ów historia powstała całkiem niedawno i opisuje jeden dzień z życia pracownika pewnej firmy produkcyjno-handlowej. W zasadzie przedstawia moją karykaturę. I choć zamieszczone w niej wątki wydają się nieprawdopodobna, to zdecydowana ich większość oparta została na prawdziwych wydarzeniach. Oczywiście obraz jest mocna przerysowany.
Mam nadzieję, że ów dzieło przypadnie wam do gustu, nawet jeśli spora cześć żartów będzie dla większości niezrozumiała (obszar komunikacji wewnętrznej).
Miłej lektury.
****************************************************************
TRAFORMERS
Hej. Nazywam się Adam. Chciałem przedstawić wam moją historię. Wielu z was może mi nie wierzyć, ale zapewniam was, że wszystko to wydarzyło się naprawdę i bardzo mocno zapisało się w mojej pamięci.
Historia dotyczy mojej przygody związanej z moją poprzednią pracą, a mianowicie sprzedawcy w sklepie elektronicznym Trafo. Nie, nie sprzedawaliśmy sprzętu RTV czy AGD, ale raczej wszystko to, co w owych sprzętach się znajduje. Nie będę was zanudzał tymi wszystkimi nazwami, bo sam do dziś nie poznałem całego naszego asortymentu. Jeśli jednak naprawdę chcecie wiedzieć co sprzedajemy, to chwyćcie do ręki coś ciężkiego (tak, może być np. Cegła) i kilkukrotnie zbliżcie ją z dużą prędkością do waszego telewizora, komputera czy odtwarzacza DVD. To co znajdziecie w środku możecie na ogół zakupić w Trafo. Mówię „na ogół” bo dziś bardziej opłaca się zakupić nowy sprzęt niż inwestować w naprawianie starego, nawet jeśli darzymy go szczególnym sentymentem, bo np.: dostałeś go w spadku po zmarłym wujku z ameryki, kupiłeś w promocji i wciąż masz ważną kartę gwarancyjną, czy jakiś Wietnamczyk (których kulturą z niewiadomych mi przyczyn jesteś zafascynowany) wcisnął ci go na jakimś pchlim targu.
Wracając jednak do tematu. Do sklepu trafiłem dość przypadkowo. Gdy ja, jak to miałem w zwyczaju, drzemałem po wyczerpującym, całonocnym śnie, moja matka surfowała po internecie w nadziei, że pozbędzie się, przynajmniej na jakiś czas, pasożytów z domu (czyt. mnie). No i w końcu trafiła na informacje, jakoby w Trafo potrzebowali rąk do pracy. To ja na to:
- Zostawię im swoje ręce, a sam pośpię sobie jeszcze troszkę.
Matka była jednak wyjątkowo zdecydowana i konsekwentna. Chcąc nie chcąc, musiałem wyruszyć na spotkanie z nieznanym.
Na rozmowie kwalifikacyjnej poznałem pana Radka i pana Mirka - właścicieli firmy. Najwyraźniej zrobiłem na nich nie najgorsze wrażenie, bo zaproponowali mi pracę. No i się skończyło leniuchowanie.
Z czasem dowiedziałem się co nieco o obu szefach. Pan Mirek był aktywistą, społecznikiem, świetny kompan do rozmów i furiatem. Jego przeciwieństwem był pan Radek. Spokojny i opanowany elektronik oraz sportowiec... zamiłowany... uzależniony... obsesyjny...
Czego by jednak nie powiedzieć o szefach, byli porządnymi ludźmi.
Następny w hierarchii był Bastian. Bystry, porządnie wyedukowany i zawsze dobrze ubrany specjalista od spraw specjalnych. Jego naturą były zamówienia, logistyka oraz dobruchanie uporczywych klientów za pomocą odpowiedniej dawki wazeliny oraz wszelakich, nawet najbardziej abstrakcyjnych obietnic.
Królem programowania i jedną z najważniejszych osób na produkcji był Piotr - obdarzony wielkim spokojem i głęboką wiarą brodaty chłopiec, ciągle szukający w zachwytach innych ludzi inspiracji i natchnienia do pracy. Charakteryzowało go także olbrzymie poczucie humoru i niezdrowa maniera wyszukiwania w internecie głęboko ukrytych informacji o swych znajomych. Mimo to zawsze wywoływał u mnie pozytywne emocje.
Była także pani Kasia. Młoda, urodziwa i zawsze ładnie pachnąca panna, bardzo zawyżająca średnią atrakcyjności pracowników Trafo. Do tego narzucała nam porządek, dyscyplinę i zamiłowanie do jedzenia.
Prócz stałego składu, przez firmę często przewijali się pracownicy tymczasowi, pomoce wakacyjne oraz praktykanci. Wśród nich prym wiedli brat Bastiana - Cześ muzykant, oraz dwóch praktykantów: Mariusz, członek klubu miłośników Skody i sprzedawca komórek (jako że marzył mu się prywatny punkt GSM) oraz Luk-san - mały japoński mistrz aikdo, który zafascynowany naszą kulturą, przyjechał na wymianę uczniowską.
Nadszedł w końcu ten dzień, w którym po raz pierwszy miałem stanąć za kasą. Nim jeszcze zdążyłem wejść do sklepu, moją uwagę przykuł jakiś połyskujący metalicznie przedmiot, przywieszony obok wejścia. Po bliższych oględzinach okazało się, że na sznurku wisi pistolet i to w dodatku naładowany.
- Dzień dobry - przywitałem się ze wszystkimi.- Możecie mi powiedzieć, co ta broń robi obok drzwi?
- Broń? - zastanowił się Bastian. - A tak! To taka nasza dodatkowa usługa. Zazwyczaj korzystają z niej załamani klienci, którzy nie znaleźli u nas tego czego szukali. W tamtym tygodniu mieliśmy chyba rekord jeśli chodzi o zgony.
- Acha. Ale... - zawahałem się - nie myśleliście może o... nieco innym sposobie... rozwiązywania... problemów klientów.
- No w sumie tak, ale pomysł z zapadnią z wygłodniałymi krokodylami na dnie nie wypalił. Licencja zbyt droga.
Po tym niecodziennym odkryciu, nadszedł czas na przygotowania do otwarcia sklepu. Wiele rzeczy miało mnie jeszcze tego dnia zaskoczyć.
- No to otwieramy - rzekł Bastek po godzinie przygotowań i nakazał Mariuszowi przekręcić klucz w drzwiach.
- Zaraz się przekonamy jak wygląda praca w Trafo - powiedziałem cicho, ale chyba inni usłyszeli, bo uśmiechnęli się do mnie z sympatią. A może po prostu nadal śmieszyła ich wielka, mokra plama na mych spodniach, będąca wynikiem mojego niezdarnego obchodzenia się z kubkiem?
Na początku było spokojnie. Ale była to jedynie cisza przed burzą. Piotr udał się do części produkcyjnej Trafo. Pracował obecnie nad symulacją trzęsienia ziemi dla japońskiego potentata w dziedzinie budownictwa, niejakiego Nahuja Mitachata. Bastek począł czynić zamówienia, nie oszczędzając przy tym swojego pojednawczego tonu, a jego brat Czesio chwycił w rękę pędzel i zabrał się za malowanie drzwi na zapleczu, przyśpiewując przy tym jakieś ludowe pieśni. Ma chłopak talent, trza przyznać. Ja, Kasia i naszych dwóch praktykantów zajęliśmy miejsca przy kasie, cierpliwie czekając na klientów.
Pamiętaj czego cię uczyli. Nie daj się ponieść emocjom.
Wkrótce zaczął się napływ klientów. Nadchodzili falami. Czasem sklep świecił pustkami, by w ciągu jednej minuty wypełnić się po brzegi. I vice versa. Moim pierwszym klientem był jakiś dziwnie opalony, długowłosy chłopina, w czapce z daszkiem z napisem WestTrans. Podał mi jakiś element, rzekomo kupiony u nas (co potwierdził paragon), twierdząc że ów nie działa prawidłowo. Cwaniak nie wiedział jednak na kogo trafił. Mianowicie... obok stał szef Radek, przypadkiem podsłuchujący naszą rozmowę. Miał akurat chwilę, bo czekał aż mu Bastian przygotuje jakieś dokumenty, więc postanowił mnie wspomóc. Chwycił do ręki element i stwierdził, że brak na nim wyraźnych oznak uszkodzenia (czyt. że wygląda na sprawny). Klient nie uwierzył. Popełnił wszak błąd niewybaczalny, bo kto jak kto, ale szef Radek na elektronice znał się jak nikt inny. Nie minęło nawet 5 minut, a na ladzie stały już wyciągnięte z tej okazji zasilacz, oscyloskop i dwa mierniki (wszystko poprzeplatane kilometrami przewodów). Wszystkie pomiary przeprowadzone przez pana Radka potwierdziły jego tezę. Element sprawny, klient upokorzony, a szef Radek - niewzruszony. Był mistrzem nie tylko w dziedzinie elektroniki, ale także w dziedzinie ukrywania emocji. Chyba nigdy do końca go nie rozgryzłem.
- Pan Radek jest świetny, nie sądzisz? - zagadał mnie po tym zdarzeniu Bastek.
- No, jestem pod wrażeniem. Ale, po co tyle zachodu? O jedną, małą diodę?
- Może i tak. Ale widziałeś minę tego gościa.
- No - odparłem z uśmiechem. - Bezcenne.
No i się sprzedaż zaczęła na całego. Po młodym elektroniku kupującym zestaw do samodzielnego montażu (konkretnie: maszynkę do usuwania włosków między palcami) pojawiali się nowi klienci. Następny w kolejce był jegomość z wąsem. Widać było jak na dłoni, że upały mu nie służą. Biedaczysko spocił się jak szara mysz i gdyby nie klimatyzacja, pewnie by na naszych oczach wyzionął ducha.
- W czym mogę pomóc - rzekłem
- Sprężone powietrze u was dostanę?
- Tak - odparłem, choć zdawałem sobie sprawę, że panu od sprężonego przydało by się bardziej powietrze świeże.
- W jakich pojemnikach macie?
- Niebieskich - odrzekłem nie do końca rozumiejąc o co chodzi.
- Nie, nie. Chodziło mi o pojemność - stwierdził tamten wyraźnie się niecierpliwiąc.
Po chwili cała gama opakowań ze sprężonym powietrzem znalazła się na ladzie, by klient mógł je obejrzeć, dotknąć a nawet powąchać.
- Biorę tę - powiedział po chwili zastanowienia, wskazując na największe z opakowań. Zapakowałem ładnie w super wytrzymały i nieszkodzący środowisku woreczek foliowy i dumny z siebie zarobiłem szesnaście polskich złotych.
- Dzień dobry - rzekł kolejny klient.
- Dzień dobry - odparłem.
Przede mną stał dość wysoki pan, ubrany w niebieskie, nieco już schodzone ogrodniczki. W oczy rzucał się także wydatny nos. Dosłownie i w przenośni.
- Odsyp mi pan dwa kilo ziemi. Ale takiej najlepszej, bo to pod chwasty mojej cholernej starej. A nie chciałby jej pan widzieć wnerwionej.
- Mógłby pan powtórzyć - odrzekłem zdziwiony, bo się chyba przesłyszałem.
- No, ziemi chcę. Dwa kilo.
- Proszę chwilkę zaczekać.
- Bastek - rzuciłem siedzącemu na zapleczu koledze. - Jakiś gościu chce ziemie kupić. Mamy jakąś na sprzedaż?
- Powiedz mu, żeby sobie nakopała na zapleczu. - Stłumionym śmiechem skwitowaliśmy naszą rozmowę. - Zaproponuj jakiś sklep ogrodniczy - dodał po chwili, już poważniej.
Po tych słowach powróciłem do kasy, spojrzałem na klienta i powiedziałem to, co zasugerował mój kolega z zaplecza.
- Nie macie ziemi. Ale przecież na szyldzie jest napisane „TORF”.
Zacisnąłem mocno zęby, by nie wybuchnąć śmiechem.
- Tam jest napisane „TRAFO” proszę pana.
- A to jest jakaś różnica?
Po nader wyczerpującej i długiej rozmowie dotyczącej różnic między istotą torfu a transformatorami, zaprosiłem do kasy następnego klienta.
- W czym mogę panu pomóc - zapytałem kolejnego, dość młodego chłopaka.
- Pomóc! - zapytał wyraźnie poirytowany klient. - Na przykład może mi pan coś sprzedać! - niemal wykrzyczał tamten.
Szykuje sie ciężki dzień.
Po owym zakompleksionym smarkaczu z okularami o szkłach grubości denka ze słoików, musiałem obsłużyć kolejno: starszego pana, wyjaśniając mu przy okazji, że zwykłych baterii nie naładuje, nawet taką ładowarką za sto dziewiętnaście złotych, wredną babę, którą rzekomo zwodzimy obietnicami bez „pokrycia” oraz nierozgarniętego najwyraźniej młodszego mężczyznę, proszącego o bezprzewodowy kabel do neostrady.
- Adaś. Choć tu na chwilę. - Usłyszałem głos szefa Mirka. - Pokaże ci jak nawijać przewody na belki.
- Ok, już pędzę.
Wyglądało na to, że szef chce mi dać chwilkę na odsapniecie od klientów. W końcu to był mój pierwszy dzień.
- Słuchaj teraz uważnie. Tu jest nasza nawijarka, skonstruowana dawno temu przez pana Radka. Konstrukcja prosta jak budowa cepa. Tutaj jest włącznik, a tu potencjometr, którym regulujesz prędkość obrotów. Nadążasz?
- Tak - odparłem z dumą.
- Ok. To teraz nieco trudniej. Tu masz magiczny patyczek. Wkładasz go, o tutaj. Widzisz? W ten sposób, sękiem na południe. Tu o, to jest magiczne kółeczko, które służy do stabilizacji belki. A w te rowki, o tutaj właśnie, wkładasz tę oto metalową rurkę. Tu masz magiczny śrubokręt, którym zabezpieczysz cała konstrukcję. Wkładasz go o tu i przekręcasz siedem i pół razy w lewo, a potem dwa w prawo. Jego miejsce jest tu, na tym haczyku. A tym pasem musisz się zapiąć, aby nie wypaść przez okno. Po to właśnie są na suficie te cztery uchwyty. Jak zatem widzisz Adamie, nic nie dzieje się tu przypadkiem.
- Jeszcze raz. Ile razy mam przekręcić ten śrubokręt?
- Panie Adamie, pan to ma rozruch jak ruski czołg. Przecież ci tłumacze jak głuchy ślepemu. To wkładasz tu, a potem siedem i pół razy w lewo i dwa razy w prawo. Spróbuj.
Po kilku mniej lub bardziej udanych próbach w końcu powtórzyłem bezbłędnie całą „magiczną” sekwencję. Jednak ów „przerwa” nie trwała długo, bo na sklepie w ułamku sekundy zaroiło się od klientów. Aż czuło się narastające napięcie tych, którzy czekać musieli w kolejce.
Jakiś młody studencik robił zakupy. A robił to w tak flegmatyczny sposób, że męczyło samo na niego patrzenie. Bastian starał się go jakoś dyskretnie popędzić, ale temu chyba odpowiadało obrane tempo. Stał, wybierał, przebierał. A ma pan może te przełączniki, ale bardziej czerwone, a ma pan może coś mniejszego od tych, ale większego od tamtych, a ma pan może te kwadraciki tylko bardziej okrągłe? Kulminacyjnym momentem była chwila, gdy ów młodzieniec zapytał jaki dźwięk generuje jeden z pięcio woltowych sygnalizatorów.
- Bzzzzzzzzz. - odparł ktoś z tłumu. Ale fortel poskutkował, bo zawstydzony chłopak pojął aluzję i szybciutko zakończył swoje zakupy.
- W czym mogę pomóc - zapytałem kolejnego klienta.
- Pól litra poproszę...
Jakimś cudem udało nam się w trójkę wraz z panią Kasią i praktykantami obsłużyć wszystkich czekających w kolejce. Nadeszła więc chwila przerwy, której w Trafo czas trwania dyktują klienci.
- Adam. Jak chcesz, to zapraszam na pożegnalnego grilla - zagadała niepewnie Kasia.
- Pożegnalnego? A ktoś umarł ostatnio? - wypaliłem.
- Nie, wyjeżdżam za granicę. Z końcem miesiąca odchodzę z firmy, a ty masz mnie tu zastąpić.
Spojrzałem na kalendarz. 29 maj. - Hmmm. A ile tu pracowałaś?
- Trzy lata. Ale nie martw się. Dasz radę. Pamiętaj tylko, aby myć swój kubek i opuszczać deskę w toalecie. Z resztą powinieneś dać sobie rady.
- Dzięki za zaufanie - odparłem krzywo. - A gdzie to właściwie wyjeżdżasz? - zapytałem po chwili.
- Na daleką północ.
- Do Finlandii?
- Nie, na Syberię, do swojego chłopaka.
- Acha. A czym się tam będziesz zajmowała?
- Jeszcze nie wiem. Ale ma mi on jakąś fuchę na miejscu załatwić. Może nawet w tej samej branży co on.
- A wiesz, że na sklepie przed chwilą dwóch facetów się obmacywało? - tymi słowami ostatecznie utwierdziłem Kasię w przekonaniu o mojej niepełnoletności emocjonalnej.
Zaproszenie oczywiście przyjąłem. Zabawa była przednia. Powyższe djęcie pochodzi właśnie z ów imprezy. Opiliśmy się przyzwoicie i najedliśmy Princessami. Kilkanaście tygodni później dowiedziałem się, że Kasia wraz ze swoim chłopakiem polują na syberyjskie niedźwiedzie, dostając po 5 rubli od każdej upolowanej sztuki. Wyciągają jakieś 25 rubli dziennie.
Po miłej rozmowie z Kasią, przyszedł czas na obowiązki. Obsłużyłem kilku klientów i odchodząc od kasy zauważyłem jego. Niewysoki, niezbyt dbający o higienę mężczyzna, w kłującej w oczy barwą koszuli, wszedł pewnym krokiem na teren sklepu.
- Dzień dobry panu - odezwał się do mnie. - Chciałem zwrócić autoalarm. Nie działa mi. Byłem u fachowców z naprzeciwka i próbowali podłączyć ten alarm na kilka różnych sposobów, ale się nie dało. Chciałem go zwrócić.
- Jedną chwilkę - odparłem, po czym skierowałem się w stronę Bastka.
- Ok, już idę - rzekł do mnie i spojrzał na klienta. - Ja pana kojarzę. Ale ja panu żadnego zwrotu robić nie będę, bo pan ten alarm najzwyczajniej w świecie ukradł.
- Co kur... że niby go ukradłem. Tutaj mam paragon. I żądam zwrotu pieniędzy. Ja się z wami cackać nie będę... (potem pojawił się trwający kilkanaście minut dialog, składający się głównie ze wzajemnych oskarżeń o nieuczciwość).
Ni stąd ni zowąd Bastian przeskoczył ladę, dopadł do gościa i kilkoma szybkimi ruchami w stylu Tigera Michalczewskiego znokautował rywala na oczach pozostałych pracowników i klientów sklepu. Następnie złapał jegomościa za ubranie i wyrzucił go przed sklep. Przy wrzawie oklasków i entuzjastycznych okrzyków z dumą otrzepał dłonie i pozostawił awanturnika na pastwę przejeżdżających tu i ówdzie rowerzystów. Tłum wiwatował: BASTIAN!... BASTIAN!...
- ...Bastian! - niemal krzyknął pan Mirek wyrywając naszego kolegę ze świata fantazji. Pseudoklient nadal stał po drugiej stronie lady, mieląc językiem bez końca.
- W czym mamy problem. - Po zapoznaniu się ze sprawą i uspokojeniu rządnych mordu oczu Bastiana (BASTIAN NISZCZYć, BASTIAN MIAżDżYć!), szef zakazał bezczelnemu złodziejowi wstępu na sklep, pod groźbą policyjnej interwencji.
Bastian nie dał się pokonać swoim demonom. Ale może następnym razem będzie okazja by się wykazać...
- No proszę, kto tu się zjawił na dole - przywitałem tymi słowami Piotra, który na kilka godzin zaszył się wraz ze swym laptopem w kącie pracowni na piętrze.
- Ale jestem zadowolony - rzucił tamten z uśmiechem od ucha do ucha.
- Co się stało? - zapytałem, wyraźnie zaintrygowany stwierdzeniem kolegi.
- Udało mi się znaleźć buga w oprogramowaniu. Szukałem go dwa dni. Program zapętlał mi się w nieodpowiedniej chwili. Zamiast po trzynastu sekundach i trzystu dwudziestu pięciu tysięcznych, robił to zaledwie po trzynastu sekundach i trzystu piętnastu tysięcznych, a procesor na którym pracuje jest tak skonstruowany, że nie można zmienić tego czasu. Na szczęście znalazłem sposób na obejście tego problemu i za pomocą zmiennej resetującej układ co...
Człowieku! O czym ty do mnie rozmawiasz! - myślałem patrząc na mojego rozmówcę, przytakując mu tylko z uśmiechem. Widać było jednak, że rozmowa ze mną, a raczej ów monolog, w który z pozoru z takim zainteresowaniem się wsłuchuje, sprawiał mu wielką przyjemność. Może czuł się niedoceniany, bo ta wręcz bijąca z jego oczu radość chwyciła mnie za serce i sprawiła, że postanowiłem pod żadnym pozorem nie przerywać mu tej chwili szczęścia. Przecież w końcu kiedyś będzie musiał skończyć...
Po pobudzającej do życia rozmowie z Piotrem, powróciłem do kasy. Po jej drugiej stronie stał już niedogolony, opalony na ciemny brąz mężczyzna. Wyglądał jak sprzedawca kebabów z Turcji.
- Jest Bastian? - zapytał.
- Sekunda. - Udałem się na zaplecze, gdzie siedział popijający świeżo zaparzoną kawę Bastek.
- Może też chcesz kawy - zapytał.
- Nie dzięki. Nie pijam. - Nienawidzę tego gorzkiego smaku.
- Nikt nie jest doskonały.
- Jakiś koleś pytał o ciebie. Jakiś Turek chyba - dodałem po chwili.
- A to na pewno Gary.
Bastek zostawił niemal natychmiast swoją kawę i ruszył pędem do kasy.
- Co to za Gary? - zapytałem Piotra, który nadal siedział z nami na zapleczu.
- Sprzedawca kebabów. No i członek KMB rzecz jasna.
- A co to jest KMB? - zapytałem zaintrygowany tym tajemniczym skrótem.
- Klub Miłośników Bastiana. Taka miejscowa sekta, której członkowie kupują w Trafo jedynie u naszego kolegi. Krążą plotki że postawili mu niedawno ołtarz i trzy pomniki. Według wyznawców KMB, wszystko co przechodzi przez ręce Bastiana ma specjalną, magiczną moc. Każdy element który przeszedł przez jego dłonie, działa w każdym miejscu i w każdych warunkach już na wieki, ceny jakie proponuje wywołują magiczny uśmiech na twarzy największych pesymistów, a jego hipnotyzujące słowa sprawiają, że kupujący uwierzą w każde, nawet te najbardziej absurdalne teorię naszego kolegi. Skrajni wyznawcy wierzą także, że kosmyk jego włosów potrafi wyleczyć grzybice stóp.
- Acha... Piotrek. Gdzieś się nożyczki zawieruszyły. Nie widziałeś może?
Do sklepu wpadł wysoki, łysy mężczyzna z facjatą której nie powstydził by się najaktywniejszy bokser. Aż zawiało chłodem, gdy dziwny, mroczny odgłos wydobył się z jego gardła. Gość wyraźnie nie był w sosie. Na kogo wypadnie, na tego bęc. Nieszczęście przypadło w udziale Luk-sanowi.
- Dzień dobry panu. Ostatnio kupowałem u was diody samochodowe na dwanaście wolt. Niby są białe, ale mają zupełnie inny kolor niż te, które mam już zamontowane w samochodzie. Co więcej, nawet one się między sobą różnią.
Luk-san nie wiele się zastanawiając, ruchem godnym najlepszych samurajów, chwycił owe diody i posługując się wyuczonym w wieku czterech lat stylem modliszki, szybko podłączył ów elementy do zasilania.
- No wydaje mi się, że te diody świecą jednak na biało - odparł praktykant.
- Niech się pan przyjrzy - rzekł tamten. - Ta świeci na żółto, a ta na niebiesko.
Nie mając akurat klienta, postanowiłem przyjrzeć się ów zjawisku. Patrzę i patrzę, wytężam wzrok, oglądam je z prawej i lewej. - Co jest nie tak z tymi białymi diodami? - zapytałem w końcu.
- One nie są białe. Ta jest niebieska, a ta żółta. Mają inny odcień - przekonywał mnie klient, najwyraźniej pewny swych racji.
- Mi się wydaje, że świecą identycznie - rzekł Luk-san.
- Co chcesz ze mnie idiotę zrobić? Mam ci przynieść i udowodnić.
No to się zaczyna. Zaraz pewnie przyniesie z samochodu swojego baseballa i będzie nas przekonywał do swych racji. Na szczęście w pobliżu był nasz wybawca, nasza gwiazda zaranna i opoka, z której mesjanizm aż się wylewa - Bastian we własnej osobie.
- Jaki mamy problem - zapytał w swój nader spokojny i pojednawczy sposób. Za nim ustawił się także ciekaw całej sytuacji Piotr.
- Te diody świecą w różnych odcieniach. Ta na niebiesko, a ta na żółto. A powinny wszystkie na jednakowo biało.
Bastian jeszcze raz przyjrzał się ów spornym elementom. Przez ułamek sekundy spojrzał także na nas. Już wiedzieliśmy.
- Rzeczywiście, jak się przyjrzeć... Istotnie... Jest różnica, nawet dość.... Ma pan racje, że... świecą inaczej... - przekrzykiwaliśmy się w czwórkę jeden przez drugiego, przy okazji brechtając ego naszego klienta. Bastek podmienił mu diody na nowy zestaw a łysy natarczywiec wyszedł wyjątkowo zadowolony, jeśli tacy w ogóle odczuwają pozytywne emocje.
- A co z tymi diodami, co zostawił ten facet - zapytał praktykant Bastiana.
- Wyszukaj miejsce magazynowe i wrzuć tam gdzie są wszystkie pozostałe białe LEDy.
- Dzień dobry - usłyszałem kolejny, tym razem bardziej przyjazny głos.
- Dzień dobry. W czym mogę pomóc? - zapytałem.
- Potrzebował bym samca i samiczkę.
Ke passa? Nie wiele więcej się zastanawiając pobiegłem ile sił w nogach na zaplecze, by się poradzić Bastiana. Ale jego nie było. Co robić, co robić? Moje oczy błądziły bezsensownie po pomieszczeniu. Nagle mój wzrok przykuło coś, o co z pewnością pytał klient.
- Proszę bardzo. - Położyłem na ladzie towar.
- A... a co to niby ma być? - odparł tamten.
- Samiec i samiczka. Prawda, ze śliczne mają futerka?
Po mojej nieudanej próbie sprzedały chomików szefa, zakończonej przeniesieniem ich z dala od moich nadgorliwych rąk, podszedł do mnie Bastek:
- Nie przejmuj się Adaś. Kiedyś ktoś chciał podarować klientowi klucze do samochodu pana Mirka.
Dzień zbliżał się ku końcowi. Jeszcze tylko kilku klientów. Nagle zrobiło się szumnie. Mariusz, jeden z dwóch praktykantów obsługiwał pewnego niesfornego dziadka. Człek nie wydawał się specjalnie groźny, ale dał się we znaki nie tylko Mariuszowi, ale wszystkim pracownikom.
- Dzień dobry. Mam tu latarkę, która nie świeci. Macie może takie żarówki? - Zaczęło się niewinnie.
- Już szukam - odparł Mariusz, też już zmęczony dniem. Po chwili dotarł do klienta z szukaną częścią i począł rozkręcać latarkę. Operacja nie dała zadowalającego wyniku, to też praktykant, nie bezpodstawnie, pomyślał o wymianie również baterii. Klient zaczął się niecierpliwić, a cała sprawa - wyglądać poważnie, to też Mariusza wspomógł pozbawiony chwilowo zajęcia Cześ. Ale i wymiana baterii nie dała żadnego efektu. Zrezygnowani sprzedawcy zwrócili klientowi jego sprzęt, a ten nie okazując krzty wdzięczności za okazane zainteresowanie, zbeształ młodzieńców, zarzucając im brak profesjonalizmu. Tego było już za dużo.
- Jak pan wchodzi do warzywniaka, to kupuje pan marchewkę, pietruszkę i ziemniaki i każe sobie pan zupę przygotować - denerwował się Mariusz.
Nawet neutralni dotąd klienci zabrali głos, broniąc sprzedawców przed nadgorliwym dziadkiem, bez wątpienia zasilającym szeregi mohercommando. Dziadka nie lepiej potraktował sam Bastian, który w miarę grzecznie, acz dobitnie wytłumaczył klientowi, że ma do czynienia ze sklepem, a nie serwisem i że jego problem, nie jest naszym. Klient w końcu dał za wygraną, ale jak to zawsze bywa w takich sytuacjach, ostatnie słowo musiało należeć do niego.
- Lepiej zamknijcie ten sklep - burknął na dowidzenia tamten.
- Zamkniemy - odparliśmy chórem - już niedługo koniec dniówki.
- Dzień dobry - rzekł młody chłopak z naprzeciwka, będący zarazem moim ostatnim klientem. Wraz z kolegą przeglądali umieszczone na wystawce zestawy do samodzielnego montażu. - Chcielibyśmy kupić jakiś układ do ośmiu złotych, najlepiej jakiś mrugający lub pikający.
- Nie bardzo rozumiem - odparłem. - żeby były jakieś efekty świetlne lub dźwiękowe?
- No, dokładnie. Potrzebujemy coś takiego na zajęcia. Dostaniemy jakieś za osiem złotych?
- Migający kwadracik by tyle kosztował - zacząłem wyliczać, z myślą o zaproponowaniu co najmniej kilku pozycji.
- BIERZEMY! - rzekli obaj jednocześnie, nie dając mi się wykazać.
Dzień zakończył się rozliczeniem kas i przeliczeniem sejfu. Rozjazdów nie było. Wszyscy myślami byli już przy ciepłym obiadku, kąpieli albo Sushi.
To jednak nie przeszkodziło klientom, którzy już po zamknięciu koczowali pod drzwiami Trafo. Jedni spoglądali na zegarku, dopytując się innych czy rzeczywiście jest już pora zamknięcia, czy sprzedawcy tym razem z nich zakpili. Inni, robiąc z rąk coś na kształt lornetki, przyklejali się do szyb, z nadzieją, że zobaczą to czego szukali, a czego określić nie potrafię. Może liczyli, że któryś z nas ich kątem oka zauważy, zlituje się i wpuści tę całą pielgrzymkę do środka. Popatrzałem na moich towarzyszy. Byli niewzruszeni, nawet wtedy, gdy ktoś zaczął szarpać za klamkę, a inny nerwowo wymachiwać przywieszonym obok drzwi pistoletem. Cały ten chaos trwał dobrych kilkanaście minut. W końcu tłum się rozszedł, pozwalając nam w spokoju opuścić sklep.
- Jutro też jest dzień - mówiliśmy jakby sami do siebie.
Pożegnałem się serdecznie z całą ekipą. Bastek zaproponował, że mnie podrzuci, bo będzie przejeżdżał obok mojego osiedla. Uznając to za dobrą okazję do bliższego zapoznania się z bożyszczem tłumów z KMB, chętnie przystałem na propozycję.
Rozmowa przebiegła wyjątkowo sympatycznie. Poruszaliśmy wiele ciekawych tematów, takich jak muzyka, praca, wiara, prężnie rozwijające się społeczeństwo drożdży, czy abc terroryzmu, z różnymi możliwościami zniszczenia świata za pomocą „czerwonego guzika niszczącego światy”. W końcu dojechaliśmy na parking przy moim mieszkaniu i na chwilę opuściliśmy pojazd.
- Dobrze się dziś spisałeś. Będą z ciebie ludzie - rzekł podając mi rękę na pożegnanie i pochylając głowę w podobnym geście, jaki wykonał wcześniej Luk-san.
Byłem tak zmęczony że nawet nie chciało mi się odpowiadać. Przytaknąłem jedynie.
- Wiem, że dzisiaj było dość spokojnie, rzekł bym nawet nudno, ale kolejne dni powinny być bardziej emocjonujące. Do jutra zatem. Bastian odjechał.
Stałem chwilę bez ruchu, w końcu złapałem się za swoje pyzate policzki i rzekłem sam do siebie: - Arbeit Macht Frei.
Dziś już nie pracuje w Trafo. Wybrałem pracę lżejszą, przyjemniejszą i mniej stresującą. Czasem jednak zastanawiam się jak by to było, gdybym nadal stał za ladą sklepu. Trzeba podkreślić, że przez ten okres nauczyłem się o wiele więcej, niż przez kilka lat edukacji w technikum, gdzie jak podkreślał szef Mirek, nie uczy się młodzieży elastycznego myślenia, a wpaja się wiedzę, z której młodzi nie potrafią korzystać. Wiele zawdzięczam ówczesnym współpracownikom. Nigdy o was nie zapomnę... eee... no ten... jak wy się tam w ogóle nazywaliście?
Byłbym zapomniał. Teraz pracuje w kamieniołomie.
Zbieżność imion i miejsc jest przypadkowa

R-Chee