No cóż. To opowiadanie było takim moim odstresowaniem się od świata rzeczywistego ;] Chciałem się tylko dowiedzieć, czy brzmi jak bełkot lekki wymieszany z banałem, czy tylko jak bełkot? ;]
Tamtego dnia, w tamtej minucie, przez jedną sekundę była wyjątkowo blisko. Pachniała słodko. Myślę, że to były cukierki. Siedziała skulona i płakała. Nie. śmiała się. śmiała się przez łzy, ale nie potrafiłem określic czy czuła coś w rodzaju głębokiej radości, czy raczej była to bezdenna rozpacz zmieszana już z nutką szaleństwa. Wiedziałem, że możemy pomóc sobie nawzajem, że możemy razem wypełnić nasze pustki, połączyć obie kruche przepaście w jeden solidny ląd. Chciałem tego. Chciałem złapać ją za rękę, przyciągnąć delikatnie do siebie, czule przytulić i wyszeptać kilka miłych słów wprost do jej ucha. Powiedzieć, że wszystko będzie w porządku, że możemy czegoś dokonać, jeśli tylko zachwycimy się sobą nawzajem. Ona chyba też tego pragnęła. Wszystko było zaledwie na wyciągnięcie w jej stronę mojej ręki. Wystarczyłby jeden najmniejszy gest, a wszystkie kawałki układanki znów połączyły by się w obraz, piękne dzieło wybitnie utalentowanego artysty. Już otworzyłem usta, by powiedzieć.
Wtedy zalała mnie fala niepewności. Czy sprostam zadaniu i nie zawiodę jej, podobnie jak wielu innych ludzi, których wcześniej spotkałem na swej drodze? Na chwilę odwróciłem wzrok od jej zielonych oczu. Powędrowałem wzdłuż jej długich, kasztanowych włosów falujących na wietrze, na kształt pędzących galopem rumaków. Mimowolnie przekręciłem szyję i odwróciłem się od niej całym sobą. Chciałem tylko na chwilę. Chciałem pomyśleć, zastanowić się czy to na pewno dobre dla nas. Dobre dla niej.
Gdy byłem już całkiem pewny – nie pozostało po niej najdrobniejszego śladu. A jednak. Moja własna, osobista czarna dziura rozszerzyła bezczelnie źrenicę swego oka i z siłą jakiej nigdy dotąd nie doświadczyłem rozpoczęła pożerać wszystko, co napotkała na swej drodze. Ale przecież mogłem temu zapobiec…
*** *** ***
Do mieszkania przyszedłem dość późno. Niestety mój stan nie pozwalał na dokładne zweryfikowanie ułożenia wskazówek zegara, więc zrzuciłem tylko z siebie płaszcz i buty, po czym opadłem na kanapę. Jej niezwykła miękkość wprowadziła mnie w przyjemny półsen. Nie musiałem już myśleć o tym, co przed chwilą zrobiłem. Mogłem po prostu odpłynąć w najcieplejsze miejsce mojego umysłu i być może już nigdy stamtąd nie wrócić.
Nie zamknąłem jeszcze oczu, gdy poczułem, że coś jest nie tak. Na tyle, na ile pozwolił mi mój upojony umysł, rozejrzałem się po pokoju. I wtedy ujrzałem to, co zwykłego człowieka wprowadziłoby pewnie co najmniej w zdziwienie. Moje rzeczy zaczęły powoli wznosić się w powietrze jak gdyby naładowane jakąś dziwną energią, obdarzone zostały wolą i umiejętnością samodzielnego ruchu. Wszystko zaczęło kręcić się wokół mnie w kółko, zataczając wciąż coraz mniejsze kręgi, coraz bliżej i bliżej. Telewizor, brudne skarpetki, telefon komórkowy, książki, zdjęcia, moje płyty razem z odtwarzaczem, teczka, taboret – to wszystko nie zrobiło na mnie wielkiego wrażenia, raczej tylko trochę rozdrażniło – cholernie przeszkadzało w zaśnięciu, które było w tej chwili moim najważniejszym priorytetem. Niedbałym gestem odprawiłem wszystkie przedmioty, jednak te najwidoczniej postanowiły się zbuntować, bo nie wykonały jasnego rozkazu i zbliżyły się jeszcze o kilka centymetrów.
- Dajcie mi spokój, chcę spać… - wybełkotałem cicho, niemal zwracając razem ze słowami część wypitego wcześniej alkoholu. W ostateczności jednak nie zwymiotowałem i poddałem się obserwacji rozmywających się i odzyskujących na nowo ostrość wirujących przedmiotów.
Nie musiałem długo czekać, zanim przed oczyma nie śmignęły mi sterty starych zdjęć, które już od dawna nie miały dla mnie prawie żadnej wartości sentymentalnej. Kilka tych z mojego dzieciństwa. Razem z nimi przybłąkała się myśl, że chyba tylko moi rodzice naprawdę o mnie dbali i tylko ich interesował mój los. Chcieli, by moja przyszłość była usłana różami i była bardziej świetlana od tej ich. No i siostra. Jej też na mnie zależało. W końcu byłem jej ukochanym, jedynym młodszym bratem. Pomimo dziecięcych kłótni w wieku dojrzewającym byliśmy już zgraną parą. Byliśmy – to dobre słowo. Teraz mieszkała gdzieś daleko, razem z mężem i dwójką dzieci. Zawsze miałem za dużo na głowie, żeby ich odwiedzić. Oni też zresztą nigdy nie zadzwonili z własnej woli. Wesoła rodzina zakręciła się i odleciała gdzieś poza zasięg mojego wzroku.
Starzy, licealni znajomi pomachali do mnie ze starej grupowej fotografii. Szczerze mówiąc nigdy nie miałem ich zbyt wielu. Grzechu pojechał na studia na drugi koniec Polski, po czym straciliśmy ze sobą kontakt. Heniek i Krzysiek od kiedy pamiętam byli tylko znajomymi od chlania, nic poza tym. Z Sylwią po prostu raz wymieniliśmy zbyt ostro zdania, po czym nie odezwaliśmy się do siebie już ani razu. Ula jak zwykle zajęta swoimi sprawami, nigdy nie miała dla mnie zbyt wiele czasu, aż w końcu całkiem go zabrakło. Beata. W pewnym momencie bardzo mi na niej zależało. Szkoda, że to odczucie nie było całkiem odwzajemnione. Tomek zbyt wiele w życiu przeszedł, zamknął się w sobie i wyjechał. Nikt nigdy nie dowiedział się dokąd. I w końcu ja. Dusza towarzystwa. Element łączący. Zawsze miałem nadmiar energii, w przeciwieństwie do stanu aktualnego. Te czasy już minęły. Wszyscy zniknęli bezpowrotnie. Tak samo jak ta fotografia. Gdzie ona się podziała?
Tym razem z komputerowo obrobionego zdjęcia uśmiechała się do mnie Marta. Spędziłem z nią naprawdę piękne dwa lata mojego życia. Może przeżyłbym więcej, gdyby nie okazała się zakłamaną dziwką, której od samego początku zależało tylko na tym, bym zagrał w jej uwodzicielską grę. Po pewnym czasie znalazła sobie kogoś lepszego. Ciekawe ile czasu minęło, zanim odkryła kolejny słynny nowy model.
Oczywiście wszystko ma swoje dobre strony. W końcu poznałem prawdę. Uświadomiłem sobie, że w życiowym słowniku nie istnieje taki termin jak „miłość idealna” czy „wieczna”, a „kocham cię” to jeśli nie chwilowe, idealistyczne uniesienie zazwyczaj tylko puste słowa.
Jednak nawet wtedy, kiedy już od bardzo dawna było po wszystkim, wciąż coś kroiło i szyło na nowo moje schorowane serce, powodując ten sam suchy ból. To chyba dlatego, że mimo wszystko nie spotkałem w swoim życiu nikogo, kto potrzebował mnie tak bardzo jak ona, nawet jeśli były to jedynie złudzenia, które nabierały autentyczności tylko w mojej głowie.
Marta rozpłynęła się w powietrzu razem z innymi zdjęciami, które kontynuowały swoją powietrzną odyseję. Nie krążyły już dalej wokół mnie. Wydawało mi się, że okno się otworzyło i że właśnie tam znajdował się pośredni cel ich wędrówki.
Westchnąłem cicho i spróbowałem zamknąć oczy. Gdy tylko to zrobiłem odezwał się mój odtwarzacz. Stary sprzęt. W tamtych czasach już niemodny, gdy na rynku za grosze kupić można całkiem nowe, piękne, dobrej jakości urządzenia. Najpierw zapiszczał przeraźliwie, a ja myślałem, że moja głowa zaraz eksploduje, rozrzucając po pokoju strzępki mojego mózgu. Dźwięk był coraz głośniejszy a tępy, pulsujący ból w okolicach przedniej części głowy coraz bardziej nie do zniesienia. Kiedy otworzyłem oczy, momentalnie wszystko ucichło. Tylko wciąż wirujące przedmioty poruszały się bezszelestnie. Odgłos ustąpił, ból niestety nie. A więc nie chcą pozwolić mi zasnąć? Co więc dla mnie przygotowały? Nie bałem się. Myślałem, że to może być nawet całkiem ciekawe przedstawienie.
A więc zacząłem obserwować. Powoli. Dokładnie. Nie przegapiłem najdrobniejszego szczegółu w ścieżce ich ruchu. Wszystkie chciały po prostu zagnać mnie jak zarzynaną świnię do środka ich kręgu – w najznakomitszą, idealną pułapkę. Ale co takiego mogły mi zrobić? Co takiego mógł zrobić mi na przykład taki drewniany taboret? Jeśli nie chciał, bym zasnął, nie mógł na pewno mnie zaatakować fizycznie, rozbijając się na przykład o moją głowę. Zresztą byłoby to na pewno mało wyszukane rozwiązanie. Czułem, że przygotowały dla mnie coś lepszego. Coś znacznie subtelniejszego.
Po chwili odtwarzacz znów zabrał głos - dosłownie. Odezwał się moją własną barwą. Dziwne słyszeć siebie samego w tej samej chwili, w której nie jest się na siłach, by wykrztusić z siebie choć jedno proste słowo.
- Czemu to zrobiłeś? – mówił tak samo jak ja – wyjątkowo powoli i bez żadnych emocji, jak gdyby życie już całkiem go znużyło. Nie odpowiedziałem.
- Czemu to zrobiłeś? – powtórzył mój głos, a pytanie zadźwięczało w mojej głowie, krusząc resztki rozsądku i logicznych myśli. Skuliłem się na kanapie, próbując znaleźć w sobie jakieś miejsce, gdzie mógłbym się ukryć.
- Czemu to zrobiłeś? – beznamiętność wyrażana przez odtwarzacz była po prostu przerażająca. żaden strach nie mógł się z tym równać. żadne słowa nie mogą tego opisać. Bałem się, że…
- Czemu to zrobiłeś? – mój umysł czyścił się wciąż z niepotrzebnych myśli, zostawiając tylko te, których nie chciałem znać najbardziej i które były mi najbardziej obce.
- Czemu to zrobiłeś? – gdy podczas pierwszego wypowiedzenia pytania nie odpowiedziałem na nie, ze względu na to, że nie chciałem tego zrobić , teraz byłem całkowicie sparaliżowany przez lęk, który stopniowo infekował każdą komórkę mojego ciała.
- Czemu to zrobiłeś? – tuż nad moją głową zawisnął ekran telewizora. W panoramicznym obrazie, na krwisto czerwonym tle zobaczyłem własną sylwetkę. Tę samą twarz, której brzydziłem się codziennie, patrząc w lustro. To samo ciało, z którego nigdy nie byłem zadowolony. Tym razem jednak wyglądałem inaczej. Wyglądałem jak gdybym był dumny ze swej oskarżycielskiej postawy. Ręce miałem założone na piersi i patrzyłem prosto w oczy. W moje oczy.
- Czemu to zrobiłeś? – odezwał się równocześnie odtwarzacz i telewizor. Moja postać rozmazała się trochę na ekranie.
- Czemu to zrobiłeś? – taboret wylądował lekko i bezgłośnie nieopodal kanapy. Wiedziałem kto zaraz na nim usiądzie.
- Czemu to zrobiłeś? – Rozdwoiłem się. Chciałem się ukarać, a jednocześnie uchronić przed samym sobą. Siedziałem wyprostowany, wpatrując się w siebie, a z moich oczu nie można było niczego wyczytać. żadnych emocji. żadnego celu.
- Czemu to zrobiłeś? – w powietrzu nade mną w towarzystwie odbiornika krążyły już tylko moje płyty. Ostre jak brzytwy płyty.
- Czemu to zrobiłeś? – zgrzyt zębów mojego sobowtóra siedzącego na taborecie zniszczył całą przejrzystość i harmonię moich myśli, jak gdyby jakiś pocisk uderzył w delikatną, porcelanową płytkę roztrzaskując ją na tysiące nic nie znaczących kawałeczków.
- Czemu to zrobiłeś? – czułem, że serce zaraz przeciśnie się przez żebra i wygryzie sobie drogę na zewnątrz. Czułem, że zostało mi niewiele czasu.
- Czemu to zrobiłeś? – świst pędzących po mieszkaniu płyt wprowadził mnie w stan całkowitego oczekiwania na najbardziej idiotyczną śmierć, o jakiej kiedykolwiek słyszałem.
- Zginiesz skurwysynu! – gdy trzy krzyki naładowane nienawiścią, wściekłością i obłędem przepełniły i tak duszne już pomieszczenie, moje nogi same zsunęły się z kanapy, a ciało ruszyło z niewyobrażalną wręcz prędkością. Przebiegłem przez pokój i ruszyłem w drogę za zdjęciami. Pomyślałem wtedy, że może jeszcze uda mi się je dogonić…
*** *** ***
Biegłem. Biegłem, a moje serce było żywe jak nigdy przedtem. Biegłem w białej przestrzeni, obijając się co chwilę o niewidzialne przeszkody. Czułem niepokój. Chciałem uciekać. Przed czym? Biegłem dalej, gdy biel przestrzeni szarzała i pojawiały się na niej niewyraźne kształty. Biegłem jeszcze szybciej, gdy kształtów było coraz więcej. Kilka większych oddalonych ode mnie znacznie i mnóstwo małych, które musiałem z trudem wymijać. W wyjątkowo powolnym tempie wszystko nabierało ostrości, pokazując rzeczywisty obraz moich zmagań. Kształty powoli zmieniały się w betonowy deptak, tłum ludzi i wysokie, zasłaniające prawie całe niebo budynki. Zza kolosów co jakiś czas wychodziło słońce, zmuszając do przymrużenia oczu i ocierania co chwilę potu z czoła. Przeciskałem się przez tłum, wiedząc, że oni wiedzą. Wiedzieli o tym, co zrobiłem. Chcieli mnie ukarać. Dlatego właśnie musiałem uciekać. Nie obejrzałem się za siebie. Ani razu nie rozejrzałem się, czy wciąż mnie ścigają. Nie spojrzałem na twarze innych ludzi. Po prostu szaleńczo biegłem, chociaż powoli odczuwałem pierwsze oznaki zmęczenia. Słońce prażyło mnie jak ziarnko kukurydzy w garnku pełnym oleju pozostawionym na pełnym gazie. Nie wiedziałem kiedy się tak spociłem. Ciecz nieprzyjemnie spływała z mojego ciała, a ubranie przylgnęło do skóry sprawiając, że było mi niewygodnie. Biegłem dalej. Tchu jeszcze mi nie brakło. Przez jakiś czas. Coś grzęzło mi w gardle i wciąż zwiększało swoją objętość utrudniając oddychanie. Wśród tłumu zrobiło się luźniej. Jeszcze tylko trochę – pomyślałem. W końcu minąłem ostatniego przechodnia i wbiegłem do jakiejś ciasnej bramy. Znalazłem się na obskurnym podwórzu. Stojąc przodem do niskiego ceglanego budynku, oparłem się o jego brudną, zarysowaną ścianę i spróbowałem uspokoić organizm. Nie było to proste. Wolałbym biec dalej. Gdy się zatrzymałem, czułem, że nadmiar energii jaki przysporzyła mi adrenalina zaraz rozczłonkuje moje ciało. Na szczęście nie trwało to długo. Po kilku, może kilkunastu minutach stałem dalej w tym samym miejscu, lecz nie trząsłem się już tak i obraz moich nóg, w które utkwiłem wzrok, stał się nieco wyraźniejszy.
Przez mój oddech, który wciąż był szybki, płytki i głośny, nie usłyszałem za sobą cichych kroków. Dopiero gdy poczułem, że ktoś przykłada mi coś zimnego do głowy, uświadomiłem sobie fakt, że ktoś za mną stoi.
świat zamarznął. Mimowolnie zacząłem odmawiać w duchu modlitwę, a osobnik, który stał za mną chyba się do mnie przyłączył. W powietrzu wisiała atmosfera skupienia i skrajnej koncentracji. Nie wytrzymałem zbyt długo. świat zawirował mi przed oczyma, a to co stało się potem… stało się szybko. Ogromnie głośny huk rozsadził mój łeb od środka. A może był to pocisk, który przeszył mój mózg i wyleciał mi przez twarz w górnych okolicach nosa, po czym odbił się od muru i najprawdopodobniej spadł na ziemię?
Widziałem mnóstwo krwi. I czułem mnóstwo krwi. Krew na mojej twarzy, na moim języku, na ubraniu. Opadłem na kolana, a potem już całym ciałem na ziemię. Widziałem go wyraźnie. Mój sobowtór, podobny do tego z telewizora trzymał w dłoni rewolwer. Spojrzał na mnie z góry z pogardą i splunął na moje martwe ciało. Potem odwrócił się i odszedł, zostawiając mnie samemu sobie.
Tak wygląda śmierć? Paraliż wszystkiego oprócz myśli? Nie. To nie był paraliż. Przecież czułem jak krew spływa z mojego dziurawego czoła po policzku, sięgając nawet szyi. Czułem na plecach niewygodne cegły. Czułem nawet, że moje serce… Moje serce… nie biło.
Szybko o tym zapomniałem. Odczucie to zostało wyparte przez obawę o obiad. Chyba zostawiłem zupę na włączonej kuchence. Co się z nią stanie jeśli się spali? Będę musiał wietrzyć mieszkanie. Moja uwaga powoli odpływała ku coraz mniej znaczącym sprawom. W końcu wszystko zlało się w spójną jedność, a ja rozpłynąłem się w mroku.
*** *** ***
- ...że, wciąż żyje… jego stan… nie był świadom… na obserwacji… jeszcze nie… go zabierzecie… jest ratowanie ludzkiego… zanim… - jakiś głos próbował przecisnąć się przez ciasne korytarze moich ciemnych myśli. Docierały do mnie jedynie strzępki zdań, które oderwane od matek znaczyły tyle, co ja w całym tym świecie, czyli teoretycznie i praktycznie nic.
Chciałem otworzyć oczy, ale coś ostrzegło mnie, że światło jest zbyt jasne.
- Jego Bóg zmarł, a przekonanie, że nikogo to nie obchodzi nie pozwoliło mu go wskrzesić, tak jak robił to setki razy wcześniej – ostatnie zdanie było wyraźne. Nie mogłem jednak zdecydować czy pochodziło z zewnątrz czy była to tylko jedna z wielu moich bezsensownych myśli. Zacisnąłem powieki, byle tylko nie otworzyć oczu. Tym razem posłuchałem rady i znów odpłynąłem. Daleko. Byle jak najdalej.
*** *** ***
Niektórzy mówią, że góry wyglądają o wiele piękniej, jeśli wędruje się po nich latem. Oczywiście zależy to od gustu, ale ja... ja czułem się tam wyjątkowo bezpiecznie. Trawa była o wiele zieleńsza, niż ta która rosła pod moim blokiem. Niebo było bardziej błękitne i jaśniejsze niż to zachmurzone i szare, które ludzie oglądają, jadąc rano przez miasto do pracy. A te widoki... świeże powietrze… słońce, które sprawia, że chce się żyć…
Szedłem jedyną dostępną drogą przez jedno z wyższych pasm i po prostu cieszyłem się tą chwilą. Zapomniałem o wszystkich moich zmartwieniach, o przykrych wspomnieniach, o wyrzutach sumienia, o mojej realnej sytuacji. Teraz liczyło się tylko to piękno – naturalnie wykreowana, cudowna rzeźba. Oczywiście nie było innego rzeźbiarza niż wiatr i trzeba było przyznać, że był mistrzem w swym fachu. Mimo iż jego dzieło nie przedstawiało niczego konkretnego – ani ludzi, ani zwierząt, ani twarzy, ani ciał, ani radości, ani cierpienia – było piękniejsze od tego wszystkiego. Chaotyczna forma była lepsza od tej przemyślanej i uporządkowanej stworzonej przez ludzi.
Nie odczuwałem zmęczenia. Im dalej zaszedłem, tym bardziej widoki zapierały mi dech w piersiach. Nie było tam nikogo innego. żadnej ludzkiej duszy podobnej do mnie. Byłem sam, ale w przeciwieństwie do odczucia sprzed kilku godzin, odpowiadało mi to. Samotność w górach podczas letniej pory to najszczęśliwsza rzecz jaka może się człowiekowi przytrafić. Nie musiałem się przejmować, czy ktoś mnie obserwuje. Czułem się swobodnie jak nigdy dotąd. Mogłem zbierać kwiaty, tańczyć do wymyślonej w głowie muzyki, wydzierać się bezcelowo na cały głos. Mogłem robić, co tylko przyszło mi do głowy i co sprawiało mi przyjemność i nikt nie patrzył na mnie jak na idiotę. Miasta ograniczają ludzi do robienia rzeczy powszechnie przyjętych za „normalne”, które w rzeczywistości są w życiu najbardziej destruktywne. Zbyt dobrze to znałem. Presja społeczeństwa odcisnęła na mnie aż za mocne piętno.
Zawsze byłem tym najgorszym. Ostatnim. Ewentualnością w kontaktach międzyludzkich. W dzieciństwie nie miałem przyjaciół. Nieco później dopiero udało mi się spotkać kilka wartościowych osób, niestety odeszły, bo moje wewnętrzne słabości zlikwidowały wszystko. A potem... potem myślałem, że mi się udało, że nie jestem jednak tym zerem, że pomimo przeciwności losu mogę coś w życiu osiągnąć. I znów jakaś niewidzialna siła ściągnęła mnie na to samo dno. Bo jak można to inaczej nazwać?
W tamtej chwili popełniłem błąd. Poddałem się wspomnieniom i z każdym głębszym wejrzeniem w siebie, niebo pokrywało się coraz ciemniejszymi chmurami. Wiatr nie był już taki przyjemny i potulny. Postanowił pokazać, co naprawdę potrafi, więc stał się silny i porywisty. Jego dotyk nie był już delikatny i uspokajający jak dotyk kobiety, teraz wywijał czymś na podobieństwo bicza, smagając nim boleśnie w twarz. Nie czekałem długo, nim chmury otworzyły się nade mną, pragnąc deszczem oziębić mnie i skruszyć. Nie przerażało mnie to aż tak bardzo, dopóki nie spostrzegłem błyskawicy, która przeszywa na wskroś niebo, by w końcu dotrzeć do litej skały i roztrzaskać ją w proch.
To nie była zwykła burza. Nic nie było przypadkowe, wszystko było dokładnie zaplanowane. Każda jej część była żywa, nawet pojedyncza lodowata kropla wody spadająca wprost na mój kark. Wszystko miało jeden cel – pogrążyć mnie i zmusić do odejścia. Postanowiłem więc jak najszybciej zejść – uciec jak pies z podkulonym ogonem. Chciałem zachować to życie. Biegłem więc górskimi traktami, a w miarę jak ziemia stawała się błotem wymieszanym z ostrymi kamieniami biegło mi się coraz trudniej. ślizgałem się, omal nie wypadając na strome zbocze. Tam czekały na mnie tylko wystające z ziemi głazy, które skutecznie połamałyby mi kości jeśli tylko zacząłbym się turlać.
Wszedłem za wysoko – tylko o tym myślałem. Zacząłem ostrożnie schodzić z jednej ze skał, kiedy poczułem drżenie – to piorun huknął w kamień, a jego resztki zaczynały osuwać mi się spod stóp. Szybko wspiąłem się z powrotem i z tymczasowo bezpiecznej odległości obserwowałem jak moja jedyna droga ucieczki rozpada się jak prymitywny domek z kart pod zwykłym dmuchnięciem. Obejrzałem się za siebie i spostrzegłem drogę, której wcześniej nie było. Nie zastanawiałem się jednak, co to za magia, tylko ruszyłem z nową nadzieją na uratowanie życia.
Zimna woda spływająca z mojego ubrania była coraz cięższa – miałem ochotę po prostu się poddać. Upaść na ziemię, stracić przytomność i już nigdy jej nie odzyskać. Po chwili porzuciłem jednak tą myśl i trochę przyspieszyłem, zwłaszcza, że w oddali coś zabłyszczało. To „coś” okazało się drogowskazem, zaraz za którym droga rozwidlała się. Nie potrafiłem odczytać, co było napisane na drewnianych strzałkach jednak w jakiś sposób wiedziałem, że jeśli pójdę w prawo – pójdę „dobrą drogą”. Jeśli jednak zechcę zejść na lewo – pójdę „złą drogą”. Nie wiem dlaczego… wybrałem lewą stronę. Chciałem tylko sprawdzić, co się kryje za zakrętem.
Gdy tylko postawiłem pierwszy krok na skale, piorun znów dał o sobie znać i zszedł na ziemię, uderzając dwa kroki za mną. Nagle uświadomiłem sobie, że stoję na odpadającej od całości półce skalnej, a droga w dół jest wyjątkowo długa. Skała była nietrwała. Ostatnia nadzieja pokruszyła się, sprawiając, że zacząłem spadać razem z głazami.
Góry mogą być ukojeniem ludzkich cierpień i jedynym przyjacielem. Mogą jednak nie tolerować kogoś, kto spacza święte miejsce ciernistymi wyrzutami. Wtedy stają się najbardziej zaciekłym wrogiem.
Gdy tak spadałem w dół nabierając prędkości, w głowie coś szepnęło złowrogo, że przecież sam wybrałem tę „złą drogę”. Ale odwrotu już nie było. Nieco później miałem wrażenie, że rozpłaszczam się na ziemi, a wszystkie moje kości łamią się jednocześnie. Niektóre z nich przeszyły skórę, sącząc na zewnątrz hektolitry krwi. Jak w filmach. Tak – grałem w filmie, byłem tylko manekinem z torbą sztucznej czerwonej substancji, którego zadaniem było rozerwanie własnego ciała na skale. Dla uciechy innych. Dla uciechy mnie samego…
*** *** ***
Leżałem w łóżku. W nieswoim łóżku. Sam. Jeszcze przez chwilę napawałem się widokiem własnej śmierci czerpiąc z tego satysfakcję i jednocześnie współczując sam sobie. Potem przebudziłem się. Białe ściany. To jedyne, co zobaczyłem. Zupełnie białe jak śnieg. Szedłem po nich. Nie – szedłem po śniegu. Po białym jak ściany śniegu. Szedłem, kiedy nagle… kiedy nagle w końcu odzyskałem trzeźwość umysłu – wróciłem do ciała i nie odpływałem już za każdym przypadkowym skojarzeniem. Utrzymanie tego stanu było niewiarygodnie trudne. Sam nie wiem, dlaczego znów nie poddałem się snom. Byłem ciekaw… ciekaw, co kryją te białe ściany. Czy kryły… prawdę?
Przez kolejne minuty tylko wpatrywałem się w tę biel. A w niej widziałem… światło. I coś jeszcze. Jakąś plamę. Ktoś poplamił ścianę. Wyglądało to na… krew. Ktoś odważył się czystość bieli zabrudzić swoją własną krwią. Chciał ją naznaczyć. Naznaczyć ją swoim bólem, pokazać przez to jak cierpi. A to wcale nie stawiało go w lepszym świetle. Chciał pokazać swoją krew innym. Ale zabrudził ścianę. Jedna plama to początek. żadna ściana z jedną plamą nie zostaje taką do końca. Plamy się mnożą. To jak infekcja – wystarczy jedna mała bakteria, której nikt nie zauważy, a już wkrótce powstanie choroba, której nie da się powstrzymać. Choroba osiągnie w końcu stadium nieuleczalnej, a to oznacza, że cokolwiek jej się dotknie – zginie. Tak właśnie jest z plamami na ścianach. Zupełnie tak samo. A zwłaszcza z tymi powstałymi z ludzkiego cierpienia. Nie da się ich zmyć, a każda próba tylko bardziej je rozmazuje po całej ścianie. Jedyne właściwe rozwiązanie to destrukcja całej ściany. Nie wiem, dlaczego przez chwilę wydawało mi się, że jestem ścianą.
Czułem, że jestem… brudny. Brudny od tej samej – mojej własnej krwi. Miałem umazane w tym całe ciało. Zamknąłem oczy, chcąc przywołać do siebie sen. Nie chciałem tego czuć na sobie. Już nie chciałem. Przyszli po mnie. Wynieśli na zewnątrz i spalili. Jak za starych dobrych czasów, kiedy w ten sposób zabijało się podejrzane kobiety, zwane wtedy wiedźmami.
Nie! Otworzyłem oczy. Leżałem na łóżku. Na szpitalnym łóżku. Do żył wszczepione miałem jakieś igły. Byłem zbyt słaby, by chociażby spróbować je usunąć. Rozejrzałem się mętnym wzrokiem po pomieszczeniu… dość małym pomieszczeniu. Oprócz niewielkiego pustego stolika nocnego na jakieś podręczne rzeczy i oczywiście łóżka, na którym się znajdowałem nie było już zupełnie nic. ściany nie były wcale takie białe – czas odcisnął już na nich swe piętno, sprawiając że poczułem się jeszcze bardziej szaro, niż zwykle. Chciałem wymiotować. Niezbyt często robiłem to, na co miałem ochotę. Tym razem było inaczej. Dźwięki jakie z siebie wydawałem, wyrzucając z siebie toksyczne resztki leków i innych świństw, jakie wchłonąłem do swojego ciała pod wpływem impulsu przyciągnęły pielęgniarkę. Nawet nie pamiętam kiedy weszła. Wiem tylko, że prawie by do mnie dołączyła gdyby równie szybko mnie nie opuściła i nie zawołała kogoś od sprzątania. Jeszcze przez chwilę próbowałem utrzymać wzrok na jej oddalającej się sylwetce, ale nie starczyło mi sił.
*** *** ***
Słynny na ostrym dyżurze tekst. Gdy jeszcze byłem dzieckiem, często mnie śmieszył. Teraz też sprawił, że się uśmiechnąłem, gdy paradoksalne czarne nic krążyło wokół mojej osoby, budząc zło i grozę.
- Tracimy go! – prawie zaśmiałem się w głos. Najpewniej zrobiłbym to, gdybym tylko był w stanie poruszyć choćby jednym palcem.
- Do tego przydałby się nóż…
Wszystko stało się jasne. Byłem w cyrku. Pełen namiot. Tłoczący się ludzie. Straszliwa duchota. Iluzjonista kroił mnie wpół, a ja nawet tego nie czułem. Publiczność najpierw przestała oddychać, a potem rozbrzmiał donośny aplauz. Facet naprawdę znał się na rzeczy. Nie wiem, jak mogłem niegdyś być takim sceptykiem.
- To wygląda jakby… wyżarło mu pół…
- …śniadania! Ha ha! – dyrektor cyrku był naprawdę zadowolony. Nie byłem jednak pewien, czy rozumiałem o czym rozmawiał z iluzjonistą po skończonym występie. To z pewnością był jakiś cyrkowy dowcip.
- Nie wiem czy jest ratunek dla te…
- …tej małpki! Musisz coś zrobić! – treser zwierząt sprowadził najlepszego weterynarza świata, ale zapomniał, że starości nie da się leczyć. Jeszcze nikt nie wymyślił lekarstwa na śmierć. żal mi jednak było zwierzątka. Wyglądało tak…
- Zobaczmy co my tu… Ja pierdolę! Czy to…
-…pieczony kurczak?! – trupa nawet zaprosiła mnie wieczorem na kolację. Było naprawdę rodzinnie. Chciałem tam zostać. Naprawdę. Ludzie na pierwszy rzut oka wyglądający jak ostatni idioci, którzy w sposób niecodzienny chcą wyłudzić od człowieka ostatnie pieniądze, każąc oglądać ich krzykliwe wyczyny okazali się rodziną. Jedyną w swoim rodzaju. Jak w bajce.
- Ale życie to nie bajka, nie drapie po jajkach, he he! Myślę, że za kilka godzin będziemy mogli stwierdzić zgon.
Stwierdzić zgon. Ten dowcip podobał mi się najbardziej. Nawet jeśli rozumiałem go tylko w połowie.
*** *** ***
Potem było strasznie ciemno. Stałem pośród ciemności, nie widziałem nawet własnych rąk. Próbowałem coś nimi wyczuć, sięgałem nimi coraz dalej, lecz na próżno. Zacząłem iść przed siebie, nadal wymachując rękoma, by przynajmniej domyśleć się gdzie jestem. Nie podobało mi się to. Nie podobało mi się to od samego początku. Już od dzieciństwa bałem się ciemności, jednak nigdy nie znalazłem się w takiej sytuacji jak ta. Ciemność nie była najstraszniejsza. Najstraszniejsza była cisza – zwiastun nieśmiertelnej samotności. Każdy człowiek boi się ciszy. Boi się, że został na zawsze sam. Ja nie obawiałem się tego. Ja wiedziałem, że moja gra właśnie się skończyła.
*** *** ***
- Zabiłeś ją… Dlaczego? – usłyszałem nad sobą cichy szloch – Dlaczego? Nie umieraj… Nie pozwalam ci umrzeć! – głos należał do jakiejś starszej kobiety – Odpowiedz mi na to pytanie… Odpowiedz na to jedno pytanie, a potem zdychaj i smaż się w piekle! Na to właśnie zasługujesz, morderco! Na piekło! Czemu to zrobiłeś?!
Czemu to zrobiłem? Byłem pijany. Straszliwie pijany. Do tego wziąłem te tabletki. Mnóstwo tabletek. Potem chwyciłem nóż. Ogromny nóż. I zarżnąłem ją. Zarżnąłem jak świnię. Za to, że potrafiła mnie zrozumieć. Za to, że wyczuwała każdy mój strach i gniew. Wypominała mi moje wady. Wypominała mi wady, by mnie zmienić, nie poniżyć. Nie byłem jeszcze na to gotowy.
*** *** ***
Ciemność. Cisza. I mój przyspieszony oddech. Nie byłem całkowicie sam. Było ze mną coś jeszcze. Coś, co nosiłem w sobie od samego początku. Lęk, obawy i żal. I gniew. Mnóstwo gniewu. Wszystko pochłonęła ciemność, by obrócić to przeciwko mnie. Usiadłem. Skuliłem się. Ciemność. Cisza. Całkowita cisza. Człowiek, który mógłby mnie teraz zauważyć, stwierdziłbym że śpię. To jednak nie jest takie przyjemne. Chociaż nie jest gorąco, a wręcz odwrotnie – straszliwie zimno, chociaż nikt nie goni mnie, by nabić na pal, chociaż nie miałem jeszcze okazji poznać Lucyfera – to jest piekło godne człowieka. Ciemność. Cisza. Samotność absolutna – piekło doskonałe.
2
Według mnie brzmi raczej jak bełkot.
W dodatku nie przypadł mi do gustu, w pewnym momencie powtarzałem sobie - zaraz będzie koniec Piotrek, już za chwilkę.
Gdy czytelnik robi coś takiego to wiadomo, że coś jest nie tak.
Pierwszą dostrzegalną plagą w Twoim tekście są powtórzenia, które aż wkłuwają się w oczy. To jeden z grzechów, które ciężko jest mi wybaczyć.
Nie będę przytaczał fragmentów, uznaję to jako niepotrzebne, wystarczy, że spojrzysz na swój tekst, choćby na ostatni akapity i powtarzające się słowa "ciemność" o "cisza". Wiem, zamierzone, ale w moim mniemaniu efekt nieudany.
Teraz inna sprawa.
Zapomniałeś kreseczki nad "c" 
Metafora zupełnie dla mnie niezrozumiała. Krucha przepaść?
Niepotrzebne "w jej stronę", czytelnik domyśla się, że o to chodzi.
Brzmi jak urwane w połowie zdanie.
Za dużo razy przypominasz o stanie bohatera. Wygląda jakbyś chciał na siłę przedłużyć tekst o parę linijek.
Za trzecim razem jeszcze mogło ujść za ciekawy zabieg, ale za trzynastym czułem prawdziwy niesmak. Za dużo.
Ogólnie historia, którą nam ukazujesz jest raczej nudna, momentami na siłę śmieszna. Styl raczej niedopracowany.
Wszystko jest jednak do doszlifowania.
Staraj się ograniczać z powtórzeniami do minimum, nawet z tymi zamierzonymi. Nie powtarzaj co rusz jakiejś informacji, czasem nawet pomiń podanie jej wprost, czytelnik lubi sam wpadać na niektóre wnioski.
Staraj się pisać z sensem, chociaż to już jak chcesz, unikniesz nudnawych historii, które starają się być śmieszne.
Nie wiem co więcej.
Zobaczę następny Twój tekst i spróbuję powiedzieć coś więcej.
Pozdro.
W dodatku nie przypadł mi do gustu, w pewnym momencie powtarzałem sobie - zaraz będzie koniec Piotrek, już za chwilkę.
Gdy czytelnik robi coś takiego to wiadomo, że coś jest nie tak.
Pierwszą dostrzegalną plagą w Twoim tekście są powtórzenia, które aż wkłuwają się w oczy. To jeden z grzechów, które ciężko jest mi wybaczyć.
Nie będę przytaczał fragmentów, uznaję to jako niepotrzebne, wystarczy, że spojrzysz na swój tekst, choćby na ostatni akapity i powtarzające się słowa "ciemność" o "cisza". Wiem, zamierzone, ale w moim mniemaniu efekt nieudany.
Teraz inna sprawa.
Kod: Zaznacz cały
określic

Kod: Zaznacz cały
połączyć obie kruche przepaście w jeden solidny ląd
Kod: Zaznacz cały
na wyciągnięcie w jej stronę mojej ręki.
Kod: Zaznacz cały
Już otworzyłem usta, by powiedzieć.
Kod: Zaznacz cały
Niestety mój stan nie pozwalał
Na tyle, na ile pozwolił mi mój upojony umysł,
Kod: Zaznacz cały
- Czemu to zrobiłeś?
Ogólnie historia, którą nam ukazujesz jest raczej nudna, momentami na siłę śmieszna. Styl raczej niedopracowany.
Wszystko jest jednak do doszlifowania.
Staraj się ograniczać z powtórzeniami do minimum, nawet z tymi zamierzonymi. Nie powtarzaj co rusz jakiejś informacji, czasem nawet pomiń podanie jej wprost, czytelnik lubi sam wpadać na niektóre wnioski.
Staraj się pisać z sensem, chociaż to już jak chcesz, unikniesz nudnawych historii, które starają się być śmieszne.
Nie wiem co więcej.
Zobaczę następny Twój tekst i spróbuję powiedzieć coś więcej.
Pozdro.
Po to upadamy żeby powstać.
Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.
Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.
3
Generalnie myśle tak samo jak Weber, ale dorzucę coś od siebie, skoro już przeczytałem.
Ciężko mi się było połapać, o co chodzi. Może tak miało być, bo to psychodela, a może to wina tego, że kompletnie nie wciągnałem się w tekst. Czytając jedno zdanie, zapominałem o czym było poprzednie. Może to moja wina, że podeszłem do tego tak niechlujnie, ale z drugiej strony dobry tekst ma mnie urzec za pierwszym razem. Więc wnioskuję, że Twój nie jest dobry. Ale ogólnie to się nie przejmuj moją krytyką i pisz dalej.
Powodzenia.
Ciężko mi się było połapać, o co chodzi. Może tak miało być, bo to psychodela, a może to wina tego, że kompletnie nie wciągnałem się w tekst. Czytając jedno zdanie, zapominałem o czym było poprzednie. Może to moja wina, że podeszłem do tego tak niechlujnie, ale z drugiej strony dobry tekst ma mnie urzec za pierwszym razem. Więc wnioskuję, że Twój nie jest dobry. Ale ogólnie to się nie przejmuj moją krytyką i pisz dalej.
Powodzenia.
4
Szczerze mówiąc, to dziś rano chciałem tekst usunąć z forum, bo stwierdziłem, że to jednak wstyd i hańba, ale zostawiłem właśnie dla krytyki. żeby potem nie popełniać oczywiście tych samych błędów ;]
Tekst był pisany jakieś 2 tygodnie po 3,4 linijki dziennie, czasem więcej. Wtedy ciągle zmieniała mi się koncepcja i pomysły, więc nic dziwnego że trudno się połapać o co chodzi ;]
Myślałem, że będzie gorzej... Dzięki ;P
Tekst był pisany jakieś 2 tygodnie po 3,4 linijki dziennie, czasem więcej. Wtedy ciągle zmieniała mi się koncepcja i pomysły, więc nic dziwnego że trudno się połapać o co chodzi ;]
Myślałem, że będzie gorzej... Dzięki ;P
5
Wszystko było zaledwie na wyciągnięcie w jej stronę mojej ręki.
Brzydkie zdanie. Choroba zwana zaimkozą.
Czy sprostam zadaniu i nie zawiodę jej, podobnie jak wielu innych ludzi, których wcześniej spotkałem na swej drodze? Na chwilę odwróciłem wzrok od jej zielonych oczu. Powędrowałem wzdłuż jej długich, kasztanowych włosów falujących na wietrze, na kształt pędzących galopem rumaków. Mimowolnie przekręciłem szyję i odwróciłem się od niej całym sobą
Widzisz, musisz się tego wystrzegać. A "całym sobą" to też dość pokraczne.
Dobrze, przyznam się bez bicia, że nie przebrnę przez ten tekst. Ciąglę się gubię, nie potrafię powiedzieć, o czym to jest.
Spróbuj napisać coś mniej... chwiejnego, bez takiego natłoku emocji. Jakaś prosta fabuła, opis zdarzenia. Wiesz, co mam na myśli. Poćwicz trochę.
Trzymaj się, na razie bez oceny.[/quote]
"Niechaj się pozór przeistoczy w powód.
Jedyny imperator: władca porcji lodów."
.....................................Wallace Stevens
Jedyny imperator: władca porcji lodów."
.....................................Wallace Stevens