"Dzieci wojny" [Historyczne, nieco Gore]

1
Na wstępie się przywitam po raz kolejny (przywitanie jest gdzieś tam w dziale, ale dawno mnie nie było) Wink Witam!





P.S. Starałem się, jeśli idzie o akapity, mam nadzieję, że jakoś wyszły Wink









"Dzieci wojny"



   Zabłocony samochód mknął przez wysoki, kaukaski las chwiejąc się na boki i jęcząc zardzewiałym zawieszeniem. Ryk dużego silnika poderwał w powietrze przestraszone ptaki, a spłoszone sarny bojaźliwie skryły się w poszyciu.

- Pieprzony grat – warknął Jurij Ostrowerchow i trzasnął zakurzone radio.

   W ostatniej chwili dostrzegł przez ubrudzoną szybę pokaźną wyrwę w drodze. Ze wszystkich sił wcisnął hamulec. Pojazd zatańczył w żwirze i obrócił się o kilkadziesiąt stopni. Przez chwilę stał na dwóch kołach chyląc się na bok. A potem opadł z powrotem na obie osie. Silnik milczał.

   Jurij zaklął pod nosem. Po całym wnętrzu walały się resztki wczorajszego spaghetti. Witki makaronu z sosem przykleiły się do szyb.

   Przed wozem znajdowała się dziura. Nie jakaś tam zwykła dziura, ale lej wydarty w twardej, górskiej ziemi, która rozleciała się na setki mniejszych części we wszystkie strony.

   „Chupa-chups” – pomyślał. W lusterku widniał na wpół zwęglony gazik. W kilku miejscach nosił jeszcze ślady rosyjskiego oznaczenia, w tym dwie gwiazdy z trzema paskami. „Pułkownik Onucew. Kompania Nasjohle” – zdał sobie sprawę. Pułkownik Onucew, jego przełożony.

   Nagle w głośnikach rozległo się denerwujące „psizzzg”, a potem Dickinson zaczął śpiewać:



You’ll take my life but I’ll take yours too

You’ll fire you musket but I’ll run you through



   “The Trooper” Ironów już w ’94 stał się nieoficjalnym hymnem wojny o niepodległą Czeczenię. śpiewano go niemal tak często jak „wilczy hymn” czy piosenki Timura Mucurajewa. Rosjanie nienawidzili Mucurajewa prawie tak, jak polskiego Kaczmarskiego, bo tak jak jego solidarnościowy odpowiednik dodawał otuchy stoczniowcom, tak jego słowa rozbrzmiewały w mglistych wąwozach Kaukazu.

   Jurij przekręcił kluczyk w stacyjce. Silnik zaskowyczał głośno, a potem zdechł.

- Psia mać – rzucił, gdy dostrzegł obłoczki dymu przeciskające się spod maski.

   Pod klapą majaczyło serce Tarpana. Tłuste płyny docierały do jego przegród i komór przez plastykowe żyły, lecz mimo to nie słychać było bicia.

- Wspaniale – rzekł cicho, kątem oka stale obserwując las. – Po prostu, kurwa, wspaniale.

   Po chwili namysłu zaczął zbierać wyposażenie. Wziął resztki wczorajszego obiadu, dwie manierki wody i wsadził do apteczki, którą przewiesił przez ramię. Zaraz obok plecaka zwisał mu Kałach.

   Kałach. Inaczej AK47. Kałasznikow. Symbol tej wojny, która od półtora przeszło roku toczy się niemal wyłącznie w górach, bo po zdobyciu przez Rosjan Groznego, właściwie nie było już czego zdobywać. Czeczenia to wyłącznie góry, a w górach sprawdza się tylko Kałach. Niezawodne cholerstwo. Narzędzie piekielnych mocy, które podobnie jak szum helikopterów i kanonada wystrzałów nadawał rytm czeczeńskiemu życiu.

   „Zaminowali drogę, skurczysyny” – Pomyślał, krytycznie spoglądając na górskie zawijasy. – „Lasem będzie ciężko”.



*



   Jurij Ostrowerchow nie należał do ludzi naiwnych. Spotkanie z mudżahedinami zwykle kosztowało życie – i to w najlepszym wypadku. Czeczeńscy bojownicy robili ze swoimi jeńcami naprawdę ciekawe rzeczy. Ich wprawa w ubarwianiu ostatnich chwil życia znana była na cały świat i cieszyła się raczej czarną legendą. Jurij był rosyjskim oficerem, a z takich można dużo, ale to dużo wyciągnąć najciekawszymi ze znanych sposobów.

   Wyjął i potarł zapalniczkę. Pomarańczowy ogień już po chwili trawił dokumenty i odprute oznaczenia. Radio przestawił na neutralną częstotliwość oraz wyrzucił – czego okropnie potem żałował – dwa magazynki kalibru 7.62mm. Reporterzy nie byli wyekwipowani jak komandosi, broń nosili tylko w ostateczności, ale i tak rzadko przydawała się do czegoś więcej jak do podpierania. Jurij właśnie stał się reporterem „Naszej Ojczyzny”, nowopowstałego – obiektywnego w teorii – dziennika, na założenie którego wpadł na pomysł przy przypadkowej kąpieli w potoku.

   Maszerował już czwartą godzinę. W trudnych, górskich warunkach zmęczenie dawało się we znaki znacznie szybciej. Popołudniu zatrzymał się w niewielkim zagajniku, który wystawał ponad przepaścią na wąskiej skalnej półce. Zbierało się na deszcz.

   W oddali rozległo się długie wycie. Po chwili dołączyły do niego kolejne. Wilki Iczkierii. Ulubione zwierzęta Czeczenów, z którymi szczególnie utożsamiają się po zajęciu Groznego, stolicy Republiki w lutym ’95 roku. „Góry, wilki, terroryści” – myślał Jurij. – „A pośród tego wszystkiego ja. Fikcyjny dziennikarz fikcyjnej gazety z jednym magazynkiem i na wpół pustą już manierką wody. Nie widzę lepiej”.

   Z drzemki wyrwał go łoskot silników, który głuchym echem zabrzmiał pośród skał. Jurij poderwał się na równe nogi ściskając w ręku kolbę karabinu. Przez pochmurne niebo mknęły trzy śmigłowce. Wybiegł na otwartą przestrzeń i zaczął machać rękoma.

   W tym momencie usłyszał szum, a potem grzmot. Jeden z powietrznych ptaków zaczął płonąć, a zaraz po tym wybuch oderwał mu silnik, który dymiąc wpadł na dno wąwozu. śmigłowiec kręcił się wokół własnej osi i po kilku sekundach runął w dół. Kolejna eksplozja wstrząsnęła ziemią. Dwa pozostałe helikoptery wzbiły się wyżej i po chwili odleciały. Kłęby smolistego dymu zasłoniły dół skalistego kanionu.

   Jurij zaklął, a potem westchnął. Nadzieja na szybki powrót właśnie umarła śmiercią zadaną przez rakietę typu ziemia-powietrze. Górskie walki z Wilkami nie przynosiły efektów. Partyzanci podobni do księżycowych myśliwych atakowali z zaskoczenia. Krwawe żniwo ich zbrodni liczono w tysiącach. Szkoły, szpitale, budynki administracji publicznej. Nie znali litości. Słowo to było im równie obce, co niewola. Każdy z nich pod sercem nosił wolność. Wolność bycia Czeczenem w niepodległej Czeczenii.

   Wieczorem rozpadało się na dobre. Strugi gęstego deszczu przykryły pobliskie skały, zalały je szarą zasłoną. Jurij trzymał się drogi, stale uważając na śliskie kamienie. Mokre ubranie przykleiło się do skóry, a chlupocące buty odparzyły mu stopy. Był już niemal zrezygnowany. Przestało go obchodzić czy natknie się na mudżahedinów, swój oddział czy strasznego, górskiego potwora. Liczył się tylko dach nad głową, suche ubranie i kubek gorącej kawy, za które oddałby apartament w Moskwie.

   Późnym wieczorem usłyszał szczekanie psów. Ostrożnie wychylił się za skały. Kilkaset metrów niżej w kotlinie majaczyły zabudowania. „I tak nie mam nic do stracenia” – pomyślał i zaczął schodzić w dół.



*



   W popękanej cerkwi kłębiło się kilkadziesiąt osób, głównie kobiety i dzieci. Ktoś rozpalił ognisko, które rozjaśniało poszarpane bombami wnętrze. Osmalony ikonostas górował nad hałdami gruzu i zgliszcz.

   Jurij ostrożnie wszedł do środka. Nikt o nic go nie pytał. Uchodźcy nie mieli ni przywódcy, ni żadnej ochrony. Byli grupą podobną do wielu innych rozproszonych po całej Iczkerii. Poruszali się niczym zahipnotyzowani, podświadomie omijając miejsca walki i stale szukając dla siebie miejsce w tym chorym, ogarniętym nienawiścią kraju. Rosjanin podszedł do ogniska i wyciągnął zgrabiałe ręce. Snop gorącego powietrza był cudownie przyjemny i stanowił szczyt marzeń, jakie mógł mieć teraz ktoś w takim położeniu.

   Kilku ludzi widząc broń zawieszoną na jego plecach odruchowo cofnęło się w głąb ciemności zostawiając Jurija samego. Mimo tylu obecnych w jednym miejscu uciekinierów w cerkwi panowała względna cisza. Porozumiewano się wyłącznie szeptem, jakby każde głośniej wypowiedziane słowo mogło spowodować grad pocisków odłamkowych. Nawet dwa kundle – cudem tylko ocalałe z pożaru – skomlały jakoś ciszej.

   Jurij zdjął przemoczoną kurtkę i rozłożył do wyschnięcia. Wyjąwszy manierkę usiadł i powoli pijąc, obserwował uchodźców.

   Kilku chłopców w poszarpanych ubraniach bawiło się w kącie. Trzymali w rękach zbite deseczki przypominające karabiny, z których strzelali do siebie. Strzelali do siebie tym rodzajem niewidocznych kul, które gnieździły się gdzieś głęboko w środku, których zapasy były wprost niewyczerpane i ciągle uzupełniane przez okropny świat wojny. Jeden z nich skradał się przygarbiony, podobny do wilka. Miał umalowaną błotem twarz, a na ręce nosił szarfę z niewyraźnym napisem „wilkom potrzebne są góry”. Po chwili wypadł na swych towarzyszy broni krzycząc „Czeczenia” i wszyscy, wyjąc przy tym, wybiegli z cerkwi.

   „Dzieci wojny” – pomyślał Jurij. – „Nawet one nie mają dość tych okropieństw, które co dzień odbierają im znajome twarze rodziny i przyjaciół. Dzieci wojny – nieustraszone i szalone w swych dziecinnych zabawach. Młodzi bojownicy. Wilki. Może gdzieś wśród nich jest drugi Imam Szamil? Drugi bohater Czeczeńskiej Republiki Iczkerii? Czy będzie mordercą, fanatykiem i bogiem dla kolejnych, zniewolonych pokoleń? A może przejrzy na oczy i zda sobie sprawę, że wolna Czeczenia to Czeczenia, która stanowi część Federacji Rosyjskiej”.

   Jurij położył się na boku i spojrzał w ogień, który uspokoił jego myśli. Zasnął.



*



   Zbudziła go krzątanina w cerkiewnym obozie. Uchodźcy zbierali się do wymarszu, wiążąc swoje tobołki i wołając biegające dzieci. Przez roztrzaskane witraże widać było szare niebo, lecz nie padało. Na zewnątrz Jurij dostrzegł kilku palących papierosy mężczyzn ubranych w kurtki moro z karabinami zawieszonymi na piersi. „Wilki” – pomyślał i poczuł, jak drżą mu ręce. Ukradkiem schował radio i broń i przyłożył je kamieniami. Potem wstał i otrzepał się, starając się wtopić w wojenny motłoch.

- Ej ty – krzyknął któryś po czeczeńsku. Jurij mimowolnie odwrócił się w ich stronę, czego miał później gorzko żałować.

- Chodź no tutaj. – Mężczyzna był wysoki i dobrze zbudowany. Na jego twarzy widniało kilka blizn. Jedna z nich przecinała też burzę kręconych włosów na głowie.

- Szybko – dodał widząc niezdecydowanie Jurija.

- Coś za jeden? – Zapytał, gdy Rosjanin przedarł się przez tłum.

- Andriej Slobutko. Jestem dziennikarzem – wyrecytował pospiesznie po czeczeńsku.

- Dziennikarz? – Mężczyzna uniósł brwi. – Dla kogo piszesz?

- Dla „Naszej Ojczyzny” – zaczął, starając się nadać głosowi autentyczności. – To nowy dziennik, robimy materiał…

- Nie wyglądasz – skwitował sucho Czeczen mający pod mundurem koszulkę z Che Guevarą.

- Miałem problemy – tłumaczył się Jurij. – Mój samochód trafił szlag. Potem długo podróżowałem i…

- Skoro jest pan dziennikarzem, panie Slobutko – rzekł powoli ten wysoki – to na pewno może nam pan to udowodnić. Jakaś legitymacja? Komputer? Notatnik?

- Niestety, wszystko zgubiłem podczas wspinaczki. Zapasy, radio, nawet skarpetki.

- Niedobrze. – To Che Guevara. – W takim wypadku moglibyśmy cię wziąć za rosyjskiego szpiega albo zagubionego żołnierza Federacji.

   Popatrzyli na niego beznamiętnym wzrokiem. Wszyscy czterej wyglądali na ludzi, którzy nie przepadają ani za jednymi, ani za drugimi.

„Cholera” – pomyślał z przerażeniem Jurij. – „Boże, zastrzelą mnie. Zastrzelą”.

- Co pan proponuje, panie Slobutko? Jak rozwiążemy tę sytuację?

- Może udam się w dalszą drogę z tymi ludźmi – wskazał ręką wygnańców. – Będę miał okazję przyjrzeć się dramatowi i opisać tragedię czeczeńską – powiedział z nadzieją, że tym zdaniem uda mu się zyskać przychylność partyzantów.

   Pomylił się. Che Guevara parsknął śmiechem. Pozostali wygięli wargi w ironiczny uśmieszek.

- Nie ma pan nawet notesu, żeby napisać cokolwiek – zauważył wysoki. – Proponuję, by udał się pan z nami. Imam Szamil z pewnością odpowie na wszelkie pańskie pytania odnośnie tej tutaj, khem, tragedii czeczeńskiej.

   Jurij przełknął ślinę. Imam Szamil. Nieuchwytny Wilk, najstraszliwszy terrorysta świata. Twarz wojny. Diabeł. I bohater dla tysięcy. świat zna naprawdę arcyciekawe połączenia.

- Chyba nie mam wyboru – powiedział, starając się o uśmiech. Wykrzywił przy tym tylko usta z przerażenia.

   Ruszyli w las.



*



   Po godzinie stracił orientację w terenie. Poruszali się wąskimi, zarośniętymi ścieżkami, co chwila przystając i cofając się. Jurij był pewien, że to dla zmylenia go. Podejrzewał też, że Wilki odczytują pozostawione znaki i w ten sposób być może unikają zasadzki. Przynajmniej tak mówiono im na szkoleniu.

   Wiedział już, kim był ten wysoki, umięśniony mężczyzna idący na przedzie. Nazywali go Turiew, co oznacza Przewodnik albo Ojciec. Ponurak kroczący tuż za nim miał na imię Bamiew, a jego kolega – nałogowy palacz „Kosmicznych” – Agan. Che Guevara, najczęściej zwracający na niego uwagę z całej czwórki (Jurij przypuszczał, że miał go pilnować i w razie czego skorzystać z pistoletu noszonego w kaburze przy pasie) był nazywany Alisi. Dla Rosjanina dalej jednak nosił imię kubańskiego rewolucjonisty i tak właśnie nazywał go w myślach – Che Guevara.

   Mijali leśne ostępy i skupiska skał. Co jakiś czas napotykali wielkie leje, którymi podziurawiony był las. Ostrożnie omijali kamienne dróżki i świeżą ziemię – pod takimi kryły się miny. Najczęściej montowano te skaczące, które wybuchały dopiero po podniesieniu nogi. Rosjanie układali na nie martwe ciała czeczeńskich bojowników, które podźwigali ich bracia i wkrótce dołączali do zmarłych.

   Wieczorem wyszli na popękaną szosę, która prowadziła do niewielkiej wioski. Przywitali ich zmizerowani i wychudzeni mieszkańcy. Nocleg mieli spędzić w budynku szkoły, a właściwie w tym, co z niej zostało.

- Masz – powiedział Turiew i rzucił Rosjaninowi notes z długopisem. – Jeśli jesteś dziennikarzem to pisz swój artykuł. Jeśli nie – przynajmniej sprawiaj takie pozory.

   Jurij kiwnął głową i spojrzał mu w oczy. Nie odstraszył go chłód spojrzenia. Pod kruchym lodem dostrzegł silnego wilka wychowanego w niewoli – niepokorne dziecko wojny, które gryzie rękę, która karmi.

- Pisz – rzekł spokojnie i odszedł do swoich towarzyszy.

   Jurij spojrzał na notes. Na okładce widniały stare ślady krwi.

- Cholera – westchnął cicho. – Niezła kabała.

   Pisał. Pisał o wszystkim, co pamiętał z dzisiejszego dnia. Morderczą marszrutę. Przerażoną twarz wieśniaka, który nagle wyszedł zza drzew. Spokojny głos „Jesteśmy Wilkami” i ulgę w jego oczach. A może nawet szczęście ze spotkania.

   Tego Jurij nie rozumiał. Federacja Rosyjska zapewniała międzynarodowe bezpieczeństwo, rozwój gospodarczy, demokratyczne wybory i normalne życie. Lecz im było mało. Chcieli swojego państwa, jakby zapomnieli, że nigdy go nie było, a ich stolica została wzniesiona rękami Rosjan. Jasnym było, że gdyby nie Rosja, to Gruzja czy Azerbejdżan wcieliłyby te ziemie w swoje granice. Czeczenia nie mogła istnieć.

   Jurij myślał o ucieczce. Byłby głupcem, gdyby ta myśl nawet nie przeszła mu przez głowę. Ale nie był na tyle głupi, by wprowadzać ją w życie. Jako żołnierz wiedział, że jeśli nie trafi na rosyjskie oddziały, prędzej czy później dorwą go mniej przyjaźni mudżahedini, którzy nie uwierzą w bajeczkę o „Naszej Ojczyźnie”. Albo stanie na minie. Albo złapie jakąś chorobę wśród uchodźców. Musiał zostać z Wilkami i czekać na właściwy moment, by zadać im cios i wrócić w chwale do swoich rodaków. Tak zrobi.

   Ale najpierw musi się wyspać.



*



   Następnego dnia spotkali inną grupę partyzantów. Mudżahedini wpadli sobie w objęcia i odeszli nieco na bok, by wymienić się najświeższymi informacjami. Z Jurijem został Che Guevara, który rozkręcił swój karabin i zaczął go czyścić.

- Co to jest? – Zapytał Rosjanin.

- SWD – odparł. – Snajperska Wintowka Dragunowa. Pytasz jakbyś nie wiedział.

- Bo nie wiem – skłamał. – Mocna?

- Robi solidne dziury. Do tego jest celna. Strzelałeś kiedyś?

Jurij odparł po chwili zastanowienia:

- Dawno temu w wojsku. U nas prawie każdy strzela.

- To tak jak i u nas – Guevara wyszczerzył zęby.

   Mężczyźni rozmawiali cicho. Jeden z przybyłych tłumaczył coś Turiewowi, po chwili obaj pochylili się nad mapą. Pozostali zapalili papierosy i rozkoszowali się dymem tytoniowym. Jurijowi przyszła ochota.

- Masz papierosa? – Zapytał Guevary.

- Idź do Agana.

- Poczęstujecie papierosem? – Podszedł do stojących. Spojrzeli po sobie.

- Co za jeden? – Spytał któryś Agana.

- Dziennikarz – odparł i sięgnął po paczkę fajek.

- Dziennikarz? Rusek?

- Pracuję dla „Naszej Ojczyzny” – rzekł sucho. Zaciągnął się dymem. „Mocne te <Kosmiczne>, nie od parady tak się nazywają” – pomyślał. Mudżahedini milczeli. Jurij wzruszył ramionami i wrócił do Che Guevary, który kończył już oliwienie.

   Wyruszyli po piętnastu minutach. Każda z grup w swoją stronę. Ostrowerchow podejrzewał, że udają się na południowy zachód w stronę granicy z Gruzją. Prawie nie rozmawiali, porozumiewali się na migi. Jurij sądził, że w pobliżu muszą być Rosjanie. Podobno zamontowali specjalne sonary, które mają mierzyć natężenie dźwięku w lesie, ale to zapewne kolejny mit.

   Pod wieczór zatrzymali się w obozie wzniesionym u podnóży skał. Było tu kilka namiotów i dwa stare budynki. Rozpakowali się w jednym z nich, zrzucając z siebie przemoczone ubrania i przykrywając kocem. Po chwili znalazły się dwie butelki wódki, które w równych proporcjach pito z herbatą. Obóz cichł z każdą godziną, wartownicy niechętnie wychylali głowy ze swoich stróżówek, żeby zaczerpnąć świeżego, mroźnego powietrza.

- śpisz? – Che Guevara stanął nad zwiniętym w kłębek Jurijem. Było zimno.

- Nie.

- Coś ci pokażę, wstawaj – rzucił tamten i wyszedł. Jurij rozejrzał się: Turiewa nie było, a Bamiew z Aganem grali w karty.

- O co chodzi? – Zapytał Guevary.

- Zobaczysz. Bo musisz to zobaczyć.

   Dotarli do niewielkiego, parterowego domu. Alisi wskazał mu drzwi. W środku cuchnęło. Okropny odór czegoś bliżej niesprecyzowanego mieszał się z silną wonią spirytusu. łzy same spływały do oczu. Jurij wszedł dalej.

   Rząd prowizorycznych łóżek stał wzdłuż ściany. Na wszystkich leżały ciała dzieci. Dziewczynka, w wieku może siedmiu lat, nie miała prawej nóżki i rączki, a całe jej piersi pokrywał krwisty strup. Spała.

   Ciemnowłosy chłopiec, mający najwyżej trzynaście lat, leżał na boku, prawą dłonią trzymając kikut urwanej ręki. Rana ropiała, a słony pot spływał po jego skroni.

   Kolejny siedział przykryty kocem i gapił się w ścianę. Wydawało się, że nieznacznie się uśmiecha. Jurij przyjrzał się miejscu, gdzie kończą się uda, a zaczynają łydki. A przynajmniej tam powinny się zaczynać.

   Na trzech następnych, ubrudzonych krwią prześcieradłach leżały najmłodsze dzieci. Ich drobne szyje, ramiona i małe, okrągłe głowy nosiły ślady po szarpiących odłamkach. Dziewczynka ściskała kulawego misia z guzikowymi oczami i kilkoma łatkami na czole. On wiedział, co znaczy być inwalidą.

   Jurij poczuł jak kręci mu się w głowie, a nogi uginają. Dopadł do drzwi i wybiegł na chłodne powietrze. Alisi zastał go zgiętego w pół, zwracającego właśnie ostatni posiłek. Gdy skończył, Rosjanin oparł się o ścianę.

- Co to było? – Zapytał drżącym głosem.

- Nieme ofiary wojny. Te, które nie krzyczą, nie biegają z karabinami, nie wysadzają waszych fabryk. Te, które jeśli płaczą – robią to po kryjomu.

- Ale … jak? – Jego język kleił się do podniebienia.

- Chupa-chups. Niezła nazwa jak na bombę – utarł sucho.

- B-233.

- Właśnie. B-233, które nasze dzieci biorą za zabawki. Niektóre pozbawiają tylko palców, inne całych kończyn.

   Milczeli. Księżyc wszedł wysoko na granatowy nieboskłon. Po lasach rozbrzmiewały wilcze pieśni. Z któregoś domostwa płynęły słowa: „My swojej wolności nie oddaliśmy”.

- Jesteś Słowakiem?

- Pół-Słowakiem, pół-Rosjaninem – odparł Jurij. – Ojciec pochodził z Bratysławy.

- Powiedz mi, kiedy to się skończy – zaczął po chwili Guevara. – Kiedy oddacie nam nasz kraj?

- Nie wiem. Przestańcie walczyć. Powróćcie do Rosji, a wszystko się skończy.

Alisi parsknął.

- Skończy się wolność – powiedział. – Skończy się sen o wolnej Czeczenii.

- Więc będziecie ginąć – rzucił sucho Jurij.

- Coś ci powiem. Pierwsze osady były tutaj tysiące lat temu. Pierwsze królestwa i pierwsi władcy. Tysiące lat temu. Ile wieków liczy twoja Rosja? Dziesięć? Jak możecie odbierać coś, co należy do kogoś od zawsze, od kiedy Allach stworzył człowieka?

   Jurij nic nie odpowiedział.

- Nie macie żadnego prawa. żadnego – warknął Czeczen. – To, o czym plotą w zachodnich mediach, że każdy jest wolny, że każdy ma prawo do stanowienia o sobie – to wszystko gówno warte! Tu jest Czeczenia. Tutaj walczymy o to, by być wolnymi. Sami, bo żaden polityk nie zrobi nic, chociaż tak kocha tę swoją pieprzoną wolność, to swoje pieprzone naturalne prawo. Wszyscy są kłamcami. Jedni mają nas za bohaterów, drudzy za terrorystów. Ale nas nie obchodzą ani jedni, ani drudzy. Walczymy i umieramy po to, by nasze dzieci nie musiały karmić się wojną. żeby mogły bez obaw chodzić do szkoły i żyć jak ich rówieśnicy w Europie czy Ameryce. Właśnie po to i po nic więcej, rozumiesz?

   Skończył. Jurijowi zrobiło się głupio. Poczuł wstyd i obrzydzenie do samego siebie. Do munduru, który nosił, do odznaczeń, które przypinał z dumą.

   Siedzieli wpatrzeni w gwiazdy. Nie przeszkadzał im mróz.

- Jak długo służysz w armii?

- Co? – Jurij wyrwał się z zamyślenia.

- Spytałem jak długo jesteś żołnierzem.

- Skąd…?

- Nie umiesz udawać. Jesteś żołnierzem. Chodzisz, pijesz, jesz i pierdzisz jak żołnierz. To widać. A poza tym znaleźliśmy twój samochód. Zapomniałeś zabrać zdjęć, na których jesteś

z kolegami z wojska.

   Rosjanin poczuł jak wzbiera w nim fala gniewu. Jak mógł być tak głupi. Ten błąd będzie kosztował go życie, był tego pewien.

- Trzynaście lat – odparł spokojnie. Mimo wszystko czuł się lepiej, że już nie musi udawać. Nawet za cenę życia.

- Stopień?

- Podporucznik.

- Jechałeś do Onucewa?

- Tak. To mój dowódca.

- Nie żyje – skwitował Guevara. – Dali się wprowadzić w zasadzkę. Złapaliśmy ich w krzyżowy ogień. Przerażeni powpadali na miny, które sami położyli.

- Co ze mną będzie? – Spytał Jurij.

- Masz dwa wyjścia – powiedział Turiew, który właśnie wyszedł zza rogu. – Albo odpokutujesz za swoje winy, albo wyślemy cię do domu.

- W częściach – dokończył Alisi.



*



   Wilki napierały ze wszystkich stron. Ze wszystkich stron odzywały się serie z karabinów i wybuchy granatów. Rażony ogniem żołnierz padł z dużą dziurą w brzuchu. Snajperska Wintowka Dragunowa. Na jego miejsce przy KMie wbiegł kolejny.

- Odwrót! Odwrót! – Wołał kapitan Wasiliew Onarew, dowódca VI grupy uderzeniowej „Moskwa”.

   Potężny huk rozdarł jego słowa na strzępy. Z nieba spadł grad odłamków. Eksplozja wywróciła świat do góry nogami, wszystko wirowało, trzęsło się. Dzwoniły zęby i kości.

A płomień radośnie tańczył na rosyjskich ciałach.

   Gdy opadł kurz, z lasu wyłonili się Oni. Partyzanci. Wilki. Prawdziwe dzieci wojny,

z dumnie wypiętymi piersiami walczące o wolność.

- Czeczeniaaa! – Krzyknął któryś i puścił serię za uciekającymi. Pozostali odpowiedzieli chóralnym śpiewem:



Grozny, zostawiliśmy cię, lecz nie potrwa to długo

Wilkom odpoczynek wystarczy krótki









   Czeczeni biegali po okopach i wydzierali z nich rannych Rosjan. Co chwila rozlegały się strzały i ktoś padał na ziemię z dziurą w głowie. Przywódcy partyzantów stali na niewielkim wzniesieniu w zadumie obserwując pole bitwy.

- Co teraz? – Spytał Alisi. Stojący obok, zamyślony mężczyzna odwrócił się. Jego mundur nosił ślady krwi, a biała opaska na głowie ociekała potem. W rękach trzymał karabin, z którego unosiły się smukłe obłoczki dymu.

- Teraz? – Odpowiedział pytaniem.

- Jurij…

Wilk Kaukazu milczał. Po chwili wziął głęboki oddech i uśmiechnął się.

- Teraz przyjaciele pójdziemy po wolność – odparł.
Ka jest jak wicher.

2
Piękne, dramatyczne, brutalne. Sztampowe.



świetnie ukazana wojna, mentalność Czeczenów. Olbrzymi plus.

Dialogi realistyczne. Kolejny plus.

Historia opowiedziana gładko i czysto. Plus.

Opisy walki mgliste i niezrozumiałe. Minus.

Historia dość stereotypowa, zły stający się dobry, wojak przechodzący do okopu po drugiej stronie... Minusik.



Ogólnie mi się podobało. Gratuluję ;)
Are you man enough to hold the gun?

3
Naprawde świetny klimacik ma to opowiadanie. Las, góry, partyzanci... od razu kojarzą mi się sceny z "Demonów wojny" Pasikowskiego :)

Troche naciągane jest to, że nie zabili głównego bohatera, ale cóż... Drugie co mnie trochę ukłuło to te bezpłciowe sceny walki. Troche za krótkie, z równie szybkim tempem, jak i końcem... Czeczeńcy(partyzanci) na pewno nie atakują też okopanych pozycji(a przynajmniej nie idzie im to tak łatwo), co najwyżej napadaja na konwoje, lub słabsze cele. No ale okey, myśle że nie chodziło tu o samą walkę, tylko o wspomniany już klimat. Co nie zmienia faktu że jakaś porządna rzezanina była by fajnym smaczkiem.

Aha... i jeszcze jedno...


- Jesteś Słowakiem?

- Pół-Słowakiem, pół-Rosjaninem – odparł Jurij. – Ojciec pochodził z Bratysławy.
Może się czepiam, ale...

W jaki sposób Czeczen odgadł narodowość bohatera? Nie rozumiem tego fragmentu...



Ogółem oceniam całość w skali szkolnej na porządne 4.



hehe, pierwszy raz :D
The Dude abides.

4
Jaśnie wielmożny Meaglarze, jedna uwaga:



Snajparskaja Wintowka Dragunowa a nie Snajperska Wintowka Dragunowa
Skowronem nadziei jesteś o brzasku, kiedy ostatnie tchnienie zmarłej kury dotyka sklepienia alabastrowego grobowca usłanego rzeżuchą...

Czesław Wapno - "Skowron Nadziei"



Miłość jest jak coca cola w zielonych butelkach - już jej nie produkują

Alan Moore - "Watchmen



Why so serious?

5
Hum, hum.



Plusy:



* fajne, żywe dialogi;

* ładne, plastyczne opisy;

* całkiem przyjemny styl.



Minusy:



* ta sztampowość i ciągłe opisy okrutności wojny i moralności ludzi, takie to zbyt sztywne wg mnie;

* zakończenie, mam to samo zastrzeżenie co Nazz (naciągane ocalenie Jurija; na dodatek jest pro). Ogólnie historia stereotypowa.



Neutralne:



* bohaterowie. Ani nie wkurzała ich plastikowość, ani nie wydawały się one prawdziwie żywe.



Podsumowując, opowiadanie całkiem w porządku, ale wkrótce o nim zapomnę, zleje się z watahą innych. Masz predyspozycje do pisania dobrych historii, wg mnie ta po prostu nie do końca wyszła, tak jak powinna.



Pozdrawiam. :)
"Życie jest tak dobre, jak dobrym pozwalasz mu być"
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”