Gdy kwitną fiołki
Pan T. jest mężczyzną niewysokim, pucołowatym, o bardzo ciepłej i sympatycznej twarzy. Sam z resztą również jest bardzo ciepłym i sympatycznym człowiekiem. Czterdziestokilkulatek, od niemal dekady jest cukiernikiem. Lubi kolor niebieski, liczyć do dziesięciu na palcach i ogryzać paznokcie.
Poznajemy Pana T. w takich oto okolicznościach:
Dzień jest ciepły, choć pochmurny, mamy wieczór. Pan T. zwykle w czwartki o tej godzinie jeszcze pracuje, tym razem jednak zwolnił się wcześniej, Pani T. ma imieniny, o których zwykła zapominać. Pan T. wysiada ze swego zdezelowanego karminowego garbusa, z którym łączy go oczywisty sentyment, ponieważ był to jest to jego pierwszy samochód, przed laty dostał go od rodziców.. Miedzy cukiernią a domem państwa T., tylko trochę nadkładając drogi, znajdziemy niewielką kwiaciarnię, przycupniętą na rogu dwóch uliczek starej dzielnicy. Budyneczek z zapadającym się dachem i odrapanymi ścianami kilka lat temu wynajęła urocza wdówka, która wraz z nastoletnią córką prowadzi sklep z kwiatami. Pani Lilia – imię, przyznacie chyba, pasuje do kwiaciarki – od urodzenia przejawiała talent do kwiatów, który teraz wykorzystuje układając przepiękne bukiety. Pan T. i pani Lilia rozmawiają przez chwilę, gdy kwiaciarka układa niezwykłej urody bukiet kwiatów dla Pani T. z okazji jej imienin, o których ona sama zapomniała, lecz mąż zawsze pamięta. Właścicielka kwiaciarni, proponuje kawę sympatycznemu cukiernikowi, który grzecznie odmawia, choć zwykle zgadza się na tę małą przyjemność, ponieważ prócz rzeczy, które wymieniliśmy na początku lubi jeszcze spędzać czas z ludźmi, szczególnie ludźmi sympatycznymi, do takich zaś należy z całą pewnością kwiaciarka Lilia.
Kto wie, jak sprawy by się potoczyły, gdyby Pan T. skorzystał z zaproszenia? Lecz jak wiemy tak się nie stało i po niespełna pół godzinie na powrót wsiada do zdezelowanego karminowego garbusa, by ruszyć w dalszą drogę do domu.
Do swojego mieszkania dociera Pan T. bardzo szybko. Z bukietem kwiatów od Pani Lilii w jednej i czekoladą z orzechami w drugiej ręce ma pewne trudności z otwarciem drzwi, lecz radzi sobie z problemem szybko i wchodzi do cichego, schludnie urządzonego mieszkania. Ku swojemu zaskoczeniu odkrywa, że Pani T. wcale nie jest sama, jak się tego spodziewał. Miał wszak wrócić do domu za dwie, może trzy godziny, toteż zarówno Pan T. jak i Pani T., oraz oczywiście nieszczęśliwie jeszcze w domu obecny kochanek Pani T. są na równi zaskoczeni i oszołomieni sytuacją, choć dla każdego z nich będzie ona miała całkowicie odmienne skutki.
Stanie się tak: Państwo T. wezmą rozwód, będzie to długie i nieprzyjemne dla obydwojga, lecz wszelkie próby ratowania małżeństwa skończą się niepowodzeniem. Powodów dla takiego stanu rzeczy może być bardzo wiele, lecz nie opowiadamy historii rozwodu Państwa T., więc pomińmy ten przykry dla wszystkich, zapewne również i dla czytelnika epizod. Los kochanka Pani T. jest nam absolutnie obojętny. Nie jest takim natomiast los Pana T.
Wróćmy jednak do tamtego feralnego wieczoru. Cukiernika spotkało nieszczęście, którego się nie spodziewał, straszliwy cios od osoby, której by nigdy o to nie podejrzewał. Wychodzi z domu bardzo spiesznym krokiem, porzucając w progu zakupione dla niewiernej Pani T. kwiaty i czekoladę. Nic nie robi sobie z biegnącej za nim, zakrytej prześcieradłem, krzyczącej żony. Pan T. nie lubi niepotrzebnie strzępić języka, a tę sytuację uważa za taką właśnie, w której słowa nic już nie znaczą.
Wsiada do zaparkowanego pod domem zdezelowanego karminowego garbusa i rusza. Początkowo nie wie jeszcze, dokąd chce jechać. Przychodzi mu do głowy cukiernia, w której praca wre i tam właśnie jedzie. Wie, że inni cukiernicy bardzo będą zaskoczeni jego widokiem o tej godzinie, w końcu – kilku z nich zdążył wspomnieć o imieninach żony. Po drodze jednak, nieoczekiwanie – mija kwiaciarnię pani Lilii. A jak już wspomnieliśmy, w drodze od domu Państwa T. do cukierni natrafić na kwiaciarnię można jedynie nadkładając drogi. Jednak już tutaj, na miejscu Pan T. zatrzymuje się i wysiada ze zdezelowanego karminowego garbusa, podchodzi do drzwi budyneczku w którym mieści się sklep kwiatowy. Kołacze w drewniane drzwi, kołatką przypominającą laurowy wieniec. Nie wiemy, czy ten wieniec umieściła tutaj kwiaciarka, czy poprzedni właściciele budynku. W każdym razie – drzwi uchylają się, a w nich, ku zaskoczeniu Pana T. stoi nie wdówka Lilia, lecz jej nastoletnia córka, Róża, właściwie Różyczka, która czasem, pod nieobecność mamy prowadzi kwiaciarnię. Grzecznie wychowana Róża wpuszcza przemoczonego do suchej nitki cukiernika do środka. Cukiernik jest przemoczony do suchej nitki, ponieważ, o czym zapomnieliśmy wspomnieć, nad miastem rozpętała się burza mniej więcej pół godziny temu, czyli chwilę zanim Pan T. wsiadał do samochodu. Wspomnieliśmy wcześniej, że Różyczka jest grzecznie wychowaną młodą damą, czemu dała wyraz oferując niespodziewanemu gościowi ciepłą herbatę i miejsce przy kominku, by ten mógł się rozgrzać i wyschnąć, nim przyjdzie gospodyni. Roztrzęsiony cukiernik skorzystał z zaproszenia, serdecznie za nie dziękując. Co mogłoby nas zaskoczyć, mimo osobistej tragedii, która dotknęła Pana T. zachował on spokój ducha i przyjacielskie usposobienie. Tak oto pochwalił herbatę, że bardzo smaczna i aromatyczna, od tego dnia z resztą picie herbaty dołączył Pan T. do listy swoich przyjemności. Podziękował Różyczce i chwaląc jej dobre maniery podziwiał tę zamkniętą dla klientów część kwiaciarni, w której kwiaciarka Lilia mieszkała wraz z córką.
Gdzie była wdówka Lilia na razie zdradzać nie będziemy, dość, że gdy wróciła po kwadransie z zaskoczeniem odkryła obecność gościa. Przywitała się serdecznie stawiając na stoliku wazon ze świeżymi kwiatami. Przysiadła na zdobionym fotelu, nalewając sobie kawy do filiżanki. Tak los zrządził, że jednak wypili tego dnia kawę. Tutaj znów pozwolimy sobie zwrócić uwagę, jak bardzo sprawy miałyby się inaczej, gdyby Pan T. zdecydował się już wieczorem, nie zaś w środku nocy, skorzystać z zaproszenia. Cóż jednak, stało się, a jak wiemy, co się stało, to się nie odstanie. Po krótkiej i kojącej rozmowie, która jednak nie tyczyła się niedawno zaistniałych wydarzeń, więc nie będziemy jej tutaj przytaczać, wdówka Lilia ofiarowała swemu gościowi prezent. Był to pomarańczowy świeżo ścięty i bardzo aromatyczny fiołek. Prezent na szczęście, lub też – chroniący przed nieszczęściami amulet. Upominek ów cukiernik przyjął, przypinając sobie do rozciągniętego swetra i dziękując za rozmowę, kawę i herbatę, wyszedł.
Odprowadzany wzrokiem zarówno pani Lilii, jak i Różyczki wsiadł do karminowego zdezelowanego garbusa i odjechał, spokojniejszy niż gdy tu przyjechał.
Podróż do zakładu cukierniczego nie zajęła już Panu T. wiele czasu. Przybył tam znacznie szybciej, niż sam się spodziewał. Jak zwykle znalazł chwilę, by porozmawiać z nocnym stróżem, panem Stanisławem. Pan Stanisław jest bardzo wysokim i niezwykle chudym mężczyzną, o suchej twarzy i wielkim nosie, na którym z namaszczeniem osadza grube okulary w rogowej oprawie. Z równie wielkim namaszczeniem mówi, nigdy nie spieszy słów i nim cokolwiek powie, zastanowi się po dwakroć. Podobno był pan Stanisław kiedyś wykładowcą literatury, lub może nauczycielem, z całą pewnością można powiedzieć o nim, że kocha książki. Do pracy przychodzi z licznymi tomami o wytartych okładkach, pozaginanych rogach i pożółkłych stronach. Zna je wszystkie na pamięć, lecz mimo to czyta je co noc z takim samym niesłabnącym zapałem i dziecięcą ciekawością.
Pan Stanisław jest, jak mogliśmy się tego spodziewać, bardzo zaskoczony nocnym przybyciem cukiernika. Nie okazuje tego inaczej, niż tylko krótkim „O”, powolnym poprawieniem okularów i zagięciem zaginanego wielokrotnie wcześniej rogu pożółkłej strony książki o wytartej okładce. Wtedy to właśnie Pan T., który nie zwykł opowiadać o sobie, nawykł raczej do słuchania innych, mówi tylko, że nie mógł spać, a w zamian chciał upiec przepyszny tort. Wyjaśnijmy tutaj, że Pan T. ani trochę nie kłamał, prawdą wszak jest, że nie mógł zasnąć. Mało z nas zasnąć by mogło w chwili takiego wzruszenia. Nie kłamał również, mówiąc o torcie, na pomysł którego faktycznie wpadł niedawno, właściwie w drodze z kwiaciarni do cukierni. Nie powiedział tylko cukiernik panu Stanisławowi, że od wielu już lat pieczenie działało jak balsam na skołataną duszę.
Przygotowanie pysznego tortu zajęło cukiernikowi resztę nocy. Gdy jego dzieło było gotowe i jedyne co pozostało do zrobienia, to przyozdobienie go wisienką, lub może nawet kilkoma wisienkami, za oknem już świtało. Pan T. tak bardzo pochłonięty był swą pracą, która miała przynieść mu ukojenie, tak bardzo poświęcał się ukochanemu zajęciu, , że nie zauważył, że nie jest w cukierni sam. Przez cały ten czas jego pracy przyglądał się pomocnik kuchenny Mikołaj.
Nie dziwmy się Panu T. , że nie zauważył pomocnika kuchennego, zapewne żadne z nas by nie zauważyło tego nieśmiałego i małomównego chłopca, który po długim i pracowitym dniu lubił pospać sobie na zapleczu. W mące od stóp do głów. W pełni oddany swojej pracy Pan T. miał tym mniejsze szanse zauważyć obecność pomocnika kuchennego Mikołaja.
Warto by przypomnieć historię tego, jak to pomocnik kuchenny Mikołaj znalazł pracę w cukierni Pana T.
Tak się zeszłej wiosny złożyło, że Pan T. jak co dzień rano szedł do pracy. Poranek nie był ani pochmurny, ani ciepły, ani też zimny, nie wyróżniał się niczym i zapewne nie wspominalibyśmy go w ogóle, gdyby nie spotkanie cukiernika z przyszłym pomocnikiem. Wtedy jeszcze nie umazany mąką, lecz zwyczajnie brudny, ubrany nie w śnieżno-biały fartuch, lecz flanelową koszulę do tego z zawadiacko na oczy zasuniętą czapką Mikołaj przyglądał się łakomie wystawie cukierni. Wzrokiem pożerał pączki, eklerki, szarlotki, serniki, słodkie bułki z makiem, budyniem i marmoladą, nie mógł oderwać wzroku od czekoladowych ciast, które wzbudziły jego szczególny zachwyt. Gdy tylko jednak zobaczył w szybie odbicie Pana T. natychmiast odwrócił się i czmychnął przestraszony. Jednakże w drodze w dół ulicy nie zapomniał zabrać portfela poczciwego cukiernika. Pan T. zauważył brak i zawołał chłopca do siebie. W głosie cukiernika nie znać było gniewu, czy żalu. Chłopcu dopiero teraz zrobiło się prawdziwie wstyd, wrócił i oddał portfel.
Nie do końca wiadomo nam, co wydarzyło się później, ani też co uroczy cukiernik powiedział Mikołajowy, wiemy tylko, że zaraz następnego dnia chłopiec stawił się o świcie do pracy. Nie pozbył się do końca starych przyzwyczajeń, jednak teraz zamiast podkradać portfele, zegarki, czy inne kosztowości, podkradał masę czekoladową, gdy wydawało mu się, że nikt nie patrzył wyjadał kandyzowaną skórkę pomarańczy i raz na jakiś czas kosztował bitej śmietany. Tych trzech zwyczajów nie zarzucił do teraz. Mało tego – zamierzał właśnie podkraść się do spiżarki i wykraść nieco czekolady, gdy zastał pracującego w pocie czoła Pana T. Ten uwijał się jak w ukropie ciężko pracując nad najpyszniejszym tortem, jaki kiedykolwiek wyszedł spod jego ręki.
Zaciekawiony tym widokiem kuchenny pomocnik Mikołaj przysiadł cicho na zydelku, by tak przeczekać aż do świtu, nie odrywając wzroku od skupionego na swojej pracy Pana T. Uważnie śledził każdy jego ruch, początkowo zaskoczony obecnością cukiernika, potem jednak również zapomniał o świecie za oknem i patrzył jak zahipnotyzowany, nieświadom upływającego czasu. Z padających na jego zmęczoną, pokrytą mąką twarz promieni słonecznych sprawę zdał sobie dopiero wtedy, gdy na szczycie tortu cukiernik ułożył ostatnią wisienkę. Pan T. uśmiechnął się ciepło, choć pomocnik poznał, że jest w tym uśmiechu dużo smutku, którego nie można tak po prostu ukryć, odbicie zranionej duszy, zbyt jednak cichej i łagodnej, by swój ból wykrzyczeć.
Zmęczony pracą i przeżyciami poprzedniego wieczora nasz bohater idzie spać, dopiero teraz udaje mu się zmrużyć oczy i zapada w spokojny sen.
Wieczorem Pan T. zabiera pyszny tort, nad którym tak ciężko pracował i rusza zdezelowanym karminowym garbusem w drogę. Zatrzymuje się na skrzyżowaniu, patrząc to w prawo, to w lewo, co raz to poprawia chwyt na kierownicy, palcami wystukuje rytm usłyszanej dawno temu piosenki i w końcu skręca w lewo, w kierunku przycupniętego na skrzyżowaniu kilka przecznic dalej sklepu kwiatowego wdówki Lilii. Drzwi znów otwiera dobrze wychowana nastoletnia córka kwiaciarki Różyczka, z promiennym uśmiechem zaprasza cukiernika do środka. Widząc wpiętego w klapę marynarki pomarańczowego fiołka prowadzi cukiernika do pracowni kwiaciarki.
Tak, nie dziwmy się wcale, że kwiaciarka też ma pracownię, już za chwilę i nam przyjdzie odkryć jej sekrety.
Róża prowadzi Pana T. przez kwiatowy sklep, który cukiernik dobrze przecież zna, później przez mieszkanie, w którym cukiernik był po raz pierwszy dopiero ostatniej nocy. Wreszcie docierają do drewnianych drzwi, przez które przechodzi już sam Pan T. Jego oczom ukazuje się widok niezwykły, bo oto wchodzi do pracowni wdówki Lilii, do tego samego miejsca, w którym urocza kwiaciarka pracowała, gdy cukiernik zdruzgotany przybył na kawę i chwilę rozmowy. Razem z Panem T. i nam przyjdzie zobaczyć pracownię po raz pierwszy.
To ogromna, jasno oświetlona sala, przypominająca raczej ogród na świeżym powietrzu, niż piwnicę. Mnóstwo tutaj donic i doniczek, całych koszów nawet wypełnionych wszystkimi chyba gatunkami kwiatów o wszystkich kolorach tęczy, tu i ów róże czerwone, niebieskie, białe, czy różowe, tam stały kosze tulipanów, gdzie indziej białe lilie, czy koniczyny, stokrotki i złociste słoneczniki, chryzantemy i delikatne aksamitki, astry i kwiaty wiernego bzu zarówno białego jak i fioletowego, czy nieśmiałe chabry. Najwięcej było fiołków. Przeróżnych kolorów, wielkości i kształtów. Białych, różowych, żółtych i fioletowych i wielokolorowych.
Zrazu oszołomiony silnym zapachem i mnogością kolorów Pan T. wkroczył do kwiatowego królestwa.
A co wydarzyło się później, to już całkiem inna historia.
== KONIEC ==
2
No i mam problem z oceną, w ogóle z opiną
.
Nasuwają mi się takie strzępki myśli:
- lekka humoreska
- eksperyment literacki
- pisanie dla czystej zabawy ( popieram takie akcje, zwykle wychodzą z tego sympatyczne rzeczy).
Czytając opowiadanie, miałam w wyobraźni facecika, który stoi nad makietą ze wskaźnikiem w łapie i opowiada właśnie w taki chaotyczny sposób, co na tej makiecie się znajduje. Przestawia figurki i tłumaczy "O, właśnie Pan T. zmierza do cukierni."
Nasunęło mi się też skojarzenie z kukiełkowym teatrzykiem.
Naprawdę, nie wiem, co napisać. Z jednej strony tekst wprawia w dobry nastrój, z drugiej nadmiar krótkich informacji przyprawia o oczopląs i ból głowy. źle się czytało - narrator trajkocze jak karabin maszynowy.
I jeszcze taka dziwna sprawa, która utrudnia odbiór. Zawroty akcji :wink: - mam na myśli coś takiego: "Pan T. jest przemoczony. Jest przemoczony, bo się rozpadało, a zapomniałem o tym wspomnieć".
To strasznie męczy. Niby lekko, niby zabawnie, ale wyobraźnia nie nadąża.
Zostawiam tekst bez oceny. Ma w sobie dużo pozytywnej energii, ale nie chciałabym mieć do czynienia z książką napisaną w ten sposób.

Nasuwają mi się takie strzępki myśli:
- lekka humoreska
- eksperyment literacki
- pisanie dla czystej zabawy ( popieram takie akcje, zwykle wychodzą z tego sympatyczne rzeczy).
Czytając opowiadanie, miałam w wyobraźni facecika, który stoi nad makietą ze wskaźnikiem w łapie i opowiada właśnie w taki chaotyczny sposób, co na tej makiecie się znajduje. Przestawia figurki i tłumaczy "O, właśnie Pan T. zmierza do cukierni."
Nasunęło mi się też skojarzenie z kukiełkowym teatrzykiem.
Naprawdę, nie wiem, co napisać. Z jednej strony tekst wprawia w dobry nastrój, z drugiej nadmiar krótkich informacji przyprawia o oczopląs i ból głowy. źle się czytało - narrator trajkocze jak karabin maszynowy.
I jeszcze taka dziwna sprawa, która utrudnia odbiór. Zawroty akcji :wink: - mam na myśli coś takiego: "Pan T. jest przemoczony. Jest przemoczony, bo się rozpadało, a zapomniałem o tym wspomnieć".
To strasznie męczy. Niby lekko, niby zabawnie, ale wyobraźnia nie nadąża.
Zostawiam tekst bez oceny. Ma w sobie dużo pozytywnej energii, ale nie chciałabym mieć do czynienia z książką napisaną w ten sposób.
"Niechaj się pozór przeistoczy w powód.
Jedyny imperator: władca porcji lodów."
.....................................Wallace Stevens
Jedyny imperator: władca porcji lodów."
.....................................Wallace Stevens
3
Przyznam bez bicia, źle mi się czytało.
Wszystko przez sposób w jaki narrator przeprowadzał nas przez kolejne odsłony fabuły. Narrator zachowuje się w trakcie opisywania jakby, co rusz o czymś zapominał i nagle ni z tego ni z owego chciał nam o tym powiedzieć. Co z tego, że psuje to efekt i drażni czytelnika?
Narrator nosi znamię osoby roztrzepanej. Tak też się pokazuje.
Sam do końca nie wiem kogo lepiej udało mi się poznać: Pana T. czy narratora.
Nie wiem co mam powiedzieć o samym utworze. Pomysł jest jakiś bez polotu, wykonanie - nie wiem czy jest siłą napędową opowiadania, czy siłą psującą.
Czasem zdawało mi się jakbyś chciał/narrator przekazać nam tą samą informację tylko w towarzystwie innego wydarzenia. "Pan T. ma sympatyczną twarz. W ogóle jest sympatycznym człowiekiem." - Takie coś to niepotrzebne powtarzanie tego samego. Wiem, że nie do końca, ale z pierwszego łatwo wydedukować drugie.
Zdarzają się powtórzenia. Nie szukałem niczego innego.
Ogólnie takie sobie. Przeczytać i zapomnieć.
Pozdro.
Wszystko przez sposób w jaki narrator przeprowadzał nas przez kolejne odsłony fabuły. Narrator zachowuje się w trakcie opisywania jakby, co rusz o czymś zapominał i nagle ni z tego ni z owego chciał nam o tym powiedzieć. Co z tego, że psuje to efekt i drażni czytelnika?
Narrator nosi znamię osoby roztrzepanej. Tak też się pokazuje.
Sam do końca nie wiem kogo lepiej udało mi się poznać: Pana T. czy narratora.
Nie wiem co mam powiedzieć o samym utworze. Pomysł jest jakiś bez polotu, wykonanie - nie wiem czy jest siłą napędową opowiadania, czy siłą psującą.
Czasem zdawało mi się jakbyś chciał/narrator przekazać nam tą samą informację tylko w towarzystwie innego wydarzenia. "Pan T. ma sympatyczną twarz. W ogóle jest sympatycznym człowiekiem." - Takie coś to niepotrzebne powtarzanie tego samego. Wiem, że nie do końca, ale z pierwszego łatwo wydedukować drugie.
Zdarzają się powtórzenia. Nie szukałem niczego innego.
Ogólnie takie sobie. Przeczytać i zapomnieć.
Pozdro.
Po to upadamy żeby powstać.
Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.
Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.