W poniedziałek stawy zgnuśniały, a w środę otworzyły się obłoki. Liliowe lenistwo wręcz spływało po gałęziach na ziemię. W czwartek chodziłam sprawdzać, czy tory się przypadkiem nie zapętliły. Całe szczęście, jeszcze nie.
Dużymi krokami, w gumowych buciorach, nadchodziły wakacje. Trzeba było brać plecak i lecieć, gnać, bo te znaki na niebie i ziemi nie wróżyły nic dobrego. Jak każdego roku spakowałam tylko najpotrzebniejsze rzeczy, a więc wyprutą z piór poduszkę na marzenia i talerz dla gości z innych galaktyk, a potem pobiegłam na spotkanie odwiecznej przygody.
Moją wędrówkę rozpoczęłam po wsiach. Bokami ryczały krowy, a środkiem umorusany pastuszek wiódł stadko owiec o skwaśniałych pyskach. Dziewczynka, która jechała na największej owcy, miała oczy Ewy oraz żebro Adama. Pod nosem gwizdała sobie piosenkę o gwałcie i stworzeniu. Pod lasem grupka dzieciaków piekła niedojrzałe kartofle. Najpierw zapychały się ciepłą masą, a potem jęczały, że je brzuchy bolą.
Później opuściłam wsie dla dolin rzecznych. Uwielbiam, jak mi sandały chlupocą, a pomiędzy palcami u nóg przemykają złote i inne rybki. Spotkane pajęczaki ostrzegły mnie, że zbliża się era burz, a wielki On już niedługo porzuci samochód i wsiądzie na konia o czerwonych ślepiach. Wiedziona sentymentem, natychmiast wyjęłam nogi z wody i wytarłam je o trawę, uważnie i dokładnie, żeby przypadkiem nie dostać grzybicy. Patrzyłam w górę, aż w końcu wpadłam na drzewo i rozbiłam sobie nos.
Kolejnego dnia wędrówki natrafiłam na miasto. Organ powonienia wciąż trochę bolał, więc musiałam zdać się na dotyk i smak. Miasto nazywało się Upakujmitrzykwartypiachu i było piaszczyste, aż szlag trafiał, w dodatku ulice zalane wodą wciąż przypominały mi stawy, z których wyszłam. Nie chciałam się taplać w bagnie, więc chodziłam po dachach domów, strasząc bociany i pozbawiając nieuważną młodzież potomstwa.
Od tej pory metropolia goniła metropolię. Wozy strażackie i babki w lustrzanych okularach, sygnalizacja świetlna i przejścia dla pieszych, po których drepciły bose, rumiane dzieciaki. W dodatku drogi zapętlały się i ciągle tam, gdzie powinna się kończyć jedna, a wyrastać druga, tkwił kościół. Pochodziłam sobie trochę na pogrzeby, i wciąż słuchałam o tym, że burze nadejdą, a ziemia spłynie krwią, tak, tak.
Wdeptując na kamienną drogę zepsułam sobie sandały. Dwa dni płakałam nad okropnym losem moich ukochanych butów, a później zabiłam dwa żółwie i z ich skorup zrobiłam sobie ciapcie-szłapcie. Trochę stukały, ale nic to. Na tablicy ogłoszeń zobaczyłam link do Google i z trudem znalazłam jakieś informacje, bo wciąż bolał mnie nos. Wakacje dobiegały końca, a niebo z wolna zasnuwało się biskupim szkarłatem. Nocami na drzewach huśtali się wisielcy, a diabli bawili się w dwa ognie. Chciałam przyłączyć się do zabawy, ale w żółwich szłapciach byłam przeraźliwie wolna, a przecież od małego mam skórę bardzo podatną na oparzenia. Wybaczyli mi to i grali sami, ale musiałam stać nieopodal i liczyć punkty.
Następnego dnia, który na nieszczęście nie był już następny, ale ostatni, zbudził mnie wicher i granie dzikich trąb, zrobionych z trawy. Powietrzem coś leciało, orszak złożony z koni i głów, a On miał tak jak obiecano zielone, przejrzyste oczy i wytarte dżinsy, spojrzałam raz i zemdlałam, widocznie jako śmiertelniczka nie miałam prawa widzieć takich dziwów. Przez ten czas ktoś włożył mi w dłoń sto złotych polskich, za co zamówiłam taksówkę i w szłapciach-kłapciach wróciłam do domu. Opowiedziałam wszystko gosposi, a ta się przelękła i zapowiedziała, że za rok osobiście wybierze się ze mną na wakacje.
Wielka burza nadeszła pierwszego dnia września. Dzieciaki nie poszły do szkół, a On chodził mi wokół domu i śmiał się histerycznie, dopóki gosposia nie poszczuła go kanarkami, bo pies nie chciał gryźć.
Wakacje z motywem [miniaturka, trochę s-f]
1I must say I'm disappointed in your progress. I imagined you would be here sooner.