żurawie

1
Czas rzucić sie na pożarcie:D (tekst wysmażony na szybkości;)





żURAWIE





W chłodne, jesienne wieczory lubił siadać w fotelu, na wprost okna, gdzie z uwagą, mógł obserwować jarzącą się w mroku, srebrzystą tarczę księżyca. Gdy księżyca, brakowało na wieczornym niebie, z nie mniejszą uwagą i spokojem przyglądał się rozbłyskom, rozsianych po widnokręgu, gwiazd. Tak na prawdę było to jednak tylko preludium ku temu, co sprawiało mu prawdziwą przyjemność. Spoglądanie w niebo zawsze przynosiło mu tęsknotę a tęsknota wiodła go prosto w objęcia wszechogarniającej weny. Wena zaś była dla niego siłą, która wprawiała w ruch tryby, żmudnego procesu twórczego. Raz poruszone obracały się z precyzją i uporem tak długo jak długo starczało mu sił by myśleć i trzymać narzędzia w dłoni. To jak się nazywał ile miał lat i jak wyglądał jest w tej chwili bez znaczenia. Kim był?

To pytanie, dręczyło go od wielu lat, a po mimo ich upływu nie był nawet w stanie stwierdzić czy przybliżył się do odpowiedzi. Siedział spokojnie w pokoju pełnym skomplikowanych myśli, prostych pragnień i wrażliwości, która starannie wysysała z niego wszelkie przejawy szczęścia. Samotne godziny, przypominały mu o wszystkich próbach zabicia niszczącej wrażliwości. Próby uwulgarnienia się, próby alkoholizmu, próby narkomani, wszystko to na nic, bo pomagało tylko na chwilę lub pobudzało jeszcze bardziej. Chude nogi zaniosły go do kuchni. Była brudna, ciemna i niezwykle cicha. Zupełnie inna niż ta, którą pamiętał z dzieciństwa. Nie było zupy, bulgoczącej w metalowym garnku, nie było skwierczącej patelni, a w powietrzu nie sposób było wyczuć, choć odrobiny słodkiego zapachu ciasta, świeżo wyciągniętego z piekarnika. Był za to czarny, mazisty bród, który z wielką dokładnością zajmował coraz większe połacie podłogi. Były sterty plastikowych opakowań, był aluminiowy zlewozmywak pełen brudnych naczyń i był on. Do oblepionego brudem czajnika nalał zimnej wody, miał straszną ochotę, na wielki kubek mocnej, parującej, kawy, ale udało mu się znaleźć tylko puszkę z zieloną herbatą. To skutecznie odstraszyło go od spożywania gorących napojów, ‘’Miną już rok’’ pomyślał. ‘’Rok temu podjąłem pierwszą próbę, to wtedy poznałem Dolores, moją prywatną gwiazdę wenezuelskich seriali, ciekawe czy choć trochę za mną tęskni? Kurwa… znowu to samo, użalam się nad sobą jak panienka. Użalanie się to moja specjalność, tylko mocny wielbłąd przyniesie teraz tak wiele wonnego spokoju ile jest mi go potrzeba’’ Ociężałym krokiem wrócił do pustego pokoju, usiadł w brązowym fotelu, wyciągną papierosa i włożył powoli do ust. Przez kilka chwil szukał zapalniczki by w końcu wykrzesać ogień z zapałki. Nie-dotleniony umysł był o wiele bardziej skory do współpracy, teraz można było udawać, że nie myśli się o tym, co siedzi w głowie. Wystarczyło patrzeć na zbliżający się żar, który zamieniał brązowy tytoń w szaro czarne kołtuny popiołu. Kiedy tak siedział wpatrując się w leniwe obłoki dymu, przyszło mu na myśl że świat który kiedyś tak bardzo kochał, nagle na jego oczach stał się tak strasznie skurwiały. To, co niegdyś stanowiło jego podstawę teraz pozostało tylko mglistym wspomnieniem, przynoszącym nie fizyczny ból. Cierpienie stało się jego wyrodną matką, fałszywym przyjacielem i kochanką, przy której nie sposób było zaznać rozkoszy. Zdarzały się chwile, w których wydawało mu się, że coś się jeszcze odmieni. Chwilę subtelnych powiewów szczęścia, w których wydawało się, że jeszcze nie jest stracony. Chwile, w których marzył, by nie być na wieczność potępiony. Później spadała na niego okrutna prawda. Ucinając jak nożem wszystkie zalążki szczęśliwych myśli. To, co kochał, odbierano mu powoli, planowo i z rozmysłem. Najpierw ojca. Pamiętał doskonale wieczorne rozmowy przy trzaskającym wesoło kominku, wspólne wyjazdy, jak bardzo bał się myśli, że kiedyś może go zabraknąć. Pamiętał jak jego największy z mistrzów, tracił zmysły, oszołomiony strasznym bólem. Jego powolne umieranie w towarzystwie nowej miłości: morfiny. „Zawsze patrz na jasną stronę życia” -Tak mi zawsze powtarzał- oczy piekły go tylko chwilkę, która dzieliła od kojącego działania łez. „Najszczęśliwszy jest ten, który może dawać szczęście innym”. Tak, dokładnie tak starał się żyć. Pamiętał jego pogrzeb, to było na jesieni, zebrała się cała popierdolona rodzinka, ze swoimi problemami, ze swoimi dziećmi, ze swoją arogancją, nienawiścią i obłudą. Stali tam modląc się za pokój jego duszy, choć żaden z nich nie podał mu za życia ręki. Stali tam modląc się do boga, którego tak bardzo chcieli przekonać, że zasługują na leprze, gdy nadejdzie ich czas, boga, którego od zawsze bardzo potrzebowali boga, w którego nigdy tak naprawdę nie wierzyli. Kiedy na nich patrzył jak stoją w swoich najlepszych sukniach i garniturach, czuł się tak jakby ci wszyscy ludzie przyszli tu ojcu na złość, upewnić że był po prostu głupi i naiwny a nie tak jak pragną, dobry.

Wrzaskliwy śpiew pióropusza wydobywającej się z czajnika pary był jak wołanie o śmierć. I rzeczywiście, kiedy wstał jego ciało przeszył ból, tak nagły i straszny, że upuścił papierosa i osuną się na kolana. Małe żyletki rozpruwały wnętrzności przez nieznośnie długą chwile. świadomość zapadała się w bezmiar nicości.

Koszula kleiła się od zimnego potu a krwawiące rany wciąż pulsowały bólem, gdy podnosił się z ziemi. Powoli wracała świadomość, ręce drżały jeszcze bardzo mocno, gdy zgasił płomień kuchenki. „To było bardzo inteligentne posunięcie Konradzie”- pomyślał przyglądając się zamierającym obłokom natchnionej wody. Nienaturalnie wolno wszedł z powrotem do pokoju, rozejrzał się dookoła, spojrzał przez okno na atramentową czerń, która za nim była, poczuł dreszcz strachu. –Nie mogę dłużej zwlekać-wyszeptał w przestrzeń- proszę. Tylko ta noc błagam.

Zegar wybił dwunastą, kiedy Konrad otulił się szczelniej wilgotną kołdrą. Wciąż bał się, zamknąć oczy. Przyglądał się czerni w około, w powietrzu unosił się słodki zapach potu, a zaległą cisze przerywały tylko, jego oddech i słabnący szept-Proszę… błagam… wszystko… proszę… ja zrobię wszystko- i jęk, i oddech, szept, i znów jęk. Wreszcie po przedłużającej się męczarni zamkną oczy. Jak to będzie? Czy to jest jak sen tylko bez snów? Czy ja po prostu nagle zapomnę wszystko? Stanę się niczym? Gdyby, choć cień szansy był na to by istnieć. Choć w najlichszej formie, nawet i w bólu, ale być. Byle nie stać się rośliną, boże proszę, żeby tylko nie to. Ja będę, ja muszę być odważny, ja to zrobię przysięgam, jutro. Daj mi tylko te jedna noc. Strąć mnie do piekła, zadaj mi ból, tylko bądź, proszę… bądź.

Ostre poranne światło wypełniało już cały pokój swoim blaskiem, za oknem słychać było donośny śpiew ptaków a w którymś z kątów chrobotała mysz.

Konrad czół te promienie jak ogrzewają mu twarz, słyszał ptaki i słyszał tą mysz, ale wciąż nie otwierał oczu. Bał się, straszliwie się bał tego dnia. Obiecał. Dziś musi to zrobić. Wiedział, pamiętał a jednak brakowało mu sił by je otworzyć. Pod kołdrą było tak ciepło. Tak bezpiecznie. Prawie tak, jak kiedy przytulał się do matki. Tak bezpiecznie. Naszła go myśl, że jeśli nie otworzy oczu, nie wstanie, nie ubierze się i nie zje śniadania, to ten dzień może nigdy się nie zacznie, a wtedy… ach boże! Co wtedy!?! „Tylko ten mocz” pomyślał z odrazą „brudny efekt pracy mojego organizmu. Więc zaiste mam wybór, mogę tu dalej leżeć aż zaleje mnie cuchnąca uryna, albo wstać i zacząć już to, co i tak jest nieuniknione”

Z przyzwyczajenia rozpalił niebieskie języki gazowego płomienia, pod brudnym blaszanym czajnikiem. W lodówce bezskutecznie szukał czegoś więcej nic światełka. Usiadł na krześle patrząc na obrośnięty pleśnią drewniany stół. W powietrzu unosił się duszący słodkawy zapach potu. To on, to on tak śmierdział, próbował przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz się mył, ale jakoś nie potrafił.

-Dziś będzie inaczej- powiedział w przestrzeń.

Strumień gorącej wody spływający po zmęczonym brudnym ciele przynosił cudowną wręcz ulgę. Odetkane pory pozwalały skórze znów oddychać. Stał tam i moczył się rozkoszując się tym wspaniałym uczuciem tak długo aż przestała lecieć ciepła woda. Kiedy wyszedł nagi z pod prysznica, poczuł że to już, właśnie w tej chwili się zaczęło. Ubranie przygotował już dawano, tylko czekało w szafie na odpowiednią chwile, czekało na dziś. Wszystko świeże i czyste, nowe szorty, czarne skarpetki, czarne spodnie ojca, biała koszula od matki, Marynarka też ojca, krawat od Dolores, bardzo elegancki i biała chusteczka, nie miał pojęcia skąd się wzięła, leżała tak po prostu na łóżku w dawnym pokoju matki. Patrzył w lustro. Stał przed nim mężczyzna, trudno powiedzieć, w jakim wieku, z jednej strony rzucały się w oczy zmarszczki w oku oczu i w kącikach ust, a z drugiej te młode błękitne oczy oseska. Ubrany elegancko w staroświeckim stylu, ale dłonie tak delikatne jak i białe jakby nigdy nie skalały się pracą. A przecież to wszystko są tylko pozory, to są te okropne szczegóły, po których ocenia ludzkie stado, ocenia i weryfikuje, ewentualną przydatność społeczną. Jeśli jest się do stada podobnym, jeśli ma się cechy, które są akurat pożądane, ludzie chcą być twoimi przyjaciółmi, kobiety chcą się z tobą kochać, dzieci chcą się z tobą bawić, policja chce cię chronić, straż pożarna gasić twoje pożary a wojsko walczyć i ginąć za twoje ideały. Ale spróbuj tylko być inny, tylko spróbuj a ludzie odsuną się od ciebie, niektórzy będą się ciebie bali, niektórzy tylko brzydzili, a będą tez tacy, którzy cię znienawidzą i będą cię karać za twoją odmienność, policja będzie biła, straż pożarna do ciebie nie przyjedzie a wojsko odbierze ci twoją wolność.

Szedł powoli z uwagą stawiając kroki, w jednostajnym monotonnym rytmie. Z tego, co działo się na około widział niewiele, pamiętał, że z początku czuł ciepło słońca, dostrzegał zieleń dookoła i słyszał ptasi trel a przez chwile dał się nawet słyszeć śmiech. Ten śmiech zapamiętał najbardziej, byli młodzi i wyglądali na zakochanych. On szczupły i wysoki o twarzy anioła a ona tak piękna i ponętna jak diablica. On mówił, ona słuchała a potem oboje się śmiali. On patrzył na nią błękitnymi oczyma jakby chciał jej oddać wszystkie skarby świata, jakby własne życie gotów był poświęcić by zobaczyć jej uśmiech, a ona, ona miała oczy wykute z brązu, patrzyły spokojnie i szeptały światu, że niecącą więcej nic niż tylko jego ramienia. Pamiętał ich dobrze, bo wyglądali zupełnie tak jakby byli szczęśliwi. Potem zrobiło się szaro i strasznie głośno, to było miasto. Ludzie poruszali się w podkoszulkach i krótkich spodenkach, od jednego zacienionego miejsca w drugie. Pili zimną, wodę, jedli lody, a kilku robotników leżących w cieniu potężnego buku, sączyło spocone z zimna piwo. Wszyscy przyglądali się Konradowi, zastanawiali się jak wytrzymuje w takim ubiorze w taki dzień, czemu patrzy przed siebie a nie widzi czerwonego światła i skąd bierze się ta pustka na jego bladej twarzy. Wszyscy zapominali o nim w kilka chwil po tym jak znikał za zakrętem.

Pierwszy raz zatrzymał się na moście. Zlany potem od stóp do głów, patrzył w przestwór wody i powietrza. „Jak cudownie było by rzucić się w te otchłań” pomyślał. „Rozrywać zimne strugi powietrza a potem przebić zimną tafle wody, zapadać się w niej, cieszyć się jej chłodem i… uderzyć głową o kamieniste dno. Raz na zawsze zgasić płomień swojej chorej świadomości.” Bystra woda płynęła i coś w jej nieustającym ruchu sprawiało, że patrzenie na nią przynosiło dziwną ulgę. „Gdybym mógł ją usłyszeć” pomyślał Konrad „gdybym mógł jej dotknąć, gdybym mógł się jej napić, gdybym… gdyby ten kurz nie lukrował mi twarzy, gdyby nie głowa zapchana warknięciami starych samochodów, gdyby nie płuca pełne spalin.

Wielbłąd na moście był doskonałym spoiwem między irytującym wrzaskiem brudnej rzeczywistości i łagodnie dźwięcznym, powiewem pragnienia mknącego w odmętach rzeki. Paląc, zastanawiał się jak wielka jest ta tęsknota, która teraz krzyczy tak głośno, że aż dzwoni w uszach. Za czym?

Jakie to pragnienie może być tak silne by uderzać mnie w piersi aż czuje w nich ból. Co za okrutna siła skazuje mnie na ból, którego nie można uśmierzyć?”

-ychm, ychym yhym yyyhymyhymyhmy- Rachityczny kaszel, wyrwał z zamyślenia. Konrad obrócił się i zobaczył młodą kobietę, może 20 letnią. Miała na sobie czarną letnią sukienkę, która w wyraźny sposób podkreślała jej krągłości i kasztanowe włosy rozwiane przez wiatr. Ona też patrzyła gdzieś w przestwór.

-ychym, yhymyhm- Kaszel odezwał się znowu, ale kobieta nawet nie drgnęła. Odwrócił się, więc w drugą stronę i zobaczył dwójkę ludzi. Starsza już kobieta trzymała rozklekotany wózek inwalidzki, na którym siedział 40 paro letni na oko mężczyzna, przy ustach trzymał chusteczkę. Kobieta była lekko zgarbiona, można by pomyśleć, że ciążył jej nadmiar trosk, bo na jej twarzy rysował się obraz męki, którą pieści ją życie. Mimo upału miała na sobie mocno rozciągnięty sweter i wełnianą spódnice. Przyglądając się jej dłużej Konrad zauważył, że tak naprawdę może być o wiele młodsza niż wygląda. Jej włosy w czarno srebrnych tłustych strugach opadały na policzki, które zdawały się nigdy nie mieć na sobie, choć odrobiny pudru. Nie było jej teraz przy mężczyźnie na wózku. Patrzyła przed siebie jak Konrad i ta kobieta, obok, ale nie widziała rzeki, ani nieba, jej wzrok prześlizgiwał się gdzieś daleko poza horyzont, po za to miejsce, poza czas. Może właśnie pływała w ciepłym oceanie, może wspinała się na szczyt jakiejś góry a może była tylko w kuchni myśląc, co zrobi dziś na obiad, pewne, że nie było jej tu. Mężczyzna siedział nieruchomo jak posąg, ściskał w rękach zbrązowioną chusteczkę, wzrok utkwiony miał gdzieś pomiędzy wykręconą stałą barierki a aluminiowym łukiem wózka. Kwadratowa szczęka nosiła kilkudniowy siwy zarost, twarz nie wyrażała żadnej, nawet najmniejszej emocji. Ten człowiek już nie żył, a to, że miał otwarte oczy, że oddychał, jadł i czasem coś mówił było świadectwem tego, że ciało nie nadążyło wraz ze świadomością. Gdzieś w środku, Konrad poczuł sympatie do obojga. „ śpieszna empatia” pomyślał z goryczą. Mężczyzna znów zaczął kaszleć, wypluwając z siebie brązową substancje. Jego towarzyszka na krótką chwile wyrwała się ze swej podróży i spojrzała w miejsce gdzie siedział, może nawet go teraz widziała, bo jej twarz przybrała jeszcze smutniejszy wyraz, co sprawiło, że stała się niemal groteskowa. Powoli, ale i automatycznie jak gdyby zamierzała to zrobić od dawna, pociągnęła wózek do siebie, okręciła wzdłuż chodnika i pchnęła przed siebie. Mężczyzna nawet nie drgną, wciąż był martwy. Kiedy mijali Konrada, zauważył, że jego zastygłe, spękane usta są lekko rozwarte, tak jakby kiedyś coś go nagle zaskoczyło, a może wystraszyło? Kiedy odjeżdżali po brodzie spłynęła mu stróżka śliny. Nie poruszył się.

Wielbłąd spadał do rzeki z dziwną, jak na kiep, gracją. Wracały te myśli, które bolały najbardziej. „Ta kobieta obok” myślał „Chciałbym się z nią kochać, za nim „to” się stanie, chciałbym dotykać jej ust, pieścić jej blade piersi, całować po spoconym brzuchu głaskać te rozwiane włosy i…”

Odszedł nagle, jakby rozgrzana dłońmi stal barierki oparzyła go swym ciepłem. Szedł teraz szybko nerwowo stawiając kroki, beznadziejna wściekłość, która obudziła się w nim, kiedy spostrzegł, że dziewczyna skoczyła z mostu buzowała w nim nie pozwalając na żadną konstruktywna myśl. Po prostu szedł zamiast biec, szedł bardzo szybko by zejść na dół i…

Sam nie wiedział, co dalej. Liczył na stromą ścieżkę, jakie zwykle prowadza pod mosty, ale zamiast tego miał przed sobą gęste, głogowe chaszcze. Bez namysłu zaczął się przez nie przedzierać. Zasłonił twarz rękoma, ale ostre kolce głogu szarpały mu skórę i łapały za ubranie nie pozwalając zrobić ani kroku. Odszedł, otrząsną się i nie zwracając uwagi na płynącą krew wziął rozbieg i skoczył przed siebie w miejscu gdzie chaszcze były najniższe. Następnych kilka sekund widział jak na filmie. Najpierw szczęśliwy z braku większych obrażeń próbował wyrwać z iglastych objęć swoje nogi a już po chwili patrzył na niemal pionową ścianę, którą kończyła się w rzece. W akcie rozpaczy próbował chwycić się ostrych szpilek głogu, ale ból był nie do wytrzymania. świat zaczął się strasznie szybko przesuwać, kilka razy się obrócił aż w końcu uderzył Konrada betonowym stopniem i pchną na płytkie kamieniste dno. Przez krótką chwile Nie miał pojęcia, co się dzieje, zerwał się z lodowatej wody i czując dziwną sztywność pleców. Patrzył w górę, na ścianę żywopłotu, który jak teraz zrozumiał odgradzał to miejsce by nikt nie zrobił sobie krzywdy. Nie zdążył się jednak nacieszyć tą wiadomością, bo wraz ze świadomością poczuł straszliwy ból, spojrzał na ręce i nie widział już na nich nic po za krwią i małymi igiełkami, łokcie piekły go okropnie po przecierane na betonie a prawe kolano wyglądało jakby ktoś heblem zdjął z niego z kawałkiem spodni wierzchnią warstwę. Zastanawiając się czy nic sobie nie złamał, przypomniał sobie, czemu się tu znalazł. Spojrzał w górę szukając miejsca, z którego skoczyła dziewczyna i próbował nakreślić w myślach gdzie powinna spaść. Z powrotem wszedł do zimnej wody, przyglądał się każdej ciemnej plamie, szukał wystających z wody pleców. Jakiegokolwiek znaku. –Hej!- krzykną –hop, hop!- nie było żadnej odpowiedzi. Wchodził coraz dalej, woda sięgała już pasa. –Jest tu, kto- zakrzykną rozpaczliwie, opierając się wzmagającemu prądowi. I wtedy to zobaczył. Kilka metrów przed nim coś sporego czerniało lekko poniżej linii wody. Serce biło jak szalone, bez namysłu rzucił się w wodę. Płyną przed siebie, czując ból za każdym machnięciem rękoma, prawa noga odmawiała współpracy. Przepłyną kilka metrów i zdał sobie sprawę ze prąd ściągną go już o ładne kilka metrów w prawo. Machał rękoma coraz szybciej, chcąc zmienić kierunek, ale prąd był nieubłagany. Woda wciągała go pod powierzchnie a sił z każdą chwila ubywało. Ani się spostrzegł, a już skupił wszystkie na tym by utrzymać się jedynie na powierzchni niesiony prądem jak szmaciana lalka.



„Krzyk... Któż mi tak słodko krzyczy? Ach… to lecą żurawie.”



Pulchna pani sprzedawczyni przyglądała się Konradowi prawie tak samo intensywnie jak wszyscy inni w sklepie. Jej sytuacja była o tyle gorsza, że z racji swoich obowiązków nie mogła skupić na nim całej uwagi. Lustrowała go dokładnie od momentu, kiedy przekroczył próg sklepu. Szedł chlupocząc za każdym, kulawym krokiem, był całkiem mokry, można by pomyśleć, że dopiero, co wziął kąpiel w obdrapanym garniturze, ale resztki błota i szlamu pomieszane z krwią, delikatnie zaprzeczały tej teorii. Cóż, więc mogło mu się przytrafić? „Oczywiście zawsze mogę zapytać” myślała zawijając w szary papier szklaną butelkę, „ale on mi nie wygląda na miejscowego. Jaki to był kod tej wódki? 18,64 Tak. Co by tu dziś zrobić na obiad?” Kiedy podniosła głowę Konrada już nie było zamiast tego leżał przed nią przyklejony do blatu mokry banknot 20€. Nie ucieszyła jej ta hojność, wolałaby wiedzieć, co mu się przytrafiło. Mogłaby wreszcie utrzeć nosa tej z szesnastki, zawsze tak się wszystkim chwali, że ma takich dziwnych klientów a tu proszę mokry ranny obszarpaniec kupuje u niej wódkę. Taka okazja.



Najpierw serce, to one potrzebuje rozkoszy pierwsze, to zawsze jest one.



To był wilk. To znaczy coś na wilka kształt. Trochę niemiecki a trochę może po prostu miejscowy. Konrad miał kiedyś bardzo podobnego. Szedł truchtem, tak jakby wiedział, dokąd zmierza. Tylko na chwile przystaną, pociągną delikatnie nosem jakby chciał coś wyłapać z powietrza i ruszył dalej. Jakoś tak smutno było patrzeć Konradowi na strugę wpływającej do szklanki wódki. Z jednej strony wiedział, że odurzenie się taka ilością środków przeciw bólowych może być blade a nawet trupio blade a z drugiej czół, że proces skurwienia dochodzi do punktu kulminacyjnego, „czyżbym i ja już umarł” pytał siebie. Paskudne ciepło rozdzierające kubki smakowe i gwałtem wdzierające się przez gardło do żołądka, łagodziło smutek, sprawiało, że z rzadkiej bezkształtnej masy twardniał jakiś, jeszcze nieokreślony, obraz malowany natchnieniem. Jeszcze tylko wielbłąd rozżarzony zapałką i można wziąć do ręki dłuto. Teraz chwila najważniejsza. Moment, w którym trzeba zobaczyć jakież to malowidło próbuje stworzyć wena, jaką formę przybierze dziś moja tęsknota? Pomału jak gdyby tkając projekt ze strzępów mgły, tworzył się w głowie kształt. Twarz. Twarz bez życia, twarz o kwadratowej szczęce z zarostem, o pustych martwych oczach, nos gdyby nie krzywy byłby orli. Usta rozwarte, bez powietrza, powietrza szukają, twarde, spękane jak sucha glina, do nóg ma przypięte łańcuchy, ręce przykute, a skrzydła, pożółkłe stare, złamane, wiszą smętnie na wychudzonych plecach. I zaczęło się. Dłonie błądzące po drewnie, ciosy drewnianego młota, chrobot piły. Gdzieś w bezładnej bryle pojawił się cień głowy, gdzieś poniżej wynaturzony tors, jakaś nikła część postawy i płomień wódki. Butelka była już prawie pusta, Konradowi zachciało się jeść. Wstał i niemal natychmiast padł na kolana, żyletki znów zaczęły swą morderczą prace, coś się w środku pruło, rozrywało. „Jak fajnie, że mniej boli po wódce” pomyślał wijąc się na podłodze.

Dziwnie było otworzyć oczy i nie widzieć nimi świata. Nie było strasznie, raczej tak jakoś otępiale i nie bolało już wcale. Wszystko było takie nikłe, jakby nierealne, uczucie ciepła? Chłodu? I palce, wędrowały po gładkiej powierzchni, no właśnie, czego? Chciał wstać, ale nogi jakoś nie chciały słuchać. „To chyba dobrze, że mnie nie boli” pomyślał i zamkną z powrotem oczy.







łagodny, subtelny, ale i wyrazisty za razem, głos Marleny Rosenbloom był dla Doriana niczym balsam. Płyną wespół z dźwięcznym śpiewem klarnetu, prowadzony mocnymi tonami trąbki, wodzony szarpnięciami kontrabasu. Niczym mgła rozchodził się jej czarny jak kawa głos, pieszcząc swoim spokojem wrażliwe uszy, spływał do żołądka wypełniając zaległą w nim pustkę, aż w końcu zaczepnie drażnił serce rozchodząc się z krwią do wszystkich zakątków ciała. Rzadko kochał Dorian swoje życie tak mocno jak wtedy, gdy muzyka szukała schronienia w jego sercu. Jak trzepotały tam jej puszyste skrzydełka. Piwo stało przed nim całkiem już rozgazowane, ale jakoś nie miał ochoty go zaczynać. Jak najdłużej pragną pozostać w stanie w jaki wprawiał go głos Marleny. Dopiero, kiedy skończyła śpiewać, odwrócił się i zerkną na otoczony czerwonym neonem zegar wiszący nad barem. „Szesnasta” pomyślał „Powinna już być” odruchowo obejrzał się w stronę wejścia, ale stał tam tylko jeden z barmanów paląc papierosa. Zamoczył wargi w ciemnym piwie i rozejrzał się dookoła, sylwetki ludzi pogrążonych w mroku kanapowych zakątków miały dziwnie złowieszczy wyraz w oczach Doriana. Cieszył się, bo wszystkie stoliki poza tym, przy którym siedział były zajęte. Podszedł do baru.

-Kasia, mogę ci chwilkę poprzeszkadzać?- Zapytał siedzącej barmanki.

-No, nie wiesz… nie możesz- odpowiedziała z promiennym uśmiechem

-A, to dobrze- rzekł Dorian uśmiechając się także- dużo dziś ludzi przyszło, Pablo robi za kelnera tak?

-tak, ale jemu się należy, miła być jeszcze Sylwia, ale się bidulka rozchorowała.

-To prawda żadnego pożytku z tego Włocha tylko by palił te swoje…- zaczą, Dorian, ale w tym momencie dostrzegł idąc w jego stronę kobietę. Patrzył na jej długie kasztanowe włosy, przelatywał wzrokiem na wyraziste krągłości i wracał do wciąż ładnej, choć tak już zmęczonej twarzy. Uśmiechnęła się.

-Cześć- przywitał ją Dorian z delikatnym uśmiechem i pocałował.

-Cześć kochanie- powiedziała znów przywołując na twarzy uśmiech.

-Usiądźmy- zaproponował Dorian. Podeszli do stolika, kobieta usiadła, Dorian jeszcze chwile stał jakby się nad czymś zastanawiał -Na co masz ochotę?- Zapytał po chwili

-Ograniczę się do soczku, ktoś musi prowadzić- rzekła z uśmiechem.

-Daj spokój, to nasze urodziny, i to, jakie, pojedziemy taksówką-

-Nawet mi nie przypominaj- skrzywiła się – to jakiś koszmar, że obchodzimy je razem.

-Daj spokój, życie zaczyna się po 40- powiedział Dorian z niegasnącym uśmiechem-

-Wiesz co? Dam ci dobrą rade nigdy nie denerwuj kobiety przed jej urodzinami, szczególnie czterdziestymi- rzekła złowieszczo- daj jej raczej wódkę z sokiem.

-Dla pani Wiktorii wszystko- powiedział chyląc głowę- Pablo!- krzykną do palącego barmana. Ten zgasił papierosa i niczym dobrze wyszkolony seter staną przed nim z małym notatnikiem.

-Que pan szobie życzi?- Zapytał Pablo łamaną polszczyzną.

-Wódkę z sokiem pomarańczowym i mochito.- Powiedział szybko Dorian.

Szum rozmów skończył się nagle, wraz z melodycznym ziewnięciem trąbki, Marlena znów śpiewała. Dorian odwrócił się w stronę sceny. Teraz to Wiktoria przyglądała się jemu, patrzyła na rzednące już włosy, na bystre wciąż młode oczy i ten błogi wyraz twarzy, który mogły przywołać tylko ona i jego ukochana muzyka. Spojrzenie wróciło, tym razem pytające.

-Jak poszła aukcja?- Zapytał – brzydki aniołek, trafił w dobre ręce?-

-Upadły, mój drogi, upadły anioł.- Rzekła z politowaniem- Tak, kupiła go galeria sztuki współczesnej w Londynie- w słowie Londyn drgała duma.

-Mochito i wodka z sokem- Rozległ się tubalny głos Pabla.

Siedzieli, pili i rozmawiali. Co jakiś czas Dorian odpływał czy jak to nazywał dawał się ponieść płynącej muzyce. Potem wracał i zamawiał kolejne drinki. Koło 12 zaciszne kanapy były już niemal całkiem wyludnione. Pablo wycierał stoły, a zespół Marleny pakował sprzęt. Dorian i Wiktoria nie zwracali na to uwagi, byli pijani.

-Powiedz mi teraz- mamrotał Dorian- Powiedz mi, czemu teraz tak naprawdę, czemu tak bardzo zależało ci na tym aniołku?

-Mówiłam ci już- zaczęła Wiktoria automatycznie- ten facet wyrzeźbił dużo rzeczy, ale nikt go nigdy nie zauważył, bo to były marne rzeźby, dopiero przed własną śmiercią być może przypadkiem, być może tylko dla tego, że go nie dokończył, stworzył arcydzieło.-

-słuchaj- brzęczał Dorian- może i ja nie jestem krytykiem sztuki może jestem głupi, ale ślepy na pewno nie, zmieniłaś się ostatnio, jesteś jakaś inna odkąd znalazłaś tą rzeźbę.

Wiktoria starała się teraz patrzeć bardzo uważnie, pomimo że świat był już mocno zabarwiony alkoholem. Patrzyła prosto w mętniejące pomału oczy Doriana i nagle tak jakby kontynuowała rozpoczętą myśl zaczęła mówić.

-Wiesz jak to jest, kiedy ma się 20 lat i jest się hmm… dziewczyną z problemami-powiedziała szybko-. Wiesz, koleżanki opowiadają o upojnych nocach i cienkich chłopakach, o zdradach, związkach, jest się kobietą, która potrzebuje bliskości, która chce być zauważona. Kobietą, która przeżywa swoją kaźń, ale nikt tego nie dostrzega, ludzie przechodzą obok, obojętnie, bo się nie stroisz, bo nie manifestujesz, że jesteś, bo nie chcesz być jedną z wielu, wiec zostajesz zwykłą, szarą, niewidzialną, kobietą. I jest ci źle. Jest ci tak źle, że nie chcesz już dłużej hmm… żyć- westchnęła, zamoczyła usta w drinku, zaciągnęła się papierosem i mówiła dalej- a ten skurwiel, wiesz.. on skoczył… ten cholerny rzeźbiarz. On chciał mnie ratować i umarł- łza spłynęła po policzku- rozumiesz? On umarł, bo chciał mnie uratować- płakała. Dorian patrzył na nią oniemiały i nie wiedział, co ma zrobić.

-Ja skoczyłam, bo moja matka, ona… ona zabrał ojcu pieniądze i dała mi żebym kupiła sobie swoje wymarzone buciki, bo to były moje 20 urodziny. Zabrała mu te pieniądze jak spał w kuchni, a ja.. ja ich nie kupiłam choć pamiętam te czerwone różyczki i czarną satynę. Ja się upiłam. I zrobiłam to… Jak głupia idiotka… a on… on skoczył z mostu mnie ratować… iii… umarł. Dla tego chciałam żeby go docenili, żeby dostrzegli, on oddał za mnie życie rozumiesz!?!

-mówiłaś, że się poślizgnęłaś- przerwał jej Dorian lekko rozbudzony-

-No cóż, chyba niema, czym się chwalić- powiedziała Wiktoria sącząc drinka

-A ten człowiek…, utopił się?- Pytał ostrożnie Dorian

-Nie, Konrad Wętlowicz umarł w domu. Skurwiel, sam wydostał się z wody, ciało miał poszarpane, ale zamiast iść do lekarza doczłapał się do sklepu kupił pól litra wódki i poszedł rzeźbić do domu. Tydzień czasu nas szukali. Pisali w gazetach a ja bałam się, że ktoś mnie rozpozna, że ktoś się dowie, że ty się dowiesz.

-szczęście, że nigdy nie czytałem gazet, bo raczej bym się domyślił zważywszy, że cię wyciągnąłem z tej pieprzonej rzeki- Powiedział chwiejąc lekko Dorian.

Słońce ogrzewało im twarz, gdzieś w głogowej gęstwinie, śpiewały jakieś ptaki. Wiatr szeleścił liśćmi. żal było otwierać oczu wiedząc jak bardzo, będzie bolała głowa. Tylko na moment uchylili rąbka powiek, kiedy krzyknęły lecące żurawie.

2
Mam wrażenie, że na początku bardziej się starałeś, a na końcu wpadłeś w trans, nie patrząc nawet na ekran monitora. Narobiłeś strasznego bałaganu ;)



Zanim przejdę do spraw technicznych, wypowiem się na temat fabuły. Przykro mi, ale z tekstu wieje nudą. Uwierz mi - temat depresji czy emocjonalnego rozbabrania da się opisać ciekawie. Mankamentem są rozwlekłe sceny - kiedy facet snuje się po domu i rozmyśla.

Konrad jest artystą, te wszystkie poetyckie porównania, skojarzenia są na miejcsu, ale to też gdzieś się gubi. Nie podoba mi się Twoja opowieść.



Gdybyś przyłożył się do korekty, sam zauważyłbyś, że większość zdań jest zbędna. Niczego nie wnoszą, o niczym nie informują... efektem jest rozwleczona paplanina.



Scena na moście nie ma napięcia, a moim zdaniem powinna. Już lepsza była ta jego szmotanina w wodzie - ale znów pojawiają się majaki, niedopowiedzenia - i klapa.



Dialogi są sztuczne, w dodatku źle zapisane.


-Jak poszła aukcja?- Zapytał – brzydki aniołek, trafił w dobre ręce?-


Powinno być tak:

- Jak poszła aukcja? - zapytał - Brzydki aniołek trafił w dobre ręce?



W kilku miejscach są przedziwne zlepki przecinków, wielokropków ( tych ostatnich postaraj się unikać - zwykle oznaczają niedopowiedzenie, nie powinno ich się nadużywać)


iii… umarł


iii? Nie rób takich rzeczy.


-A ten człowiek…, utopił się?- Pytał ostrożnie Dorian


- A ten człowiek, utopił się? - zapytał ostrożnie Dorian.



Przy okazji dam Ci wskazówkę. Nie stosuj przysłówków w opisach dialogów. Bez nich będzie mniej sztucznie. Wszystko powinno wynikać z dilogów i narracji, czytelnik poradzi sobie bez dodatkowych wskazówek ( "za" dodałam od siebie. Chyba lepiej wygląda :) ).



Interpunkcja. http://so.pwn.pl/zasady.php?id=665



Musisz zapoznać się z zasadami i poćwiczyć.

Nie wiem, jak będzie Ci łatwiej - możesz skorzystać z internetu albo kupić jakieś szkolne ćwiczenia.



Ortografia:



płynął, nie płyną!



Czas przeszły, rodzaj męski - końcówka ął.

Zapisać na karteczce i przykleić nad biurkiem.



Kilka pojedynczych byczków też znalazłam.





Podsumuję:

Następnym razem przyłóż się do korekty. Popracuj nad interpunkcją, na ten moment jest fatalnie.

Czytaj na głos dialogi ( serio, pomaga )

Wydziel akapity. Koniecznie, bo wszystko się zlewa, nie sposób odróżnić wątków.



Pochwalę Cię za poetyckie porównania, te akurat mi się podobały. Niestety to jedyny plus Twojej pracy.



Do roboty, kolego.
"Niechaj się pozór przeistoczy w powód.
Jedyny imperator: władca porcji lodów."

.....................................Wallace Stevens

3
Przede wszystkim dziękuję za cierpliwość, ja czytając ten tekst też doszedłem do wniosku że po prostu mnie nudzi ale myślałem że dla tego że znam już zakończenie.

Faktycznie interpunkcja u mnie leży i kwiczy i nawet word nie pomaga ale postaram się podszkolić. Generalnie dało mi to do myślenia i mam nadzieje że następnym razem nie popełnię tych samych błędów. Dzięki :D
"By dojść do źródła trzeba płynąć po prąd"





"Pogrożę mu tylko palcem" - rzekł, kładąc go na cynglu



S.J.L

4
Nie czytałem komentarzy powyżej dlatego kilka rad, wytknięć błędów może się powtórzyć.



Zacznijmy jednak od początku, a początek płynie swoim rytmem, który niestety polega na dziwnej wyliczance - patrzenie przynosi tęsknotę, tęsknota, wenę, a wena... i tak dalej. Nie przypadło mi to do gustu i przyznam, że lekko odstraszyło od czytania.


próby alkoholizmu, próby narkomani,
Próby? Przyniosły mu chwilową ulgę? Ale to są zjawiska, których nie da się pozbyć od tak za pomocą pstryknięcia palcami. Wiem, nie ma mowy o tym tekście, ale taki wniosek można wysnuć.


‘’Miną już rok’’
że co? Minął. Poza tym co to za maniera z tym cudzysłowem? U nas robi się to tak:„…”


spokoju ile jest mi go potrzeba’’ Ociężałym krokiem wrócił do pustego pokoju
Zabrakło kropki.



Powiem tak żeby się niepotrzebnie nie denerwować i nie używać zbędnych słów później. Na pierwszy rzut oka widać, że pisałeś to na szybko, sam zresztą o tym wspominasz przed tekstem, ale ilość potknięć, błędów interpunkcyjnych jest zatrważająca, aż rozbolała mnie głowa.

Nie widzę sensu wklejania kolejnych fragmentów gdzie czegoś brak, bo musiałbym zrobić korektę całego tekstu, a to powinno się odbyć, nawet w najmniejszym, najbardziej okrojonym stopniu, zanim tekst znalazł się na forum. Takie postawienie sprawy jest odczytywane jako brak szacunku do czytelnika i własnej pracy. Ja również to tak odczytuję. Prosiłbym, więc żebyś następnym razem poświęcił nieco więcej czasu swoim tworom, ze względu na siebie samego i ze względu na nas - czytelników. Z góry dziękuję.



Dobra lecimy dalej.

Dalej jest podobnie do początku - całość to tak jakby przyczynowo - skutkowe wyliczanie.

Strasznie dużo tutaj powtórzeń, żeby zobrazować Ci ich ogrom wklejam fragment poniżej:
Zdarzały się chwile, w których wydawało mu się, że coś się jeszcze odmieni. Chwilę subtelnych powiewów szczęścia, w których wydawało się, że jeszcze nie jest stracony. Chwile, w których marzył, by nie być na wieczność potępiony
Czemu tam jest "chwilę"?


ychm, ychym yhym yyyhymyhymyhmy
Tozumiem onomatopeja, kaszel i tak dalej, ale z tego co ja się orientuję kazel zapisuje się w ten sposób: "yhy, yhy". Nie potrzebnie tak przedłużasz.



Ogólnie historia mnie nie wciągnęła, a to duży minus. We wszystkim przeszkadzały mi błędy wynikające tylko i wyłącznie z Twojego lenistwa, bo gdybyś miał ochotę to zmniejszyłbyś chociaż częściowo ilość błędów.

Czytałeś w ogóle to opowiadanie po napisaniu?
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.

5
Ta wyliczanka na początku była jak najbardziej celowa, chciałem wykazać związki przyczynowo skutkowe, tak samo jak i trochę dalej, chciałem pokazać co sprawia że ten człowiek postępuje tak a nie inaczej, unaocznić cały ten proces który kieruje jego życiem.


Cytat:

próby alkoholizmu, próby narkomani,


Próby? Przyniosły mu chwilową ulgę? Ale to są zjawiska, których nie da się pozbyć od tak za pomocą pstryknięcia palcami. Wiem, nie ma mowy o tym tekście, ale taki wniosek można wysnuć.


Owszem ale nie każdy ma warunki i na tyle podatny umysł by się w to wplątać. Konrad "próbował" ale mu się nie udało.


Ogólnie historia mnie nie wciągnęła, a to duży minus. We wszystkim przeszkadzały mi błędy wynikające tylko i wyłącznie z Twojego lenistwa, bo gdybyś miał ochotę to zmniejszyłbyś chociaż częściowo ilość błędów.

Czytałeś w ogóle to opowiadanie po napisaniu?


O tak, czytałem, z cztery razy, ale nawet gdybym czytał dwadzieścia cztery to i tak nie wyłapał bym tych błędów, bo niestety, nad czym gorąco ubolewam, nie jestem w stanie wyłapywać błędów. Pani w poradni powiedziała że to sie nazywa dysleksja i żebym się nie przejmował tylko ćwiczył. Cóż lata mijają, ćwiczę nieustannie, a efekty... jak widać :D Fakt faktem to nie z braku szacunku ani lenistwa, tylko nieumiejętności.



Dzięki za poświęcony czas, następnym razem postaram sie wymyśleć coś ciekawszego :wink:
"By dojść do źródła trzeba płynąć po prąd"





"Pogrożę mu tylko palcem" - rzekł, kładąc go na cynglu



S.J.L
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”