tym najlepiej. Przecież jesteś lekarzem.
Mężczyzna się zaśmiał. Przybliżył się do niej. Swoją dłoń przyłożył do jej policzka. Pogładził. Palcem dotknął jej ust.
– Kiedy ktoś umiera, żeby później móc narodzić się ponownie, jedni uważają to za cud. Pewna grupa cieszy się z całego serca, a inni wyrażają swoją dezaprobatę. A pani jak się odnajduje w tej sytuacji?
Mary nic nie odpowiedziała. Zmarszczyła czoło i zaczęła się trząść.
– Wiesz, że nie zrobiłaś wszystkiego, żeby zapobiec jego śmierci? – zapytał odpowiadając sobie w duchu. – Wtedy, kiedy go operowałaś… nie powinnaś się tego podejmować – zaklął pod nosem. – Nie spałaś od dwóch dni. Wiedziałaś, że twoje ciało zaczyna odmawiać posłuszeństwa, a jednak nie oddałaś go innemu lekarzowi, który był w pełni sił.
Kobieta nadal nic nie odpowiadała. Zamarła. Nawet się drgnęła, kiedy mężczyzna wyciągnął z kieszeni pistolet.
Wycelował w jej głowę.
– Chciałbym zostawić cię w spokoju, ale nie mogę. Coś sobie wtedy poprzysiągłem i muszę się tego trzymać.
Załadował broń.
– Pistolet ma tłumik, także nikt nie będzie słyszał wystrzału – poinformował. – Warto było doczekać takiej chwili?
Mary zamknęła oczy. Jej dolna warga poruszyła się. Napięcie wzrastało. Serce biło coraz mocniej. Nie była przygotowana na śmierć, ale była z nią pogodzona. Codziennie widziała dziesiątki umierających ludzi. Widok krwi, i wiadomość o zatrzymanej akcji serca nie robiły na niej żadnego wrażenia. Owszem, kiedyś było inaczej. Ale śmierć ukochanego wszystko zmieniła.
– Pozdrów ode mnie redaktora Thomas’ a – dodał.
Mężczyzna nacisną spust. Kula natychmiast wystrzeliła z otworu broni. Przebiła czaszkę z przodu i wbiła się w ścianę tuż za głową Mary Forester. Pocisk pozostawił olbrzymią dziurę. Krew rozbryzgnęła się ścianie. Krople dosięgły także marynarki mężczyzny. Czerwona plama natychmiast rozlała się po podłodze.
Mężczyzna wstał i zabezpieczył broń. Wyszedł z łazienki. Niezauważalnie przemknął koło recepcjonistki, która na chwilę przysnęła. Cudowne działanie środków nasennych, pomyślał.
Kilka minut później siedział już w swoim peugeot 205. Ostatnia część zadania została wykonana. Był z siebie dumny. Był dumny z tego, że całkowicie i bez żadnych przeszkód zrealizował to, co sobie poprzysiągł. Ruszył. Chwilę później zatrzymał się w lasku nieopodal szpitala. Wziął do ręki różaniec i zaczął się modlić.
Rozdział 3
Recepcjonistka zasnęła nad telefonem. Najwyraźniej, to oznaki zmęczenia dawały o sobie znać w sposób całkowicie jawny. Dzisiejszego dnia z całą pewnością nie można było podpisać klauzurą – lekki i udany. Wręcz przeciwnie. Ciągłe dzwonienie i zgłaszanie wypadków przeplatane z telefonami chorych schizofreników i małych dzieci próbujących zrobić marnie prezentujący się dowcip. Siostra Margaret Fernandez miała serdecznie dosyć dzisiejszego dnia. Ku swojej zgubie zasnęła przy telefonie który po wielu rozpaczliwych próbach powstrzymania jej przed zrobieniem niewybaczalnego błędu zamilkł zostawiając ją w objęciach Morfeusza. Ze słodkiego snu wyrwał ją mężczyzna potrząsający jej ramię. Margaret spojrzała na niego.
– Przepraszam. O co chodzi? – zapytała.
– Muszę się natychmiast zobaczyć z pastorem Harrisem.
– Obawiam się, że to niemożliwe. O tej porze wszyscy nasi pacjenci pewnie już śpią.
– Proszę mi powiedzieć w którym pokoju jest ojciec – naglił mężczyzna.
– Pan wybaczy, nie mogę.
– Siostro to naprawdę bardzo ważna sprawa.
– Nie – odpowiedziała krótko.
– Musi mnie pani do niego wpuścić – zakomunikował bardzo pewnie mężczyzna.
– Nie mogę łamać zasad. Przykro mi.
– Siostra właśnie przed chwilą złamała zasady.
Margaret lekko się zaczerwieniła. Dobrze wiedziała o co chodzi niskiemu facetowi. Już raz tego wieczora nagięła przepisy, ale nie mogła ryzykować i dopuścić się kolejnego wykroczenia. Gdyby ktoś zobaczył co robi i to tuż przed następną zmianą z całą pewnością jutro musiałby stawić się w gabinecie dyrektora. Wiadomo, konkurencja nie śpi. Spojrzała na zegarek. Do kolejnej zmiany pozostało jej dziesięć minut. Była skazana na jakiegoś błazna nalegającego na spotkanie z pastorem, a do przyjścia kolejnej recepcjonistki dzieliło ją tak niewiele czasu.
Postanowiła, że przedłuży rozmowę z nieznanym jej mężczyzną do czasu kiedy pojawi się koleżanka. Wtedy problem rozwiąże się sam. Nie przewidziała jednak jednego. Spojrzała na mężczyznę spod czoła.
– Proszę pana. Naprawdę nie mogę pozwolić, żeby krążył pan po korytarzu o takiej porze. Mamy tu ciężko chorych pacjentów. Nie możemy narażać ich na dyskomfort.
Zrozum mnie człowieku.
Mężczyzna wyciągnął telefon. Kilka kliknięć w klawiaturę. Natychmiast podał go recepcjonistce. Nagranie, a w roli głównej śpiąca Margaret. – O Boże – pomyślała.
Mężczyzna nakręcił krótki film, kiedy ona zasnęła. Dosłownie na momencik. O tę chwilę za dużo.
– Proszę zgadnąć do kogo powędruje to nagranie jeśli mi pani nie powie gdzie leży pastor Harris? – zapytał z nutką ironii.
Margaret Fernandez nie zastanawiał się ani chwili dłużej. Stojący przed nią facet, trzymający w dłoni dowód na jej zaniedbanie jutrzejszego dnia mógł stać się jej katem.
Otworzyła główną kartę przyjęć. Szukała numeru pokoju. – Jest w 303 – rzuciła.
– Dziękuję. Nie można było tak od razu? – odpowiedział odchodząc mężczyzna.
Margaret odprowadziła go wzrokiem aż do samych drzwi. Ten dzień był dla niej koszmarem. I pomyśleć, że na niedosyt pojawił się jeszcze grożący jej zakonnik.
Błędna wiara [Sensacja] Fragmenty opowiadania
1Najtrudniej nauczyć się tego, że nawet głupcy mają czasami rację. – Winston Churchill