W drzwiach pojawiła się pani Matylda. Słodka jak kawa, do której Foka przez przypadek wsypał cztery łyżeczki cukru. Akurat, kiedy pani Matylda zapukała i jej siwa głowa pojawiła się i jeszcze okulary na nosie, trochę za wielkie jak na jej skromny, mały nos, wtedy właśnie z mojej gęby chlusnął napój. Kawa z cukrem.
– Mogę?
– Proszę, proszę! Niech pani wejdzie! - Foka wyskoczył spod kołdry i dodał - Ta-daaa-mmm!!!
– No co pan! Panie Foka!? - Starej Matyldzie ukazał się Foka w całej krasie.
– Oj, pani Matyldo, pani zawsze ma to nieszczęście, że jestem jak mnie matka natura stworzyła – i mrugnął do mnie, chociaż ja zdążyłem już za cukier w kawie trzynaście razy wbić osinowy kołek w jego obrośnięte dupsko.
– Ubierz się chłopcze, musimy porozmawiać i nie wiem, czy to aby nie ostatnia nasza rozmowa, no!
Foka podszedł do komody, znalazł czyste majtki, tzw. łaciatki i zaproponował starej kawę.
– Może kawa?
– Burdel tutaj u was, gdzie trzeci? - Matylda podeszła do łóżka Kobyły i zajrzała pod kołdrę. – Tak, kawa tak, oczywiście! - Mruknęła.
– A nie ma pani kawy na zbyciu, kolega by skoczył – Foka spojrzał na Matyldę i dodał – żartuję, widzę, że dzisiaj żart panią boli!
– W każdym razie, chłopcy, macie przejebane!
Przełknąłem głośno ślinę i upiłem trochę kawy z cukrem i jeszcze powstrzymałem odruch zwrotny.
Matylda krzątała się, zajrzała pod łóżko Kobyły, pod różowy obrus, następnie odsunęła zażółconą firankę i zajrzała przez okno w świat.
– Foka, pani Matyldo, pisze pracę magisterską na temat okna w życiu Wyspiańskiego – odezwałem się wreszcie, kiedy zrezygnowała z wystawania w oknie i zmierzała w moim kierunku.
– A co? Pan Foka będzie po studiach szklarzem?
– Nie, nauczycielem! - parsknąłem śmiechem.
– No, no! - Foka kiwnął palcem.
– Powiedziałam, że macie przejebane?
– Tak pani powiedziała, pani Matyldo, mogę nawet zacytować, bo dobrze pamiętam! – Foka wciągał spodnie. – W każdym razie, chłopcy, macie przejebane, o! Dobrze mówię?
Matylda usiadła.
– Palicie w pokoju! – skonstatowała.
– Niemożliwe! - Foka usiadł na przeciwko starej i kiwnął głową – nie, niemożliwe, wyczułbym, a wie pani jakiego mam nosa...
– Foka?
– Tak?
Machnęła ręką.
– Dobrze, macie pieniądze?
Cisza.
– Co?
– No ja studiuję, pani Matyldo...
– Na fajki jakoś masz, Foka!
Foka spojrzał w moją stronę, więc postanowiłem spróbować kawy z cukrem i tylko kiwnąłem głową, żeby kontynuował. Dzisiaj pytanie, dzisiaj odpowiedź.
– No, hmm, pani Matyldo, nie wiem co powiedzieć, zasadniczo odpowiedź na pani pytanie nie jest trudna do wyartykułowania, ale musi pani wiedzieć, droga pani Matyldo, że najtrudniej zakomunikować coś, co...
– Dobrze, w takim razie Kobyła przychodzi do mnie przez tydzień.
– Ale... - Foka próbował ratować sytuację.
– Foka!!! - Matylda traciła cierpliwość. – Foka!!! I żeby... - tutaj stara uniosła się na rękach i nad stołem, do Foki, zachrypniętym głosem, ale i pewnym swych racji wyryczała – i żeby nie było, że w dzieciństwie go skrzywdzono, bo jakaś starsza pani zabawiała się jego siusiakiem!!! Bo ty Foka, to może i masz gadane i przez ciebie i twoje parszywe dzieciństwo nie spałam przez miesiąc do cholery!!! Ale z Kobyła już to nie przejdzie!!!
Foka nawet nie jęknął, wpatrzony w starą zdawał się być oczarowany albo zaślepiony, na pewno wystraszony.
– Dzisiaj! Chłopcy zrozumieli? Dzisiaj albo was stąd wszystkich!...
I jeszcze dodała, ale już łagodnym głosem:
– No, to czekam.
Poklepała Fokę po jego nieogolonej gębie, spojrzała w moją stronę po raz setny i wyszła.
– Słuchaj, Foka, co ty?...
Nie skończyłem, bo Matylda znowu stanęła w drzwiach.
– I niech się umyje zanim do mnie przyjdzie! Cały!
Foka nawet nie pisnął. Ni chu-chu. Zadawałem pytanie wielokrotnie o te wieczory i poranki, kiedy wracał od Matyldy udręczony, blady z podkrążonymi oczami, ale nigdy, doprawdy nigdy, nie pisnął nawet słowa. Nic. żaden gest, przecinek, zmarszczka.
– Słuchaj, Foka, powiesz mi w końcu?
– Ale co? - Foka wyjął czarny golf spod kupy rzeczy przeznaczonych do prasowania, usiadł przed monitorem – Poczekaj, napisałeś coś wczoraj?
– Napisałem! - wylazłem spod kołdry i usiadłem obok niego.
– Człowieku, skończyłeś wreszcie?
– Skończyłem.
– Gdzie to jest?
– Tutaj! - Kliknąłem myszką na edytor i znalazłem odpowiedni plik.
– O czym to jest? - Foka siorbał kawę, pewnie moją kawę, bez cukru, bo krzywił się i dwukrotnie więcej czasu poświęcał na przełknięcie.
– Jak to o czym? O tym co zawsze!
– O miłości?
– Nie, o nośności! Powiedz mi lepiej, co takiego robiłeś z Matyldą?
– Nic, daj spokój, nie przeszkadzaj! Czytam! Nośności? Hmm...
– W takim razie rozejrzę się!
– Zabierz ze sobą Kobyłę!!!
– Nie wiem gdzie on... a ty wiesz?
Foka zamawiał u mnie listy. Publikował je na Forum Listonosza Wacława. Ponoć forum, tak twierdził przynajmniej Foka, miało w swoich szeregach kilkuset doręczycieli pocztowych. Użytkownikiem mógł zostać każdy, kto w mailu wysłał kopię umowy o pracę (mogła to być umowa o dzieło, na czas określony, itd.). Wiem, że Foka taki papier posiadał i trzymał pod łóżkiem, bo jak twierdził, w każdej chwili administrator forum może zapukać do jego drzwi i wymagać wylegitymowania. No i ci listonosze publikowali w jakimś dziale, zabezpieczonym hasłem i tysiąca innymi zaklęciami, listy zwykłych śmiertelników, którzy nie odkryli dobrodziejstw poczty elektronicznej. W każdym razie raz w miesiącu administrator ogłaszał konkurs na najbardziej intymny, prywatny, kontrowersyjny list, do jakiego udało się dotrzeć owym tajemniczym listonoszom. Odblokowywał dział na cztery godziny i w tym czasie przebiegało głosowanie. .
Foka twierdził, że na bank wszyscy oni pracują na poczcie a jeden z nich, to ten, który zostawia pod naszą wycieraczką reklamówki nowych produktów supermarketów. Może i tak. Foka na pewno podszywał się pod listonosza, ale za to swoją erudycją i znajomością historii zawodu odnosił tam sukcesy, a nawet moderował jakiś dział poświęcony znanym listonoszom w historii.
– Więc? - powtórzyłem pytanie – Wiesz, gdzie jest Kobyła?
– Kobyła?
– Przecież nie listonosz Wacław! - wypaliłem i zaraz uśmiechnąłem się do Foki, bo wiem, że co jak co, ale listonosza Wacława traktował z wielką estymą i niemal kłaniał się na dźwięk jego imienia w pas.
– Więc?
– Kobyła ma dzisiaj spotkanie z Eszter, nie wiem czy nam się przyda.
– Znowu zgłosiła się do niego Eszter?
– Tak, Eszter. Przecież mówię.
– Eszter Balla?!!
– Eszter Balla!!!
– Chcesz mi powiedzieć, że...
– Tak!
– Nie, nie! Chcesz mi powiedzieć, że mam sam wędrować przez cztery godziny i oddawać głosy na własne listy, do których ty się przykleiłeś, a Kobyła w tym czasie będzie w najlepsze...
– Nie wiem, Siemion, naprawdę nie wiem, idź już człowieku, bo znowu przegramy, no idźże!
– Zrobiłeś mi kawę z cukrem, Foka! - dodałem na koniec.
– Wydrukuję to, dobrze?
Na korytarzu spotkałem Kobyłę.
– Była? - Zapytał.
– Yhy!
– I?
– Dzisiaj!
– Kurwa! Dzisiaj mam wieczorem spotkanie z Eszter!
– Ha! Czyli wieczorem?! W takim razie idziesz ze mną!
– A to dzisiaj?
– No dzisiaj, dzisiaj!
– Cholera, muszę zadzwonić do niej, że spotkamy się na mieście wcześniej. Cholerna Matylda.
– No!
– A Foka?
– Pije kawę.
– Poczekaj na mnie na dole, tylko się przebiorę, dobrze?
Kobyła od dwóch tygodni znikał w środku nocy i to nagle, zrywając się z łóżka, przykładał palec do ust, jeżeli akurat pisałem lub przysypiałem przed monitorem i dawał mi tym znak.
– Tylko nie panikuj, Siemion. Jestem umówiony! - zakładał na swoją pidżamę czarną bluzę z kapturem, czarny, skórzany płaszcz, sięgający tak do kolan, czarne, dżinsowe spodnie i z palcem na ustach, mrucząc coś jeszcze pod nosem, zamykał drzwi od naszego pokoju, później słyszałem jeszcze jak otwiera drzwi mieszkania i wreszcie głuche kroki na korytarzu. Zbiegał po schodach. Gonił gdzieś i wracał nad ranem.
I tak zdaje się znikał co wieczór. Raz nawet, dwa dni wcześniej, gdzieś mu noga się powinęła w kłębach jego ciemnych strojów, poszewek, prześcieradeł i cholera wie czego jeszcze. Spałem, ale musiał upaść, wstając z łóżka. Otworzyłem jedno oko wypatrując w ciemności przyczyn hałasu. Po chwili, kiedy wzrok przyzwyczaił się do ciemności, omal nie krzyknąłem. Kobyła stał przy moim łóżku i trzymał palec na ustach. Przez chwilę chciałem, żeby ten palec był nie palcem a fallusem, którym kiwa na mnie i sprasza inne części ciała i każe im pod kołdrą, pod poduszką, w moich włosach, zapachach, kolorach się rozgościć. Już miałem mu powiedzieć, że w dzieciństwie zajadałem się karpatką, że w liceum Józek kochał się w Bartku i przynosił mu kartę doładowania co tydzień i to za darmochę. że karpatkę znienawidziłem w dniu, kiedy matka zatrzasnęła drzwi i zniknęła, a ja z ojcem z rozpaczy zjedliśmy półtora blachy tego świństwa. I o tym, że w nocy rozbieram się z tej pierdolonej pidżamy, którą obnoszę przed nim i Foką, a przecież nie jestem owrzodzony i chciałbym, żeby mnie zobaczyli, ale nie przypadkiem, przez nieostrożność, tylko z premedytacją. I jeszcze... więc kiwnąłem głową, a on szepnął:
– E, Siemion, musimy pogadać! Wszystko w porządku?
– Co?
– Wszystko w porządku?
– Ale co? Co w porządku? Co?
– No! To nie panikuj, Siemion. Jestem umówiony!
– Z kim do cholery?
– Z misiem? Cześć! – możliwe, że położył palec na ustach i zniknął.
– No a ja zasnąłem.
Zbiegłem ze schodów i przed domem, kamienicą, gdzie na drugim piętrze mieścił się nasz pokój, zatrzymałem się, rozejrzałem i podszedłem do stoiska z parasolami. Nie, nawet nie stoisko, ot, zwykły stolik, stary, spróchniały stołek, z wyszczerbioną i pomarszczoną sklejką, a na niej różowy obrusik i różowe samce słoni pokrywające samice. Kopulacje ssaków na ulicy Reymonta. I to pod naszym oknem. No! I jeszcze kobieta w beżowym prochowcu, jakby na mój widok otrzymała nową porcję energetycznych lodów poziomkowych i z impetem godnym najlepszych straganiarzy wymierzyła parasolką w pierś. W moją płaską, kanciastą, zapadniętą nawet, pierś kurczaka.
– Parasolka? A?
– Nie, dziękuję! - odpowiedziałem, odwróciłem się na pięcie i zdążyłem w ostatniej chwili odsunąć się z linii biegu Kobyły, który widać nie spodziewał się, że zawrócę. W każdym razie odskoczyłem, a Kobyła zatrzymał się tuż przed parasolką, wciąż wymierzoną tym razem w przepastną nicość ulicy Reymonta.
– Biorę, kochaniutka! Ile?
– A?
– Ile?
– A? Parasolka?
– Dwadzieścia, daję dwadzieścia i moja, zgoda?
– Szanowny pan, to dwadzieścia za przeproszeniem może sobie pączki zamówić w tłusty czwartek, ale od parasolki, to na odległość! - i parasolka zniknęła w koszu na parasolki.
– Kobyła! - szarpnąłem go za ramię, bo zdążyłem już spostrzec, że Kobyłę wbiło w chodnik i stał , jakby ujrzał nie kobietę w beżowym prochowcu i granatowej chustce na głowie, a swoją Eszter Ballę, bo co jak co, ale Kobyła kochał Eszter.
– Szarpnąłem jeszcze raz.
– Zaraz, zaraz – Kobyła nie dawał za wygraną. - To ile pani chce za tę parasolkę?
– Kochaniutki – kobieta teraz montowała wielki parasol, wbijając drewniany kołek w środek stolika – Kochaniutki, te parasole to nie byle jakie, wiesz ty, kto te parasole nad swoimi szlachetnymi głowami nosił? Wiesz ty chociaż? No?
– Pewnie jakiś łazęga, bo unurane są...
– Niemożliwie – dokończyłem.
Wyprostowała się, zdjęła tę granatową chustkę z głowy, która teraz wydała się raczej zgniłozieloną. Wskazała palcem na zieloną, przetartą i niekoniecznie przykuwającą uwagę.
– Rupieć, co? A wiecie kto? No? Gdzie? He? Co tak patrzycie? Wiecie czy nie wiecie?
– Nie wiemy! A ma pani w takim razie...
– Nie wiecie! - widziałem, że triumfuje, rozpycha ją duma i jej usta - wielkie, czerwone lance, pęcznieją przed nami – Skoro nie wiecie...
– Dobrze, niech pani powie, czy ma pani w zbiorze parasolkę, którą nosiła Eszter Balla?
– Oczywiście, że mam, ale co mi z niej, skoro mam tutaj inną! Tę mam! Rozumiecie? Tę! - Wyciągnęła zieloną z kosza i znowu wycelowała w moją pierś. - Tę!
– A właśnie, że gówno, bo Eszter Balla żadnej parasolki nie ma!!! - Kobyła niemal ryknął na całą ulicę. Co ty masz z tą Eszter Balla? Nie zdążyłem zapytać, bo z góry dobiegł mnie przeciągły i zniecierpliwiony gwizd Foki.
– Ej!!! Powariowaliście?!!! Co wy tu jeszcze robicie? Przez was przegram kolejny konkurs!!!
Chciałem odkrzyknąć Foce, że już zaraz, chwila i nas nie ma. Spokojnie. Ale kobieta dźgnęła mnie, bądź co bądź lekko, ale dźgnęła w tę moją niewydarzoną pierś.
– Wiesz? Wiesz czyja to parasolka?
Miałem kiwnąć, że nie wiem. Nie zdążyłem.
– Ej! Co się z wami dzieje?!!! - Foka zaraz zedrze struny głosowe.
– Pytam, czy wiesz? No?
– To niemożliwe, rozumie pani, niemożliwe, Eszter i parasolka? Ale gdzie, w której scenie? - Kobyła bezradnie wymachiwał łapami, próbując kobiecie wyrysować w powietrzu kształty Eszter. Chyba Eszter, bo kogo innego?
– Wiesz? - Stara dźgała mnie nie wiedzieć czemu i powtarzała swoje sakramentalne: wiesz i wiesz.
– Na miłość boską, niech się pani zlituje i powie mi, w której scenie Szofi pojawia się z parasolką? - zabrzmiało jak nagana.
– Nie wiem! - Wydusiłem wreszcie.
– Nie, nie! Schodzę do was, kurwa mać, co za osły! - i jeszcze on, niedoszły listonosz, w obawie o zwycięstwo.
– żądam, żeby pani mi powiedziała. Tylko niech pani nie mówi, że w wersji reżyserskiej? - Kobyła płakał.
– Właśnie w wersji reżyserskiej, rozumiesz kochaniutki? Właśnie w tej! I to jest ta? - i tę samą parasolkę tym razem wymierzyła w pierś Kobyły. - To jest ta!
– Ta? - zwątpiłem. - Myślałem, że inna.
– Otóż ta, kochaniutki.
– Nie! To niemożliwe... nie, nie, nie... jak... jak może Eszter, jak Nimrod, jak w ogóle ktoś może mi coś takiego... wersję... to skąd ja mogę wiedzieć... - i wreszcie krzyknął - KUPUJę!
– Nie jest na sprzedaż – odpowiedziała i wrzuciła parasolkę do kosza. - I tyle, kochaniutcy!
Kobyłę znowu przytkało. Stał lekko przechylony do przodu, czerwony na gębie, a właściwie siny, zacisnął usta (naprawdę rzadki widok), więc miałem najgorsze przeczucia.
– Kobyła?
Nie reagował.
– Kobyła? Dobrze się czujesz?
– Nic, Siemion, chodźmy stąd. - i tak jak stał, tak zwinął się, ominął stolik, kosz z parasolami i zniknął. Zniknął, bo kobieta rozstawiła się na rogu, zaraz za piekarnią, więc jak ruszył przed siebie, to zniknął mi z oczu. Więc ja za nim. I jeszcze obejrzałem się, bo kątem oka dojrzałem Fokę, jak idzie w moim kierunku, charcząc coś pod nosem i to charczenie, jeżeli dobrze oceniłem sytuację wymierzone było we mnie. Więc ja za nim, za Kobyłą, ale kobieta nieoczekiwanie znowu wymierzyła parasolką we mnie.
– Masz, weź, weź to, weź i powiedz temu chłopaczkowi, że to od Eszter, rozumiesz? Ale pilnuj jej, chłopcze.
– Czym się pani właściwie zajmuje? Stręczycielstwem?
Foka stał już za plecami i słyszałem jego szemrane przekleństwa, jakie rzucał w moim kierunku.
-Wyszkrwaszmaćjebańpieswaswdupierżnąłchujełbypierdwaskrwamaćżabiejajadojebańceniedorżniętewmózgiejebłydębskiekrwy...
– Nie! - Uśmiechnęła się jakoś tak uroczo i niewinnie – Nie! Skupuję parasole od znanych ludzi i sprzedaję. Mamy demokrację, nie?
– To skąd pani może mieć parasolkę...
– Eszter?
– Jakiej Eszter? - Foka wreszcie postanowił wydusić z siebie coś zrozumiałego.
– Eszter, po prostu Eszter! - odpowiedziałem, czekając na reakcję kobiety.
– Nie mam, to prawda, ale pańskiemu koledze nie o Eszter przecież, tylko o Szofi, a parasolkę Szofi mam, dostałam od reżysera, wybłagałam, rozumiesz? Mieszkałam kiedyś w Budapeszcie i sprzedawałam parasolki węgierskich pisarzy, aktorów, pianistów, znachorów, kogo popadło. Byłam pierwszą w Budapeszcie kobietą, do której zadzwonił pewien uroczy mężczyzna z Watykanu, pytając czy nie mam czasami parasolki samego papieża, bo gdzieś mu się zapodziała podczas pobytu w stolicy Węgier.
– I? - To znowu Foka.
– Oczywiście, że miałam. - parsknęła śmiechem – Musiałam mieć. Płaciłam za taką parasolkę każdy pieniądz.
– Więc? Która to?
– Eszter? - Foka był wyraźnie zaintrygowany.
– Tak! - powiedziałem.
– Niestety sprzedałam w Budapeszcie.
– Nie, zawraca mi pani głowę, przepraszam, to oczywiście ciekawe, co pani mówi, ale nie mam czasu, a pani zdaje się, dobrze się bawi.
– A ma pani parasolkę takiego znanego listonosza? - Foka złapał haczyk, spojrzałem w jego stronę, bo wciąż stał za mną i przypatrywał, przysłuchiwał się całej tej rozmowie z rozdziawioną gębą i nawet już nie ganiał mnie, nie popędzał, chociaż obaj wiedzieliśmy, że dzisiaj, akurat dzisiaj, każda stracona chwila może nas dużo kosztować.
– La Fontaine'a?
– Nie, to za banalne? Innego, obojętnie jakiego, ale takiego, wie pani, mało znanego.
– Musze zajrzeć do papierów, kochaniutki. A ty – zwróciła się do mnie – weź tę parasolkę i powiedz swojemu koledze, że to dla niego od Eszter. Taki prezent.
– To czyja jest w końcu?
– Czesława Peszyńskiego.
***
Siedzieliśmy w kafejce urządzonej w piwnicy sklepu od części komputerowych. Kobyła położył ręce na blacie, wychylił głowę i pertraktował cenę.
– Proszę zrozumieć, że zajmie nam to – zawiesił głos. – Siemion?
– Tak? - Zaglądałem przez ramię jakiegoś Stefana w garniturze, próbując rozczytać w jego skomplikowanych zabawach z klawiaturą hasło i login do poczty. Login wyskoczył, to wiem, Zielony21, ale hasła nie zdążyłem odczytać. Wróciłem do Kobyły.
– Tak?
– Pani pyta ile nam to zajmie.
– No pięć minut, a ile?
– Pięć minut! - i klepnął mnie w ramię. - Jak kolega mówi, że pięć minut, to ani sekundy więcej.
– To ile zapłacicie za pięć minut?
– Właśnie o to chodzi, że nic – mrugnął do niej, a mnie klepnął tym razem w policzek – zuch, zuch chłopak!
– Weź łapska, Kobyła, dobrze ci radzę!
– Dobrze, ale szybko, piąte stanowisko, bo...
Już nas nie było. Kobyła chciał cmoknąć w policzek tę kobietę, ale ona spuściła głowę, grzebiąc w swoim centralnym komputerze, umożliwiając nam dostęp do stanowiska numer pięć, więc zawiesił się nad blatem i wypuścił powietrze, aż gwizdnęło.
W przeglądarkę wpisaliśmy: Forum Listonosza Wacława. Następnie klikamy na link. Jak maniacy, bo to już dwudziesta kawiarenka z rzędu, niemal na pamięć i po omacku odnajdujemy odpowiednią kategorię, czyli najciekawsze listy miesiąca, znajdujemy Fokę (nick: Foczka) i klikamy. Klik. I głos oddany. Foka zajmuje drugie miejsce. Mamy jeszcze czas. Głosowanie od dziesiątej do czternastej. A mamy dokładnie dwunastą pięć.
– Zbieramy się, Siemion, do widzeeeniaaa!
– Więc mówisz, że to oszustka? I te parasole, to szwindel?
– Tak, szwindel, kaprys, chwila słabości – wyszliśmy z kolejnego sklepu, w którym sprzedawca był tak miły, że pozwolił nam kliknąć, zagłosować i uznał to za testowanie nowego sprzętu.
– Dzięki, stary, jakbyś kiedyś chciał, wiesz – Kobyła mówił to każdemu sprzedawcy – jakiś list do ukochanej i – wiesz – słowa ci się poplątają, pokręcą, no, zawiłości, mrówki w plecach, w głowie pustka, to wtedy wal do nas jak w dym. Znaczy do kolegi, bo on pisze takie listy, jakby pisał do samej królowej Elżbiety.
I tak w kółko. Od kawiarenki do sklepu, od akademika do obuwniczego. Byle tylko Foka 'Foczka' wygrał ten konkurs i odebrał nagrodę. List miesiąca. No, sprawa honoru.
– Więc oszustka, tak?
– Tak, oszustka! Sama się przyznała! Foka ją przycisnął do muru i wyśpiewała całą prawdę.
– No, a parasolki?
– Parasolki też oszukane!
– Siemion?
Siedzieliśmy w jakiejś knajpie i piliśmy piwo. Kobyła przeglądał mapę i sprawdzał miejsca, do których powinniśmy jeszcze zajrzeć. Dzwonił do nas Foka. Regularnie co dziesięć, piętnaście minut. Informował, co i jak. Wygrywa, przegrywa, spadł na trzecie miejsce.
– Kto do cholery ma na tym forum takie plecy? Znajomości?! Siemion, rozumiesz coś z tego? Mieliśmy to wygrać, a tu człowieku bitwa o latrynę podczas bombardowania.
– Albo:
– Siemion zrób coś, człowieku, proszę cię, bo inaczej... rozumiesz, to już nie jest byle co, to jakaś zmowa, rozumiesz, spisek, patrz, no patrz tego bydlaka!!!
– Kogo? - pytałem.
– No tego, ZłamanegoZbysia, przecież jego listy, to bełkot łysego, spasionego kundla na tle seksownej wieliczki. A ja się ciebie pytam, czy wieliczka może być seksowna? No?
– Nie wiem – mruczałem do słuchawki między jednym a drugim łykiem piwa - w porządku, Foka, idziemy głosować dalej.
– No, Siemion, ja liczę na was!
– Zapytaj go – to z kolei Kobyła odzywał się znad mapy miasta – zapytaj go, co robił u Matyldy wieczorami, no zapytaj go, zapytaj. Bo my tu odpierdalamy kaszanę za niego, a ten nawet o tym nie chce pisnąć słowa.
– Foka? - pytałem.
– Tak?
– Kobyła pyta, co robiłeś u Matyldy?
– Powiedz mu, że dzisiaj się wszystkiego dowie! – Słyszałem jak ryczy do słuchawki ze śmiechu i wyłączałem się.
– Kobyła, musimy jeszcze kilka głosów oddać..
Machnął ręką. żebym nie przeszkadzał. Albo z jakiegoś innego powodu. Nie wiem. Na zegarku godzina trzynasta, należało coś przedsięwziąć, ruszyć z miejsca, ale miło przecież, miło tak siedzi się i piwo żłopie. Złote, gorzkawe, schłodzone, uwięzione w butelce, którą oskubywałem z i tak oskubanej etykietki..
Wtedy wydarzyło się coś, co zmieniło całkowicie nasze plany. Ale zanim to coś nastąpiło, zanim wkroczyło i zmiotło, zmełło, a nawet poniosło – rozmawialiśmy. Ale jeszcze Foka.
– Siemion?
– Tak?
– Wyszliśmy na prowadzenie, Siemion!!!
I wyłączył się. Albo zasięg urwało, telefon upuścił, nie wiem. Siedzieliśmy o tej porze jak dwa opuszczone plastry sera na talerzu w obecności pomidorów, salcesonów i ogórków. Kobyła kreślił czerwonym mazakiem kółka na mapie. I od czasu do czasu podnosił butelkę do ust.
– Kobyła?
– No!
– Wiesz kto to był Peszyński?
– Nie!
– A nie masz wrażenia, ale nie teraz, tylko czasami, czy nie masz? Kiedy coś trzymasz w tajemnicy, ukrywasz, wstydzisz się, nie wiesz jak to ugryźć, to co wtedy?
– Ale co, Siemion? - Oderwał wreszcie łapska od punktów, które kreślił i spojrzał na mnie. Wtedy też usłyszałem jak ktoś wchodzi, drzwi skrzypnęły, ale nie słyszałem kroków.
– No wiesz, nikomu nie mówisz, a jednak obawiasz się, że wszyscy o tym po kątach szepcą, patrzą na ciebie podejrzliwie, odsuwają się, kiedy przysiadasz się do stolika, prychają, wytykają albo właśnie wyskakują z takim Peszyńskim i nagle rozumiesz, że cię ściska w gardle, dusi, bo nie wiesz, czy to prowokacja, czy żart, przypadek? Nic nie wiesz, nie masz pojęcia.
– O czym ty mówisz?
– O strachu i... nie wiem, nadziei? że... wiesz, bo nie chcesz by cokolwiek wyszło na jaw, ale z drugiej strony chciałbyś być zaskoczony, bo w końcu, rozumiesz? W końcu coś pękło, wydarzyło się poza tobą, niezależnie od ciebie, nagle, niespodziewanie, no?
– Dobra, kto to był Peszyński? Był, jest, no!?
– Peszyński?
Telefon na stole pod wpływem wibracji przemieszczał się w moim kierunku. Dałem znak Kobyle, żeby dopił piwo i odebrałem. Dzwonił Foka.
– Spadłem na drugie miejsce!!! - Darł się do słuchawki. - macie tam coś na oku?
– Mamy? - zapytałem Kobyły.
– Mamy – odpowiedział.
– Mamy! - krzyknąłem do słuchawki.
– To do boju, chłopaki! - I wyłączył się.
Wtedy właśnie, w chwili, kiedy chowałem telefon do torby i pochyliłem się tak, że głowę miałem pod stolikiem, między krzesłem, kurtką uwieszoną na krześle, nogami barmanki, które mi przez chwilę mignęły, wtedy zobaczyłem inne nogi, nogi koloru oliwkowego, pluszowe i człapiące człap, człap. Te nogi zbliżały się do innych nóg. Dżinsowych, poskręcanych i niewygodnych. Tak, niewygodnych, bo nogi Kobyły zawsze, kiedy o nich myślałem wydawały się niedopasowane, chude i kościste. W tej samej chwili, nogi barmanki znowu mignęły mi przed oczami, jakby nie miały nic innego do roboty, jak pojawiać się przed moimi oczami i znikać. Głośniki, też w tej samej chwili, wypluły ze swojej czarnej paszczy, pierwsze dźwięki tego dnia, a ja pomyślałem: no, nareszcie. W tej samej chwili pluszowe nogi zatrzymały się przed nogami stolika, przy którym siedziałem z Kobyła, chociaż teraz mniej tego mojego stolikowania jakby, więcej zaś obserwacji z parteru. Usłyszałem:
– Zatańczy pan?
Podniosłem głowę, uuu-uuu-uuu-u-u-u-u-u-u-uuu-u – o, taka myśl, o, soul, soulowe mruczanki.
– Ja? - Foka zapytał, jakby pytanie było skierowane do mnie albo do barmanki, albo do wszystkich razem, ale wyraźnie ktoś i to kobiecym głosem pytał. Pytał, bo słyszałem.
– Tak, pan!
– Oczywiście, że zatańczę.
– Ten ktoś, uwięziony (może przebrany) w pluszowego miśka chwycił rękę Kobyły i pociągnął za sobą. Kobyła zdążył jeszcze rzucić szeptem w moją stronę:
– Eszter.
– Kiedy zdążyłeś zadzwonić? Co? - zdążyłem zapytać.
– Kiedy zamawiałeś piwo.
Głośniki wypluły refren, którą wyśpiewywał jakiś ponętny, kobiecy głos.
You make me feel
You make me feel
You make me feel
Like a natural woman*.
Przychodzi taki moment w życiu człowieka, że nie wypada pytać, upominać się ani wyrażać zdziwienia. Szczególnie kiedy sięgasz po coś do torby, a świat znika ci z oczu. Szukasz czegoś pod stołem i krajobraz w jednej chwili ulega rozproszeniu.
Przyjąć, tak, przyjąć ten dobytek egzystencji bez mrugnięcia. Zaakceptować i usunąć się w cień. Oddalić. Zniknąć. Zostawić, to co się mieni przed oczami własnemu biegowi wydarzeń. Bo każdy ma swoją Eszter, na którą czeka latami, a Kobyła bez wątpienia zasługiwał na Eszter. Eszter Ballę.
Telefon drgnął po raz kolejny.
– Siemion! Siemion jesteś tam?!!! Cholera! Siemion?!!! Halo! - Foka dostawał spazmów.
– Foka?
– Siemion słuchaj, jestem...
– Foka, nie przeszkadzaj teraz! - i wyłączyłem się.
You make me feel
You make me feel
You make me feel
Like a natural woman.
Odsunąłem krzesło, spojrzałem jeszcze na mapę i dopiero teraz dostrzegłem, że Kobyła zaznaczył punkty, w których do tej pory byliśmy i połączył je linią. No tak, zaśmiałem się, wariat. Czystej krwi wariat. Pod postacią, która pojawiła się na mapie za sprawą wielkiej, sobotniej podróży wpisałem fetyszysta

Podszedłem do baru.
– To ja za te dwa piwa! - krzyknąłem, bo barmanka krzątała się na zapleczu.
– Wystukała cenę na kasie fiskalnej i z jej wnętrzności wydobył się wąski paragon z niezliczoną ilością pozycji, nazwą knajpy i czarną ceną.
– Dziesięć!
– A ma pani może gdzieś tutaj dostęp do Internetu?
– Nie! Pomylił pan lokale! - Wzięła ode mnie dziesięciozłotowy banknot, schowała w kasie i zniknęła za drzwiami.
***
Na zewnątrz jakby ucichło. Skurczyło się. Stopiło. Kobyła miał swoją Eszter i tajemne stowarzyszenie percepcji węgierskiej kinematografii. Foka pewnie dzwonił po swoich najdalszych znajomych, tłumacząc gdzie i kiedy mogą zagłosować na jego rzekomo prywatną korespondencję, która bądź co bądź była mojego autorstwa. Ja zaś kupiłem w kiosku papierosy i zapalniczkę, bo choć nie palę, to zawsze tego jedynego dnia w miesiącu, kiedy z Kobyłą wyruszaliśmy na podbój miasta i Forum Listonosza Wacława, zaopatrywałem się w paczkę fajek. Foka znosił skądś domowe wino w podzięce za nasz trud i wkład w rozwój portalu, a ja miałem okazję czytać urywki moich listów. I to było coś. Jeden jedyny moment w moim popapranym życiu, którego wypatrywałem przez cały miesiąc.
Przed piętnastą pojawiłem się na ulicy Reymonta. Po starej i jej parasolkach nie zostało śladu. To chyba nie był najlepszy dzień na sprzedaż parasolek. Słońce właściwie nie znikało z nieba, jakby je kto trzymał pod lufą i zabronił ruszać się z miejsca. Przeszedłem obok piekarni mistrza wyrobów cukierniczych i nie tylko, pana Jarosława Pieprzyka i nagle na wysokości moich oczu pojawił sie samolot. Nie był to może wyszukany model samolotu obserwacyjnego, ile rozpaczliwy, sporządzony z papieru do drukarki prototyp jednosilnikowej maszyny. W oknie naszego pokoju stał Foka na tle powiewających zielonych zasłon i puszczał w świat zwycięskie listy ZłamanegoZbynia. Bo użytkownik-listonosz ZłamanyZbynio wygrywał co miesiąc i posiadał na swoim koncie status najlepszego listonosza-podglądacza.
Pod oknem, jak co miesiąc gromadził się tłum rozwrzeszczanych dzieciaków biegających w tę i z powrotem, przechwytując zakazaną korespondencję. I wtedy zobaczyłem starą, która kilka godzin wcześniej sprzedawała parasolki. Stała oparta o mur, trzymając w jednej ręce foliową reklamówkę, w drugiej zaś jeżeli dobrze zauważyłem dziesięciozłotowe banknoty. Wywąchała interes. Skupić prywatną korespondencję i sprzedawać w formie samolotów? Za kilka lat? Kiedy już nikt nie będzie pamiętał w jaki sposób zgiąć kartkę papieru, gdzie naciąć, skrzywić, złożyć, żeby powstał z niej samolot rozpaczliwie obserwacyjny.
Jeden z nich, ten, który pojawił się przed moimi oczami przechwyciłem. Sam byłem ciekaw, czyją tym razem korespondencję przejął ZłamanyZbynio. Zaraz też podbiegł do mnie jakiś pryszczaty młodzik.
– Odda mi pan? Ten samolot? Da mi go pan?
– I jeszcze:
– Proszę, niech pan mi odda! Na co panu? A mnie się przyda, co? Tylko niech pan nie rozwija, nie czyta, bo inaczej ta baba nic mi nie zapłaci – i pokazał palcem kobietę od parasolek.
– A ile płaci?
– Piątala!
– A złapałeś do tej pory coś?
– Nie!
Z góry dobiegł mnie rozpaczliwy głos Foki. Zdaje się, że posyłał ostatni, trzydziesty list ZłamanegoZbynia.
– Siemion!!! Siemion!!! I na co nam to było?!!!
– Da pan? Da? - Chłopak nie dawał za wygraną.
– Trzymaj! - chłopak z wielką ostrożnością przejął ode mnie samolot i już chciał pobiec, kiedy zatrzymałem go jeszcze i powiedziałem:
– Słuchaj, powiedz starej, że za miesiąc o tej samej porze mój kolega będzie puszczał listy tego pana od Peszyńskiego.
– Od Peszyńskiego?
– Tak, będziesz pamiętał?
Chłopak przytaknął.
– A kto to jest ten pan od Perzyńskiego?
– Peszyńskiego – powtórzyłem – zapamiętaj, Pe-szyń-skie-go!
– To powie mi pan w końcu, kto to jest?
– Ona będzie wiedziała kto to!
– A to ktoś sławny?
– Bardzo sławny, ale już nie żyje, rozumiesz, a listy zostaną dopiero znalezione. Idź, biegnij, powiedz jej.
I chłopak pobiegł. A ja zapaliłem pierwszego papierosa od miesiąca, wpuszczając do płuc cały ten zgiełk pod naszym oknem, kobietę od parasolek, zrozpaczonego Fokę, Eszter Ballę w przebraniu pluszowego misia, szczęśliwego Kobyłę i Forum Listonosza Wacława. Z moich ust zaś wydobywałem już tylko kolorowe, jednosilnikowe samoloty typu PZL-45 'Sokół'.
***
– Nie powinieneś pić, Kobyła! - Foka siedział na parapecie i puszczał dym przez okno. - Za godzinę trzeba się stawić u Matyldy – powiedział to z grobową miną, ale obaj z Kobyłą wiedzieliśmy, że przyczyną jego smutku nie jest wizyta Kobyły w domu Matyldy, tylko kolejna przegrana. Dotkliwa, bo przegrał dwoma głosami.
– Nie mam do was żalu! – powtarzał. - Ani do ciebie, Kobyła, ani tym bardziej do Siemiona. Ale sami rozumiecie!
Foka tym razem wykosztował się. Zdaje się, że wypiliśmy już cały zapas wina z piwnicy jego babki, bo tym razem na stole stały trzy butelki kupione w sklepie za rogiem.
– Powiedz lepiej, co ja będę całą noc robił u cioteczki Matyldy?
– Jak to co? - zarechotał – Odpracowywał trzysta złotych. Uwierz mi, uczciwa praca!
– Seks? - zapytałem.
– Nie powiem. Otwórz Siemion ostatnią butelkę, bo nie zdążymy jej wypić zanim Kobyła pożegna się z nami.
Siedzieliśmy na podłodze, każdy z nas przy swoim łóżku na wypadek jakiegoś kosmicznego nieporozumienia, które nie pozwoli nam już wstać z miejsc, tylko rzucić się w przepastną pościel i zniknąć z oczu sobocie, która zresztą, między Bogiem a prawdą, nie prezentowała się okazale. Jakieś podarte szmatki, siniaki na ramionach i brudne, długie, skołtunione włosy.
Wyciągnąłem korek z butelki, rozlałem do musztardówek, Foka dolał odrobinę spirytusu, pomijając naczynie Kobyły, bo wiadomo, Kobyła miał przed sobą długą noc. Właściwie nie mówiliśmy wiele.
– To co, Siemion? Przeczytasz wreszcie nam jakiś list? - Kobyła zsunął się z parapetu, bo teraz Kobyła palił w oknie, przechwycił kielich z winem i spojrzał na mnie wyczekująco.
– Nie, nie chcę, przeczytam za miesiąc, dobrze?
– To ja przeczytam – Foka zerwał się z miejsca – Ten dzisiejszy, który napisałeś, co? Tam jest taki fragment, czekaj, coś o geografii, troszkę o jej nieznajomości, wiesz – klepnął Kobyłe w ramię, by nie przysypiał – wiesz Kobyła, taki list, jaki potrafi napisać tylko Siemion. Czekaj, czekaj, gdzie ja go mam? Drukowałem dzisiaj rano.
Podszedł do stolika i szukał.
– Kobyła, kto właściwie dzisiaj pojawił się w tej knajpie? Eszter?
Wzdrygnął ramionami.
– Nie mam, kurczę, ale miałem, drukowałem, gdzieś musi być.
Kobyła przechylił się w stronę butelki i rozlał kolejną porcję.
– Nie zapomnij o spirytusie, Kobyła!
– To kto to był? - zapytałem jeszcze raz – Eszter?
– Tak – odpowiedział wreszcie – Eszter!
– Eszter? - zaśmiałem się – Ta Eszter?! - wypiłem zawartość musztardówki.
– Eszter, Eszter! - Foka dał za wygraną i wrócił na miejsce. – Nie znalazłem! Nie pamiętasz nawet fragmentu tego listu?
– A ty? - Kobyła widząc nasze puste naczynia, przechylił szklankę i odstawił. Zostało jeszcze na jedno rozlanie. - A ty? Do kogo piszesz te listy?
– Do nikogo.
– Przestań, Siemion, przecież jakiegoś adresata masz przed oczami. Tak sobie piszesz? A muzom?
Rozlałem resztę wina, a Foka dolał spirytusu.
– Ostatnia lampka, Foka, więc bądź tak uprzejmy i mi też dolej bezbarwnego napoju.
Foka pokiwał palcem, ale nalał.
– No? To kogo sobie wyobrażasz?
– Zaraz musisz iść – powiedziałem do Kobyły. - Wypij i zbieraj się.
– Zęby umyj! - Foka miał już dosyć. Ja też.
– No?
– Nie mogę powiedzieć! - w głowie słyszałem już świst nadlatujących helikopterów – Muszę się położyć.
– I nie powiesz nam? - Kobyła czuł się zawiedziony. – Ty foka nie wiesz?
– Wiem. - Foka zrzucił z siebie dżinsy i wszedł pod kołdrę. - śpisz już, Siemion?
– śpię! – niczego nie zdejmowałem, nie miałem już sił. Helikoptery wylądowały i trwała ewakuacja.
– To powie mi ktoś?
– Siemion pisze z pozycji pewnego znanego pisarza, a listy kieruje do Stanisława Peszyńskiego – tyle zdążyłem jeszcze usłyszeć.
– A kto to jest ten cholerny Peszyński?
– Cesio! Teraz wiesz?
Usłyszałem jeszcze głośne chrapnięcie Foki, to znak, że zasnął, bo zasypiał zawsze w chwili, kiedy kładł głowę na poduszkę.
– ósma, Kobyła, idź już! – wydobyłem z siebie ostatnie zdanie.
– A jutro? Powiecie mi kto to był Peszyński?
Ale nie doczekał się odpowiedzi. Spałem już. Musiał zamknąć okno zanim wyszedł, ustawić butelki w kącie, żeby w nocy nikt na nie nie wpadł i nie wszczął hałasu. W kuchni zostawił w zlewie naczynia. Przekręcił klucz w drzwiach i udał się na górę. Czekała na niego zapewne Eszter Balla,
bez tych karnawałowych strojów i węgierskiego akcentu. Stała na pewno gdzieś na pół pietrze, kiedy krokiem skazańca zmierzał w niepewną noc uszytą przez starą Matyldę. Więc ta Eszter, Szofi, czy jak jej tam, chwyciła Kobyłę za rękę i zbiegła z nim po schodach w inną noc, też pełną niespodzianek, ale niespodzianek pięknych, jak piękna jest Eszter. Eszter Balla. A Matylda musiała zedrzeć skórę na swoich żylastych rękach, dobijając się do naszych drzwi, ale tego nie mogliśmy usłyszeć. Zaczajeni w swojej nocnej wędrówce po tajemnicach Forum Listonosza Wacława, a może nawet zaglądając gdzieś, gdzie nigdy więcej nie zdarzy nam się trafić. Przewracaliśmy się z boku na bok. Z boku na bok. I z powrotem.