Siewca gwiazd [absurd=realizm]

1
Siedział przy kawie i wpatrywał się w piankę. Wysoką piankę od caffe latte, Paryż, Mediolan, Toronto. Toronto? Nie wiedział dlaczego akurat Toronto. Tam nie pijają caffe latte, tylko beer marki BEER, zimne jak tamtejszy klimat. Nie miał nic. żadnej myśli, tezy, zamiaru, chęci ani niechęci. Tylko tą caffe latte i miliony wspomnień. Nie takich, które wyciskają łzy, ani takich które przywołują rozmarzony, niewinny dziecięcy uśmiech, ani takich które wywołują elektryzujący dreszcz. Po prostu wspomnienia. Zwykłe i bezużyteczne. Kiedyś myślał, że mieszkanie w centrum Nowego Jorku, Maserati, wielka kariera i piękna kobieta uczynią go szczęśliwym. Banalnym byłoby, gdyby tak się nie stało; ale przecież banałem jest wszystko, co nas otacza.

Wyciągnął papierosa. Nie miał ochoty na kawę.

Nie miał ochoty na papierosa, więc rozkręcił go i wsypał zielonkawy, pachnący miętą tytoń do szklanki.



Czekał na kogoś. Nie wyczekiwał, po prostu czekał. Wiedział, że ktoś przyjdzie, ale to spotkanie było mu obojętne. Nie zastanawiał się, kim jest gość, nie miał schłodzonego szampana, nie miał nawet whiskey. Całą wypił wczoraj i nie poinformował o tym gospodyni, która nie mogła przecież domyślić się, że jej pracodawca wchłonął w jeden dzień trzy butelki. Miał fatalny dzień, od samego rana. Na śniadanie więc zrobił sobie whiskey z colą, na obiad whiskey z cytryną, a na kolację whiskey z lodem.

Dzisiaj nie miał nic, ani whiskey, ani nawet kaca.



Ktoś zapukał do drzwi. Marcin, lub też Martini, postanowił nie otwierać. Jest dzwonek, po co pukać?

Ktoś zapukał do drzwi.

Ktoś zapukał do drzwi.



Marcin podniósł się i wolnym, zrezygnowanym krokiem otworzył zamki. Wiedział, że Ktoś wejdzie sam, więc odwrócił się i udał na swoje poprzednie miejsce. Gość wszedł i usiadł naprzeciw niego, przy niewielkim okrągłym stoliku, stojącym pośrodku wielkiego pokoju.

- ładne mieszkanie – powiedział Ktoś, oglądając obrazy, które wisząc na ścianach rozpraszały nieco biel i pustkę.

- Sam go urządziłem. Nie urządziłem raczej. Sam.

- Nie zapytasz, kim jestem i po co przyszedłem?

- średnio mnie to obchodzi. A właściwie obchodzi, wielkim kołem, takim jak Britney omija krowie gówno podczas wycieczki na wieś. Wieś to lunapark, prawdziwy kurwa lunapark, z ruchomą szopką.

- Jesteś realistą. Nawet przesadnym realistą, jak na ziemianina.

- A ty to co, z kosmosu jesteś?! – Martini don Whiskey zirytował się nieco. Po raz pierwszy od dłuższego czasu.

- W kosmosie też jest ziemia. Ja jestem stąd, skąd ty. Od mamusi, przez którą po tej ziemi twardo stąpam. Niestety. Właśnie po to tu jestem. To ty zdajesz się być nie z ziemi, spoza fizyki, spoza świata trzech wymiarów. Ale o tym później i nie ode mnie. Teraz proszę, chodź ze mną, skoro i tak wszystko jest dla ciebie obojętne.



Gość wstał i wyszedł, pewien, że Martini pójdzie za nim. Przeszedł przez dwuskrzydłowe drewniane drzwi i skierował się w stronę czarnego maserati, stojącego przed garażem. Marcin rzeczywiście wyszedł za nim. Nie zamknął drzwi. Zatrzymał się jedynie na chwilę na progu i rozejrzał po ogrodzie, otaczającym białą willę. Pomyślał. Chyba miał kiedyś psa.

Obydwaj wsiedli do samochodu, Ktoś po stronie kierowcy. Maserati ruszyło...



Zatrzymali się przed starą kamienicą. Wyglądała jak te poniemieckie, ponadwiekowe na Dolnym śląsku. Wrocław. Patrzył na tą kamienicę i widział swoje piękne miasto, polskie miasto, miasto, które zostawił. Nie było mu szkoda, budynek rozsypywał się, gdzieniegdzie tylko pozostały reszki farby, całość przypominała miss świata, ale sprzed pięćdziesięciu lat. Skąd taki budynek w Nowym Jorku? Nie chciało mu się myśleć na takie trudne tematy.



- To tu – powiedział Ktoś.

- Co tu? Zakładasz że ja wszystko wiem i wszystko rozumiem. że wysiądę teraz grzecznie jak piesek i w ogóle nie przejmę się tym, że chcesz oddać mój wóz do kasacji?

- Sam sobie przeczysz. Przecież ty naprawdę wszystko wiesz.

Martin popatrzył się na swojego rozmówcę ze zdziwieniem.

- Być może masz rację. Chcę wysiąść i powiedzieć ci „zabieraj ten wóz”. Ale na pewno nie wiem wszystkiego. Nie wiem jak masz na imię.

- Ja również. To zbyt skomplikowane, żebym mógł ci to wytłumaczyć, w każdym razie wynika to z pewnej filozofii, filozofii świata przedstawionego. Nam przez nasz mózg. Czy musisz używać imienia, zwracając się do mnie?

- Nie, ale mówiąc o tobie.

- Jeśli nie będziesz mnie widział, nie będziesz miał pewności, że istnieję. A po co mówić o czymś, czego nie ma? – Ktoś zrobił dłuższą przerwę. – Wysiądź, wejdź do budynku i przywitaj się.



Martini posłusznie udał się do bramy, nieproporcjonalnie małej, jak dla takiej kamienicy. Wszedł do środka i przywitał się. Nie bardzo wiedział z kim, ale nie chciał być niegrzeczny. To miejsce było bardzo uspokajające. Działające na zmysły. Wanilia. Vanilla sky, ale nie widać nieba. Całkowita, idealna, nie dająca nijak się przeniknąć ciemność. Jedynym punktem orientacyjnym był punkt wejścia; dłoń trzymająca klamkę za wszelką cenę chciała ją nacisnąć i wpuścić choć trochę słońca. Martini dobrze znał słońce i wiedział, że ono i tak nie przyjdzie. Powstrzymał więc dłoń i czekał na Cokolwiek. W końcu wyszła do niego.



- Witaj, przepraszam za tą ciemność, ale mamy problemy z natrętami.

- Co to ma do rzeczy?

- Natręci to głupcy, myślą, że jak jest ciemno, to nikogo nie ma.

- Rozumiem. Ale jak się tu poruszacie?

- Oni się nie poruszają, tylko one. Kobieca intuicja. Zaprowadzę cię tam, gdzie nawet ślepi widzą.



Dziewczyna chwyciła jego dłoń, leżącą do tej pory na klamce i poprowadziła. Najpierw przed siebie, a później w dół. Do góry. W prawo, nie, w lewo. Zapomniał drogę. Pomyślał, że to jakiś spisek, a on głupi dał się w to wciągnąć. Tak po prostu, tak bezmyślnie. Odzyskiwał energię i zdolność logicznego myślenia, ale nie potrafił stwierdzić, z jakiego powodu. W końcu to wcale nie taka niecodzienna sytuacja. Bywało gorzej. Bywało też lepiej, ale to działanie zupełnie przeciwne do jego samopoczucia. Czuł smutek, kiedy najpiękniejsza kobieta świata, jego żona, próbowała zrobić mu dobrze. Czuł ulgę, kiedy zobaczył swojego przyjaciela w siedem dni po pogrzebie. Czuł ulgę, bo myślał że umrze. Tak naprawdę jednak chciał żyć.



Cokolwiek zatrzymała się i puściła jego dłoń.

- To zasadzka, tak? Nie boję się – Marcin oglądał wiele egzekucji i wiedział, że to ostatnie, a zarazem najlepsze, co może w tym momencie zrobić.

- Ciemność wyczula zmysły. – Usłyszał krótką odpowiedź.

Krótką, zwięzłą odpowiedź. Rozwięzłą. Ona rozpinała mu spodnie. Postanowił nic nie mówić. Nie ma prawa głosu, tu rządzi ona. Cokolwiek widzi Marcinka. Marcinek nie widzi Cokolwiek. Cokolwiek wygrywa i bierze wszystko. Bierze do ust. Rzeczywiście, ciemność wyczula. Ciemność absolutna, sprawiająca, że jedyne co masz, to właśnie to co czujesz. Zrobiła to lepiej niż jego żona. Dużo lepiej i nie było mu smutno. Ani trochę.

- Dobra jesteś – chciał zgrabnie podziękować, ale nie potrafił. Nie potrafił rozmawiać z kobietami.

-Wiem. To moja praca. Musisz być rozluźniony, czeka cię spotkanie z Siewcą.

- Myślałem, że nie macie tu imion.

- śmieszny jesteś. Czy widziałeś w księdze imion Siewcę? To nie imię, to fakt.

Cokolwiek zapięła mu spodnie i poprawiła krawat. Oślepił go nagły błysk światła. To otwarte drzwi.

- Idź, czeka na ciebie.



Martini wszedł do pokoju, o którym jeszcze nie mogły zdać raportu odzwyczajone od widzenia oczy. Powoli, bardzo powoli zaczął odróżniać podstawowe kształty. Po środku stało biurko, przy biurku ktoś siedział, zapewne wspomniany Siewca. W rogu duże pudło. Na suficie halogenowa żarówka. Zabolały go oczy.

- Tylko ślepi patrzą prosto w źródło światła – usłyszał krzepki głos. – Usiądź proszę.

- Nie ma drugiego krzesła.

- A co byś zrobił, gdyby było?

Chwila ciszy.

- Usiadłbym.

- To zrób to.



Martini popatrzył się na niego dziwnie. Dopiero teraz mógł się przyjrzeć swojemu rozmówcy. Siewca był mniej więcej osiemdziesięcioletnim staruszkiem. Jego wygląd zupełnie nie pasował do głosu, a już na pewno nie do pozycji, w jakiej siedział. Wyprostowany, z rękami rozpostartymi dumnie na oparciach skórzanego fotela.

- Widzę, że nie rozumiesz. Więc najpierw ci wytłumaczę, potem przekonam, a na końcu namówię do tego, po co cię wezwałem – powiedział staruszek.

- W porządku.

- Gdybyś jednak usiadł, byłoby mi o wiele łatwiej.



Marcin nie chciał być niegrzeczny, ale również nie chciał się zbłaźnić, więc usiadł na podłodze. Siewca, widząc to, uśmiechnął się tylko.

- W przyrodzie istnieje takie zjawisko jak łańcuch przyczynowo-skutkowy. Nie tylko istnieje, wręcz panuje. Rządzi światem. Ludzi, zwierząt, roślin, fizyki, matematyki i sztuki. Jeśli kopniesz piłkę, ona się potoczy. A jeśli nie? Co, jeśli kopniesz, a ona się nie potoczy? Wtedy złamiesz czasoprzestrzeń. Po prostu zniszczysz ją, przestanie cię obowiązywać. Zostaniesz jej panem. Tak myśli większość naukowców. Prawda jest taka, że każdy kształtuje rzeczywistość od samego początku. Ludzie wymyślili sobie tą całą Ziemię, kosmos, ogółem - świat zdominowany przez prawa fizyki. W przestrzeni są inne twory, co ja mówię, nie ma przestrzeni. Przestrzeń to zjawisko równie trójwymiarowe i równie nudne, co ziemniak. Ogólnie, gdzieś poza tym światem istnieje coś innego, tylko my jesteśmy tak ograniczeni, że nie potrafimy tego pojąć.

- Mówisz, że sam sobie wymyśliłem wszystko, co widzę, słyszę i czuję?

- Nie do końca. Pierwsi wymyślili to Adam i Ewa, którzy wyłamali się z wcześniejszego systemu. Można to porównać do polityki. Był sobie świat kapitalizmu, w którym każdy robił, co chciał, ale pojawili się komuniści, którzy wszystko chcieli wyregulować, wyrównać, na każdy możliwy sposób ograniczyć. Adam i Ewa byli pierwszymi komunistami na ziemi.

- Ciekawie... I mamusia nauczyła mnie świata, tak? Sugerujesz, że dziecko pozbawione opiekunów będzie żyło w innym świecie?

- Dziecko pozbawione opiekunów umrze. – Siewca zrobił dłuższą przerwę. – Teraz do rzeczy. Mi się po części udało wyłamać. Jedynie po części. Odbyłem krótką wycieczkę w miejsce, którego nie było. Mogłem więc stwarzać, co tylko chciałem, rozumiesz? Wszystko. Byłem Bogiem, jednak o nieporównywalnie ograniczonym umyśle. Nie potrafiłem przecież stwarzać rzeczy, których nie znałem. Pojawiły się więc normalne, ludzkie kobiety, no może o trochę doskonalszych kształtach, piękna wyspa, gwiazdy... Kiedy znudziły mnie wszystkie łatwo dostępne przyjemności, zostały tylko te gwiazdy. Leżałem sobie wśród nich, tworzyłem nowe konstelacje, rysowałem, zmazywałem. Chciałem jednak tu wrócić, stwierdziłem, że wolność nie ma najmniejszego sensu, gdy nie umie się z niej korzystać... I wróciłem. Nie mam pojęcia jak, po prostu nagle znalazłem się na Long Island. Byłem sfrustrowany bezproduktywnością tego czasu, szczególnie że przybyło mi prawie czterdzieści lat... Dopiero po jakimś czasie odkryłem, że na niebie zaszły nieprawdopodobne zmiany... Moje konstelacje zastąpiły te stare. Dlatego teraz wtajemniczeni nazywają mnie Siewcą Gwiazd.

- Gdyby zauważono coś takiego, byłyby niezłe jaja.

- Nikt nic nie zauważył, bo tak naprawdę nic się nie zmieniło. W encyklopedii były moje gwiazdy, ludzie doskonale znali wszystkie figury... To znaczy, że świadomość istot ziemskich jest ściśle zależna od tego, co się tam dzieje. Postanowiłem więc przeprowadzić eksperyment. Dwie osoby wędrują jednocześnie. Ty zmieniasz, co tylko chcesz, ja wracam na ziemię po jakimś czasie i weryfikuję.

- To kompletnie absurdalne. Ty teoretyzujesz w kategoriach ziemskich, tam będzie praktyka, na dodatek w zakresie większym niż my możemy pojąć!

- świetnie.

- Co kurwa?

- Nie denerwuj się. świetnie, że wszystko zrozumiałeś. Co do eksperymentu, masz rację. Ale nie mamy nic innego, możemy tylko próbować, jeśli chcemy się czegokolwiek dowiedzieć. Czegokolwiek poza tym, że wiatr dzieli się na rzeczywisty, pozorny i własny, poza tym że Chiny mają bombę atomową, czegoś spoza Biblii i świętej nauki kościoła, który sam niczego nie wie. – Siewca mówił w tym momencie jak prawdziwy szalony naukowiec i autor „Mody na sukces”. – Wybrałem Ciebie, bo jako jedyny człowiek na świecie potrafisz nie myśleć o niczym. Twój mózg się wyłącza, kiedy tylko chcesz. Nie pytaj, skąd wiem.

- Skąd wiesz?

- Jesteś niegrzeczny. Poza tym gdybyś wreszcie usiadł na tym krześle, zrozumiałbyś.



Martin zastanawiał się dłuższą chwilę. Krzesło było zbyt nieefektowne. Wolał czarny skórzany fotel z wielkim oparciem. Wstał z podłogi i usiadł. Miękki czarny skórzany fotel. Dokładnie w tym miejscu, w którym miał być. Coś jeszcze się zmieniło. Pozornie pusty pokój okazał się wypełnionym po brzegi laboratorium z nowoczesnym sprzętem. Nowoczesnym to za mało powiedziane. Raczej z futurystycznym sprzętem przyszłości, gigantycznymi ekranami i wyświetlanymi na nich nieprawdopodobnymi danymi.

- Brawo. – Siewca zaklaskał, a następnie wstał z fotela. Wskazał mu jeden z ekranów. – Widzisz, tu są pomiary pól elektromagnetycznych w całym Nowym Jorku. W okolicy twojego domu często jest najmniejsze. Czasami wręcz nawet żadne. Nie masz telewizora ani radia?

- Mam. Niepodłączone.

- Dziwny z ciebie człowiek, ale właśnie dlatego jesteś mi potrzebny. Musisz jednak trochę popracować. Przejść coś jakby szkolenie, ale sam będziesz instruktorem. Damy ci trochę miejsca na przemyślenia, trochę pustej przestrzeni elektromagnetycznej, tyle że ograniczonej. Możesz to porównać do lotów kosmicznych. Jesteś astronautą, który może orbitować poza statkiem, ale trzymają go liny. Jak będziesz gotowy, odetniemy je.

- Czyli nie będę nawet wiedział kiedy?

- Będziesz. Poznasz od razu po możliwościach, jakie ci przybyły.

- Zjadłbym coś. I napił się whiskey.

- Czemu mi to mówisz? Przecież masz wszystko, co chcesz. Jeżeli tu jest ci trudno, zjesz sobie w komorze. – Siewca odwrócił się w stronę drzwi. – Proszę zabrać pana do komory!



Po Marcina przyszła Jakaś. Brunetka, z długimi nogami, wyglądająca na inteligentną. Taka jak na filmach o Jamesie Bondzie. Jakaś zaprowadziłą go do pomieszczenia znajdującego się niedaleko gabinetu Siewcy, nie odzywając się do niego ani słowem.

- Dzięki – powiedział, gdy ona zamykała drzwi. Na zamek.



Pomieszczenie identyczne jak poprzednie, tylko całkowicie, absolutnie puste. Absolutyzm. Nastał absolutyzm Martiniego don Whiskey, don Twórcy-Nowego-świata. Nie chciał pomieszczenia, zamienił je więc w przestrzeń. Siewca mówił co prawda o przestrzeni jako formie zamkniętej, ale trudno. Nie mógł przecież wymagać rzeczy niepojętych. Pojętnych? Marcin postanowił stworzyć rzeczy pojętne, rozumiejące, kompanów do rozmowy przy kieliszku. Najlepiej w kieliszku. Po pewnym czasie rozmawiał więc z Whiskey, która robiła mu masaż żołądka, mówiąc jednocześnie o osiągach starych samochodów. Powiedziała, że mustang z sześćdziesiątego czwartego z silnikiem V8 nie dałby najmniejszych szans Maserati w wyścigu na ćwierć mili. To było bardzo interesujące, ale Martini nie chciał słuchać o rzeczach przyziemnych. Chciał gwiazd. Położył się więc na plaży i przysunął niebo najbliżej jak się dało, do samej twarzy. Był bardzo pijany. Zasnął.



Obudził się w pustym pomieszczeniu. Wrócił. Jego wycieczka trwała zaledwie kilka minut, jednak miał dziwne uczucie, że tu upłynęło bardzo dużo czasu. Podszedł do drzwi, otworzył zamek kluczem wyjętym z kieszeni i wyszedł na zimny korytarz kamienicy. Było jasno. Nie miał pojęcia skąd wzięło się światło. Poszedł po schodach na górę i bez najmniejszego problemu trafił do wyjścia. Wejścia. Nieważne.



Pierwsze, co zobaczył, to jego Maserati. W środku siedział Ktoś, Cokolwiek i Jakaś. Dookoła nie było niczego, oprócz gwiazd.

- Co się stało? – zapytał Kogoś.

- Jesteś kompletnie niereformowalny. Zepsułeś eksperyment. Uśmierciłeś wszystko. Zresztą, skąd ja mam to wiedzieć? To ty byłeś wybranym, ty byłeś twórcą. I zasnąłeś. My jesteśmy z tobą. Jesteśmy tylko tobą, nie możemy ci w niczym pomóc, co najwyżej podrapać cię po dupie.

- Nic z tego nie rozumiem. Przed chwilą siedziałem sobie spokojnie nad caffe latte. Przyszedłeś ty...

- Nie, to ty. Ja to ty.

- Czyli przyszedłem po siebie i zaprowadziłem się do Siewcy, spotykając po drodze siebie i robiąc sobie dobrze, pomagając jednocześnie sobie przejść przez ciemność. Siewca...

- Przestań – przerwał mu Ktoś. – Nie tłumacz się. Wszystko zepsułeś. To ty jesteś Siewcą Gwiazd. Zniszczyłeś swój własny eksperyment. Tak łatwo dałeś się zabić.



Martini popatrzył na nich. Na siebie. Jakaś trzymała zakrwawiony nóż.
I've got the lot to burn...

2
Czekał na kogoś. Nie wyczekiwał, po prostu czekał. Wiedział, że ktoś przyjdzie, ale to spotkanie było mu obojętne. Nie zastanawiał się, kim jest gość, nie miał schłodzonego szampana, nie miał nawet whiskey. Całą wypił wczoraj i nie poinformował o tym gospodyni, która nie mogła przecież domyślić się, że jej pracodawca wchłonął w jeden dzień trzy butelki. Miał fatalny dzień, od samego rana.
Rozumiem, że czasem autor stosuje tego typu zagrywki by poprowadzić świadomość czytelnika pod świat, który stworzył. Jednak ten fragment (i kilka następnych) oraz nagimnne użycie zwrotu nie, miało w moim odczuciu negatywny skutek.


Nie takich, które wyciskają łzy, ani takich które przywołują rozmarzony, niewinny dziecięcy uśmiech, ani takich które wywołują elektryzujący dreszcz.
Ogólnie przed ani nie stawia się przecinka. Jeżeli występuję kilkukrotnie w zdaniu, znak interpunkcyjny stosuje się po każdym następnym użyciu tego spójnika.




Marcin podniósł się i wolnym, zrezygnowanym krokiem otworzył zamki
Brzmi tak jakby tym krokiem otworzył te drzwi ;)


Pomieszczenie identyczne jak poprzednie, tylko całkowicie, absolutnie puste.
Jedno w zupełności wystarczy.



Przewinęło się też kilka powtórzeń.



Tak wiem, to na co zwracam uwagę to detale, ale każdy z nas ma swoje fanaberie ;)

Sam tekst jak dla mnie chaotyczny i nie wiem czy wszyscy zrozumieją co czytają. Przesłanie jest ciężkie do odbioru. Nie mniej oryginalny pomysł i za to duży plus.



Pozdrawiam.
"Nawet najdalsza podróż, zaczyna się od pierwszego kroku."

3
Cholernie ciężko odnieść mi sie do tego tekstu zwłaszcza, że pochodzi on z bitwy ze mną, która nie doszła do skutku.

Dodatkowo jest to ten typ teksów, na które staram się nie zwracać uwagi zbyt często.

Nie lubię absurdu w literaturze, wystarczy mi ten w życiu.

Powiem bez cukierkowania - gubiłem się w tekście, co jakiś czas wracałem, czytałem jedno zdanie po kilka razy. Takie ruchy utwierdzają mnie, że nie przepadam za absurdem.

Przyznam jednak, że pomysł ciekawy.

Było/jest tyle możliwości na rozwinięcie tematu, że byłem w szoku, ale na takie nie wpadłem.

Gratuluję.

Jestem pod wrażeniem.

Podsumowując - pomysł na plus, absurd na minus.



Krótko, bo wciąż trzyma mnie bojowy nastrój i chcę uniknąć besztania za nic.

Korciło mnie przez chwilę na napisanie mojego pomysłu, ale lepiej nie.

To temat dla twojego tekstu i nie zmieniajmy tematu jakimiś bzdurami.



Pozdro.
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.

4
tylko czy to na pewno jest absurd... zależy co uznajemy za rzeczywistość, a co nie.



Weber, czy ty studiujesz filozofię? Tak coś mi się kojarzy, że gdzieś pisałeś... Tu chodzi o teorię podwójnego aspektu, a raczej o moją jej wersję, więc to nie taki do końca absurd a raczej możliwość, której nie-istnienia nikt mi nie udowodni :twisted:



"Wolnym krokiem otworzył zamki" to nie było celowe, dzięki za wyłapanie takich wrednych błędów :)
I've got the lot to burn...

5
Jestem oczarowany. To jest bardzo sprawnie napisane opowiadanie, ze swoistym klimatem nieoznaczoności, nierealności zewnętrznego świata, którą czasem zdarza się odczuwać wszystkim, i to niekoniecznie po zażyciu.



Jako miłośnik magii kryjącej się w mechanice kwantowej, wielowymiarowych teoriach przestrzeni czy aspektach logicznych awangardowych teorii naukowych, mam bardzo pozytywny stosunek do prób ukazania ograniczoności naszej percepcji. Ileż możliwości, ileż skończonych i pełnych bytów kryje się pod podszewką rzeczywistości muskanej przez nasze ograniczone zmysły i umysły! Sztuką jest podać to w formie czytelnej, bez odskoków w pseudoartystyczne filozofowanie, tak, by czytelnik przez chwilkę zwątpił w realność krzesła, na którym siedzi.



Podoba mi się Twoja odwaga. Intelektualna.



Trzymaj się!
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”