Eszter, parasolki i jednosilnikowy samolot

1
Eszter, parasolki i jednosilnikowy samolot



W drzwiach pojawiła się pani Matylda. Słodka jak kawa, do której Foka przez przypadek wsypał cztery łyżeczki cukru. Akurat, kiedy pani Matylda zapukała i jej siwa głowa pojawiła się i jeszcze okulary na nosie, trochę za wielkie jak na jej skromny, mały nos, wtedy właśnie z mojej gęby chlusnął napój. Kawa z cukrem.

– Mogę?

– Proszę, proszę! Niech pani wejdzie! - Foka wyskoczył spod kołdry i dodał - Ta-daaa-mmm!!!

– No co pan! Panie Foka!? - Starej Matyldzie ukazał się Foka w całej krasie.

– Oj, pani Matyldo, pani zawsze ma to nieszczęście, że jestem jak mnie matka natura stworzyła – i mrugnął do mnie, chociaż ja zdążyłem już za cukier w kawie trzynaście razy wbić osinowy kołek w jego obrośnięte dupsko.

– Ubierz się chłopcze, musimy porozmawiać i nie wiem, czy to aby nie ostatnia nasza rozmowa, no!

Foka podszedł do komody, znalazł czyste majtki, tzw. łaciatki i zaproponował starej kawę.

– Może kawa?

– Burdel tutaj u was, gdzie trzeci? - Matylda podeszła do łóżka Kobyły i zajrzała pod kołdrę. – Tak, kawa tak, oczywiście! - Mruknęła.

– A nie ma pani kawy na zbyciu, kolega by skoczył – Foka spojrzał na Matyldę i dodał – żartuję, widzę, że dzisiaj żart panią boli!

– W każdym razie, chłopcy, macie przejebane!

Przełknąłem głośno ślinę i upiłem trochę kawy z cukrem i jeszcze powstrzymałem odruch zwrotny.

Matylda krzątała się, zajrzała pod łóżko Kobyły, pod różowy obrus, następnie odsunęła zażółconą firankę i zajrzała przez okno w świat.

– Foka, pani Matyldo, pisze pracę magisterską na temat okna w życiu Wyspiańskiego – odezwałem się wreszcie, kiedy zrezygnowała z wystawania w oknie i zmierzała w moim kierunku.

– A co? Pan Foka będzie po studiach szklarzem?

– Nie, nauczycielem! - parsknąłem śmiechem.

– No, no! - Foka kiwnął palcem.

– Powiedziałam, że macie przejebane?

– Tak pani powiedziała, pani Matyldo, mogę nawet zacytować, bo dobrze pamiętam! – Foka wciągał spodnie. – W każdym razie, chłopcy, macie przejebane, o! Dobrze mówię?

Matylda usiadła.

– Palicie w pokoju! – skonstatowała.

– Niemożliwe! - Foka usiadł na przeciwko starej i kiwnął głową – nie, niemożliwe, wyczułbym, a wie pani jakiego mam nosa...

– Foka?

– Tak?

Machnęła ręką.

– Dobrze, macie pieniądze?

Cisza.

– Co?

– No ja studiuję, pani Matyldo...

– Na fajki jakoś masz, Foka!

Foka spojrzał w moją stronę, więc postanowiłem spróbować kawy z cukrem i tylko kiwnąłem głową, żeby kontynuował. Dzisiaj pytanie, dzisiaj odpowiedź.

– No, hmm, pani Matyldo, nie wiem co powiedzieć, zasadniczo odpowiedź na pani pytanie nie jest trudna do wyartykułowania, ale musi pani wiedzieć, droga pani Matyldo, że najtrudniej zakomunikować coś, co...

– Dobrze, w takim razie Kobyła przychodzi do mnie przez tydzień.

– Ale... - Foka próbował ratować sytuację.

– Foka!!! - Matylda traciła cierpliwość. – Foka!!! I żeby... - tutaj stara uniosła się na rękach i nad stołem, do Foki, zachrypniętym głosem, ale i pewnym swych racji wyryczała – i żeby nie było, że w dzieciństwie go skrzywdzono, bo jakaś starsza pani zabawiała się jego siusiakiem!!! Bo ty Foka, to może i masz gadane i przez ciebie i twoje parszywe dzieciństwo nie spałam przez miesiąc do cholery!!! Ale z Kobyła już to nie przejdzie!!!

Foka nawet nie jęknął, wpatrzony w starą zdawał się być oczarowany albo zaślepiony, na pewno wystraszony.

– Dzisiaj! Chłopcy zrozumieli? Dzisiaj albo was stąd wszystkich!...

I jeszcze dodała, ale już łagodnym głosem:

– No, to czekam.

Poklepała Fokę po jego nieogolonej gębie, spojrzała w moją stronę po raz setny i wyszła.

– Słuchaj, Foka, co ty?...

Nie skończyłem, bo Matylda znowu stanęła w drzwiach.

– I niech się umyje zanim do mnie przyjdzie! Cały!



Foka nawet nie pisnął. Ni chu-chu. Zadawałem pytanie wielokrotnie o te wieczory i poranki, kiedy wracał od Matyldy udręczony, blady z podkrążonymi oczami, ale nigdy, doprawdy nigdy, nie pisnął nawet słowa. Nic. żaden gest, przecinek, zmarszczka.



– Słuchaj, Foka, powiesz mi w końcu?

– Ale co? - Foka wyjął czarny golf spod kupy rzeczy przeznaczonych do prasowania, usiadł przed monitorem – Poczekaj, napisałeś coś wczoraj?

– Napisałem! - wylazłem spod kołdry i usiadłem obok niego.

– Człowieku, skończyłeś wreszcie?

– Skończyłem.

– Gdzie to jest?

– Tutaj! - Kliknąłem myszką na edytor i znalazłem odpowiedni plik.

– O czym to jest? - Foka siorbał kawę, pewnie moją kawę, bez cukru, bo krzywił się i dwukrotnie więcej czasu poświęcał na przełknięcie.

– Jak to o czym? O tym co zawsze!

– O miłości?

– Nie, o nośności! Powiedz mi lepiej, co takiego robiłeś z Matyldą?

– Nic, daj spokój, nie przeszkadzaj! Czytam! Nośności? Hmm...

– W takim razie rozejrzę się!

– Zabierz ze sobą Kobyłę!!!

– Nie wiem gdzie on... a ty wiesz?

Foka zamawiał u mnie listy. Publikował je na Forum Listonosza Wacława. Ponoć forum, tak twierdził przynajmniej Foka, miało w swoich szeregach kilkuset doręczycieli pocztowych. Użytkownikiem mógł zostać każdy, kto w mailu wysłał kopię umowy o pracę (mogła to być umowa o dzieło, na czas określony, itd.). Wiem, że Foka taki papier posiadał i trzymał pod łóżkiem, bo jak twierdził, w każdej chwili administrator forum może zapukać do jego drzwi i wymagać wylegitymowania. No i ci listonosze publikowali w jakimś dziale, zabezpieczonym hasłem i tysiąca innymi zaklęciami, listy zwykłych śmiertelników, którzy nie odkryli dobrodziejstw poczty elektronicznej. W każdym razie raz w miesiącu administrator ogłaszał konkurs na najbardziej intymny, prywatny, kontrowersyjny list, do jakiego udało się dotrzeć owym tajemniczym listonoszom. Odblokowywał dział na cztery godziny i w tym czasie przebiegało głosowanie. .

Foka twierdził, że na bank wszyscy oni pracują na poczcie a jeden z nich, to ten, który zostawia pod naszą wycieraczką reklamówki nowych produktów supermarketów. Może i tak. Foka na pewno podszywał się pod listonosza, ale za to swoją erudycją i znajomością historii zawodu odnosił tam sukcesy, a nawet moderował jakiś dział poświęcony znanym listonoszom w historii.

– Więc? - powtórzyłem pytanie – Wiesz, gdzie jest Kobyła?

– Kobyła?

– Przecież nie listonosz Wacław! - wypaliłem i zaraz uśmiechnąłem się do Foki, bo wiem, że co jak co, ale listonosza Wacława traktował z wielką estymą i niemal kłaniał się na dźwięk jego imienia w pas.

– Więc?

– Kobyła ma dzisiaj spotkanie z Eszter, nie wiem czy nam się przyda.

– Znowu zgłosiła się do niego Eszter?

– Tak, Eszter. Przecież mówię.

– Eszter Balla?!!

– Eszter Balla!!!

– Chcesz mi powiedzieć, że...

– Tak!

– Nie, nie! Chcesz mi powiedzieć, że mam sam wędrować przez cztery godziny i oddawać głosy na własne listy, do których ty się przykleiłeś, a Kobyła w tym czasie będzie w najlepsze...

– Nie wiem, Siemion, naprawdę nie wiem, idź już człowieku, bo znowu przegramy, no idźże!

– Zrobiłeś mi kawę z cukrem, Foka! - dodałem na koniec.

– Wydrukuję to, dobrze?





Na korytarzu spotkałem Kobyłę.

– Była? - Zapytał.

– Yhy!

– I?

– Dzisiaj!

– Kurwa! Dzisiaj mam wieczorem spotkanie z Eszter!

– Ha! Czyli wieczorem?! W takim razie idziesz ze mną!

– A to dzisiaj?

– No dzisiaj, dzisiaj!

– Cholera, muszę zadzwonić do niej, że spotkamy się na mieście wcześniej. Cholerna Matylda.

– No!

– A Foka?

– Pije kawę.

– Poczekaj na mnie na dole, tylko się przebiorę, dobrze?



Kobyła od dwóch tygodni znikał w środku nocy i to nagle, zrywając się z łóżka, przykładał palec do ust, jeżeli akurat pisałem lub przysypiałem przed monitorem i dawał mi tym znak.

– Tylko nie panikuj, Siemion. Jestem umówiony! - zakładał na swoją pidżamę czarną bluzę z kapturem, czarny, skórzany płaszcz, sięgający tak do kolan, czarne, dżinsowe spodnie i z palcem na ustach, mrucząc coś jeszcze pod nosem, zamykał drzwi od naszego pokoju, później słyszałem jeszcze jak otwiera drzwi mieszkania i wreszcie głuche kroki na korytarzu. Zbiegał po schodach. Gonił gdzieś i wracał nad ranem.

I tak zdaje się znikał co wieczór. Raz nawet, dwa dni wcześniej, gdzieś mu noga się powinęła w kłębach jego ciemnych strojów, poszewek, prześcieradeł i cholera wie czego jeszcze. Spałem, ale musiał upaść, wstając z łóżka. Otworzyłem jedno oko wypatrując w ciemności przyczyn hałasu. Po chwili, kiedy wzrok przyzwyczaił się do ciemności, omal nie krzyknąłem. Kobyła stał przy moim łóżku i trzymał palec na ustach. Przez chwilę chciałem, żeby ten palec był nie palcem a fallusem, którym kiwa na mnie i sprasza inne części ciała i każe im pod kołdrą, pod poduszką, w moich włosach, zapachach, kolorach się rozgościć. Już miałem mu powiedzieć, że w dzieciństwie zajadałem się karpatką, że w liceum Józek kochał się w Bartku i przynosił mu kartę doładowania co tydzień i to za darmochę. że karpatkę znienawidziłem w dniu, kiedy matka zatrzasnęła drzwi i zniknęła, a ja z ojcem z rozpaczy zjedliśmy półtora blachy tego świństwa. I o tym, że w nocy rozbieram się z tej pierdolonej pidżamy, którą obnoszę przed nim i Foką, a przecież nie jestem owrzodzony i chciałbym, żeby mnie zobaczyli, ale nie przypadkiem, przez nieostrożność, tylko z premedytacją. I jeszcze... więc kiwnąłem głową, a on szepnął:

– E, Siemion, musimy pogadać! Wszystko w porządku?

– Co?

– Wszystko w porządku?

– Ale co? Co w porządku? Co?

– No! To nie panikuj, Siemion. Jestem umówiony!

– Z kim do cholery?

– Z misiem? Cześć! – możliwe, że położył palec na ustach i zniknął.

– No a ja zasnąłem.



Zbiegłem ze schodów i przed domem, kamienicą, gdzie na drugim piętrze mieścił się nasz pokój, zatrzymałem się, rozejrzałem i podszedłem do stoiska z parasolami. Nie, nawet nie stoisko, ot, zwykły stolik, stary, spróchniały stołek, z wyszczerbioną i pomarszczoną sklejką, a na niej różowy obrusik i różowe samce słoni pokrywające samice. Kopulacje ssaków na ulicy Reymonta. I to pod naszym oknem. No! I jeszcze kobieta w beżowym prochowcu, jakby na mój widok otrzymała nową porcję energetycznych lodów poziomkowych i z impetem godnym najlepszych straganiarzy wymierzyła parasolką w pierś. W moją płaską, kanciastą, zapadniętą nawet, pierś kurczaka.

– Parasolka? A?

– Nie, dziękuję! - odpowiedziałem, odwróciłem się na pięcie i zdążyłem w ostatniej chwili odsunąć się z linii biegu Kobyły, który widać nie spodziewał się, że zawrócę. W każdym razie odskoczyłem, a Kobyła zatrzymał się tuż przed parasolką, wciąż wymierzoną tym razem w przepastną nicość ulicy Reymonta.

– Biorę, kochaniutka! Ile?

– A?

– Ile?

– A? Parasolka?

– Dwadzieścia, daję dwadzieścia i moja, zgoda?

– Szanowny pan, to dwadzieścia za przeproszeniem może sobie pączki zamówić w tłusty czwartek, ale od parasolki, to na odległość! - i parasolka zniknęła w koszu na parasolki.

– Kobyła! - szarpnąłem go za ramię, bo zdążyłem już spostrzec, że Kobyłę wbiło w chodnik i stał , jakby ujrzał nie kobietę w beżowym prochowcu i granatowej chustce na głowie, a swoją Eszter Ballę, bo co jak co, ale Kobyła kochał Eszter.

– Szarpnąłem jeszcze raz.

– Zaraz, zaraz – Kobyła nie dawał za wygraną. - To ile pani chce za tę parasolkę?

– Kochaniutki – kobieta teraz montowała wielki parasol, wbijając drewniany kołek w środek stolika – Kochaniutki, te parasole to nie byle jakie, wiesz ty, kto te parasole nad swoimi szlachetnymi głowami nosił? Wiesz ty chociaż? No?

– Pewnie jakiś łazęga, bo unurane są...

– Niemożliwie – dokończyłem.

Wyprostowała się, zdjęła tę granatową chustkę z głowy, która teraz wydała się raczej zgniłozieloną. Wskazała palcem na zieloną, przetartą i niekoniecznie przykuwającą uwagę.

– Rupieć, co? A wiecie kto? No? Gdzie? He? Co tak patrzycie? Wiecie czy nie wiecie?

– Nie wiemy! A ma pani w takim razie...

– Nie wiecie! - widziałem, że triumfuje, rozpycha ją duma i jej usta - wielkie, czerwone lance, pęcznieją przed nami – Skoro nie wiecie...

– Dobrze, niech pani powie, czy ma pani w zbiorze parasolkę, którą nosiła Eszter Balla?

– Oczywiście, że mam, ale co mi z niej, skoro mam tutaj inną! Tę mam! Rozumiecie? Tę! - Wyciągnęła zieloną z kosza i znowu wycelowała w moją pierś. - Tę!

– A właśnie, że gówno, bo Eszter Balla żadnej parasolki nie ma!!! - Kobyła niemal ryknął na całą ulicę. Co ty masz z tą Eszter Balla? Nie zdążyłem zapytać, bo z góry dobiegł mnie przeciągły i zniecierpliwiony gwizd Foki.

– Ej!!! Powariowaliście?!!! Co wy tu jeszcze robicie? Przez was przegram kolejny konkurs!!!

Chciałem odkrzyknąć Foce, że już zaraz, chwila i nas nie ma. Spokojnie. Ale kobieta dźgnęła mnie, bądź co bądź lekko, ale dźgnęła w tę moją niewydarzoną pierś.

– Wiesz? Wiesz czyja to parasolka?

Miałem kiwnąć, że nie wiem. Nie zdążyłem.

– Ej! Co się z wami dzieje?!!! - Foka zaraz zedrze struny głosowe.

– Pytam, czy wiesz? No?

– To niemożliwe, rozumie pani, niemożliwe, Eszter i parasolka? Ale gdzie, w której scenie? - Kobyła bezradnie wymachiwał łapami, próbując kobiecie wyrysować w powietrzu kształty Eszter. Chyba Eszter, bo kogo innego?

– Wiesz? - Stara dźgała mnie nie wiedzieć czemu i powtarzała swoje sakramentalne: wiesz i wiesz.

– Na miłość boską, niech się pani zlituje i powie mi, w której scenie Szofi pojawia się z parasolką? - zabrzmiało jak nagana.

– Nie wiem! - Wydusiłem wreszcie.

– Nie, nie! Schodzę do was, kurwa mać, co za osły! - i jeszcze on, niedoszły listonosz, w obawie o zwycięstwo.

– żądam, żeby pani mi powiedziała. Tylko niech pani nie mówi, że w wersji reżyserskiej? - Kobyła płakał.

– Właśnie w wersji reżyserskiej, rozumiesz kochaniutki? Właśnie w tej! I to jest ta? - i tę samą parasolkę tym razem wymierzyła w pierś Kobyły. - To jest ta!

– Ta? - zwątpiłem. - Myślałem, że inna.

– Otóż ta, kochaniutki.

– Nie! To niemożliwe... nie, nie, nie... jak... jak może Eszter, jak Nimrod, jak w ogóle ktoś może mi coś takiego... wersję... to skąd ja mogę wiedzieć... - i wreszcie krzyknął - KUPUJę!

– Nie jest na sprzedaż – odpowiedziała i wrzuciła parasolkę do kosza. - I tyle, kochaniutcy!

Kobyłę znowu przytkało. Stał lekko przechylony do przodu, czerwony na gębie, a właściwie siny, zacisnął usta (naprawdę rzadki widok), więc miałem najgorsze przeczucia.

– Kobyła?

Nie reagował.

– Kobyła? Dobrze się czujesz?

– Nic, Siemion, chodźmy stąd. - i tak jak stał, tak zwinął się, ominął stolik, kosz z parasolami i zniknął. Zniknął, bo kobieta rozstawiła się na rogu, zaraz za piekarnią, więc jak ruszył przed siebie, to zniknął mi z oczu. Więc ja za nim. I jeszcze obejrzałem się, bo kątem oka dojrzałem Fokę, jak idzie w moim kierunku, charcząc coś pod nosem i to charczenie, jeżeli dobrze oceniłem sytuację wymierzone było we mnie. Więc ja za nim, za Kobyłą, ale kobieta nieoczekiwanie znowu wymierzyła parasolką we mnie.

– Masz, weź, weź to, weź i powiedz temu chłopaczkowi, że to od Eszter, rozumiesz? Ale pilnuj jej, chłopcze.

– Czym się pani właściwie zajmuje? Stręczycielstwem?

Foka stał już za plecami i słyszałem jego szemrane przekleństwa, jakie rzucał w moim kierunku.

-Wyszkrwaszmaćjebańpieswaswdupierżnąłchujełbypierdwaskrwamaćżabiejajadojebańceniedorżniętewmózgiejebłydębskiekrwy...

– Nie! - Uśmiechnęła się jakoś tak uroczo i niewinnie – Nie! Skupuję parasole od znanych ludzi i sprzedaję. Mamy demokrację, nie?

– To skąd pani może mieć parasolkę...

– Eszter?

– Jakiej Eszter? - Foka wreszcie postanowił wydusić z siebie coś zrozumiałego.

– Eszter, po prostu Eszter! - odpowiedziałem, czekając na reakcję kobiety.

– Nie mam, to prawda, ale pańskiemu koledze nie o Eszter przecież, tylko o Szofi, a parasolkę Szofi mam, dostałam od reżysera, wybłagałam, rozumiesz? Mieszkałam kiedyś w Budapeszcie i sprzedawałam parasolki węgierskich pisarzy, aktorów, pianistów, znachorów, kogo popadło. Byłam pierwszą w Budapeszcie kobietą, do której zadzwonił pewien uroczy mężczyzna z Watykanu, pytając czy nie mam czasami parasolki samego papieża, bo gdzieś mu się zapodziała podczas pobytu w stolicy Węgier.

– I? - To znowu Foka.

– Oczywiście, że miałam. - parsknęła śmiechem – Musiałam mieć. Płaciłam za taką parasolkę każdy pieniądz.

– Więc? Która to?

– Eszter? - Foka był wyraźnie zaintrygowany.

– Tak! - powiedziałem.

– Niestety sprzedałam w Budapeszcie.

– Nie, zawraca mi pani głowę, przepraszam, to oczywiście ciekawe, co pani mówi, ale nie mam czasu, a pani zdaje się, dobrze się bawi.

– A ma pani parasolkę takiego znanego listonosza? - Foka złapał haczyk, spojrzałem w jego stronę, bo wciąż stał za mną i przypatrywał, przysłuchiwał się całej tej rozmowie z rozdziawioną gębą i nawet już nie ganiał mnie, nie popędzał, chociaż obaj wiedzieliśmy, że dzisiaj, akurat dzisiaj, każda stracona chwila może nas dużo kosztować.

– La Fontaine'a?

– Nie, to za banalne? Innego, obojętnie jakiego, ale takiego, wie pani, mało znanego.

– Musze zajrzeć do papierów, kochaniutki. A ty – zwróciła się do mnie – weź tę parasolkę i powiedz swojemu koledze, że to dla niego od Eszter. Taki prezent.

– To czyja jest w końcu?

– Czesława Peszyńskiego.



***



Siedzieliśmy w kafejce urządzonej w piwnicy sklepu od części komputerowych. Kobyła położył ręce na blacie, wychylił głowę i pertraktował cenę.

– Proszę zrozumieć, że zajmie nam to – zawiesił głos. – Siemion?

– Tak? - Zaglądałem przez ramię jakiegoś Stefana w garniturze, próbując rozczytać w jego skomplikowanych zabawach z klawiaturą hasło i login do poczty. Login wyskoczył, to wiem, Zielony21, ale hasła nie zdążyłem odczytać. Wróciłem do Kobyły.

– Tak?

– Pani pyta ile nam to zajmie.

– No pięć minut, a ile?

– Pięć minut! - i klepnął mnie w ramię. - Jak kolega mówi, że pięć minut, to ani sekundy więcej.

– To ile zapłacicie za pięć minut?

– Właśnie o to chodzi, że nic – mrugnął do niej, a mnie klepnął tym razem w policzek – zuch, zuch chłopak!

– Weź łapska, Kobyła, dobrze ci radzę!

– Dobrze, ale szybko, piąte stanowisko, bo...

Już nas nie było. Kobyła chciał cmoknąć w policzek tę kobietę, ale ona spuściła głowę, grzebiąc w swoim centralnym komputerze, umożliwiając nam dostęp do stanowiska numer pięć, więc zawiesił się nad blatem i wypuścił powietrze, aż gwizdnęło.

W przeglądarkę wpisaliśmy: Forum Listonosza Wacława. Następnie klikamy na link. Jak maniacy, bo to już dwudziesta kawiarenka z rzędu, niemal na pamięć i po omacku odnajdujemy odpowiednią kategorię, czyli najciekawsze listy miesiąca, znajdujemy Fokę (nick: Foczka) i klikamy. Klik. I głos oddany. Foka zajmuje drugie miejsce. Mamy jeszcze czas. Głosowanie od dziesiątej do czternastej. A mamy dokładnie dwunastą pięć.

– Zbieramy się, Siemion, do widzeeeniaaa!



– Więc mówisz, że to oszustka? I te parasole, to szwindel?

– Tak, szwindel, kaprys, chwila słabości – wyszliśmy z kolejnego sklepu, w którym sprzedawca był tak miły, że pozwolił nam kliknąć, zagłosować i uznał to za testowanie nowego sprzętu.

– Dzięki, stary, jakbyś kiedyś chciał, wiesz – Kobyła mówił to każdemu sprzedawcy – jakiś list do ukochanej i – wiesz – słowa ci się poplątają, pokręcą, no, zawiłości, mrówki w plecach, w głowie pustka, to wtedy wal do nas jak w dym. Znaczy do kolegi, bo on pisze takie listy, jakby pisał do samej królowej Elżbiety.



I tak w kółko. Od kawiarenki do sklepu, od akademika do obuwniczego. Byle tylko Foka 'Foczka' wygrał ten konkurs i odebrał nagrodę. List miesiąca. No, sprawa honoru.



– Więc oszustka, tak?

– Tak, oszustka! Sama się przyznała! Foka ją przycisnął do muru i wyśpiewała całą prawdę.

– No, a parasolki?

– Parasolki też oszukane!

– Siemion?

Siedzieliśmy w jakiejś knajpie i piliśmy piwo. Kobyła przeglądał mapę i sprawdzał miejsca, do których powinniśmy jeszcze zajrzeć. Dzwonił do nas Foka. Regularnie co dziesięć, piętnaście minut. Informował, co i jak. Wygrywa, przegrywa, spadł na trzecie miejsce.

– Kto do cholery ma na tym forum takie plecy? Znajomości?! Siemion, rozumiesz coś z tego? Mieliśmy to wygrać, a tu człowieku bitwa o latrynę podczas bombardowania.

– Albo:

– Siemion zrób coś, człowieku, proszę cię, bo inaczej... rozumiesz, to już nie jest byle co, to jakaś zmowa, rozumiesz, spisek, patrz, no patrz tego bydlaka!!!

– Kogo? - pytałem.

– No tego, ZłamanegoZbysia, przecież jego listy, to bełkot łysego, spasionego kundla na tle seksownej wieliczki. A ja się ciebie pytam, czy wieliczka może być seksowna? No?

– Nie wiem – mruczałem do słuchawki między jednym a drugim łykiem piwa - w porządku, Foka, idziemy głosować dalej.

– No, Siemion, ja liczę na was!

– Zapytaj go – to z kolei Kobyła odzywał się znad mapy miasta – zapytaj go, co robił u Matyldy wieczorami, no zapytaj go, zapytaj. Bo my tu odpierdalamy kaszanę za niego, a ten nawet o tym nie chce pisnąć słowa.

– Foka? - pytałem.

– Tak?

– Kobyła pyta, co robiłeś u Matyldy?

– Powiedz mu, że dzisiaj się wszystkiego dowie! – Słyszałem jak ryczy do słuchawki ze śmiechu i wyłączałem się.

– Kobyła, musimy jeszcze kilka głosów oddać..

Machnął ręką. żebym nie przeszkadzał. Albo z jakiegoś innego powodu. Nie wiem. Na zegarku godzina trzynasta, należało coś przedsięwziąć, ruszyć z miejsca, ale miło przecież, miło tak siedzi się i piwo żłopie. Złote, gorzkawe, schłodzone, uwięzione w butelce, którą oskubywałem z i tak oskubanej etykietki..

Wtedy wydarzyło się coś, co zmieniło całkowicie nasze plany. Ale zanim to coś nastąpiło, zanim wkroczyło i zmiotło, zmełło, a nawet poniosło – rozmawialiśmy. Ale jeszcze Foka.

– Siemion?

– Tak?

– Wyszliśmy na prowadzenie, Siemion!!!

I wyłączył się. Albo zasięg urwało, telefon upuścił, nie wiem. Siedzieliśmy o tej porze jak dwa opuszczone plastry sera na talerzu w obecności pomidorów, salcesonów i ogórków. Kobyła kreślił czerwonym mazakiem kółka na mapie. I od czasu do czasu podnosił butelkę do ust.

– Kobyła?

– No!

– Wiesz kto to był Peszyński?

– Nie!

– A nie masz wrażenia, ale nie teraz, tylko czasami, czy nie masz? Kiedy coś trzymasz w tajemnicy, ukrywasz, wstydzisz się, nie wiesz jak to ugryźć, to co wtedy?

– Ale co, Siemion? - Oderwał wreszcie łapska od punktów, które kreślił i spojrzał na mnie. Wtedy też usłyszałem jak ktoś wchodzi, drzwi skrzypnęły, ale nie słyszałem kroków.

– No wiesz, nikomu nie mówisz, a jednak obawiasz się, że wszyscy o tym po kątach szepcą, patrzą na ciebie podejrzliwie, odsuwają się, kiedy przysiadasz się do stolika, prychają, wytykają albo właśnie wyskakują z takim Peszyńskim i nagle rozumiesz, że cię ściska w gardle, dusi, bo nie wiesz, czy to prowokacja, czy żart, przypadek? Nic nie wiesz, nie masz pojęcia.

– O czym ty mówisz?

– O strachu i... nie wiem, nadziei? że... wiesz, bo nie chcesz by cokolwiek wyszło na jaw, ale z drugiej strony chciałbyś być zaskoczony, bo w końcu, rozumiesz? W końcu coś pękło, wydarzyło się poza tobą, niezależnie od ciebie, nagle, niespodziewanie, no?

– Dobra, kto to był Peszyński? Był, jest, no!?

– Peszyński?

Telefon na stole pod wpływem wibracji przemieszczał się w moim kierunku. Dałem znak Kobyle, żeby dopił piwo i odebrałem. Dzwonił Foka.

– Spadłem na drugie miejsce!!! - Darł się do słuchawki. - macie tam coś na oku?

– Mamy? - zapytałem Kobyły.

– Mamy – odpowiedział.

– Mamy! - krzyknąłem do słuchawki.

– To do boju, chłopaki! - I wyłączył się.

Wtedy właśnie, w chwili, kiedy chowałem telefon do torby i pochyliłem się tak, że głowę miałem pod stolikiem, między krzesłem, kurtką uwieszoną na krześle, nogami barmanki, które mi przez chwilę mignęły, wtedy zobaczyłem inne nogi, nogi koloru oliwkowego, pluszowe i człapiące człap, człap. Te nogi zbliżały się do innych nóg. Dżinsowych, poskręcanych i niewygodnych. Tak, niewygodnych, bo nogi Kobyły zawsze, kiedy o nich myślałem wydawały się niedopasowane, chude i kościste. W tej samej chwili, nogi barmanki znowu mignęły mi przed oczami, jakby nie miały nic innego do roboty, jak pojawiać się przed moimi oczami i znikać. Głośniki, też w tej samej chwili, wypluły ze swojej czarnej paszczy, pierwsze dźwięki tego dnia, a ja pomyślałem: no, nareszcie. W tej samej chwili pluszowe nogi zatrzymały się przed nogami stolika, przy którym siedziałem z Kobyła, chociaż teraz mniej tego mojego stolikowania jakby, więcej zaś obserwacji z parteru. Usłyszałem:

– Zatańczy pan?

Podniosłem głowę, uuu-uuu-uuu-u-u-u-u-u-u-uuu-u – o, taka myśl, o, soul, soulowe mruczanki.

– Ja? - Foka zapytał, jakby pytanie było skierowane do mnie albo do barmanki, albo do wszystkich razem, ale wyraźnie ktoś i to kobiecym głosem pytał. Pytał, bo słyszałem.

– Tak, pan!

– Oczywiście, że zatańczę.

– Ten ktoś, uwięziony (może przebrany) w pluszowego miśka chwycił rękę Kobyły i pociągnął za sobą. Kobyła zdążył jeszcze rzucić szeptem w moją stronę:

– Eszter.

– Kiedy zdążyłeś zadzwonić? Co? - zdążyłem zapytać.

– Kiedy zamawiałeś piwo.

Głośniki wypluły refren, którą wyśpiewywał jakiś ponętny, kobiecy głos.

You make me feel

You make me feel

You make me feel

Like a natural woman*.



Przychodzi taki moment w życiu człowieka, że nie wypada pytać, upominać się ani wyrażać zdziwienia. Szczególnie kiedy sięgasz po coś do torby, a świat znika ci z oczu. Szukasz czegoś pod stołem i krajobraz w jednej chwili ulega rozproszeniu.

Przyjąć, tak, przyjąć ten dobytek egzystencji bez mrugnięcia. Zaakceptować i usunąć się w cień. Oddalić. Zniknąć. Zostawić, to co się mieni przed oczami własnemu biegowi wydarzeń. Bo każdy ma swoją Eszter, na którą czeka latami, a Kobyła bez wątpienia zasługiwał na Eszter. Eszter Ballę.



Telefon drgnął po raz kolejny.

– Siemion! Siemion jesteś tam?!!! Cholera! Siemion?!!! Halo! - Foka dostawał spazmów.

– Foka?

– Siemion słuchaj, jestem...

– Foka, nie przeszkadzaj teraz! - i wyłączyłem się.



You make me feel

You make me feel

You make me feel

Like a natural woman.



Odsunąłem krzesło, spojrzałem jeszcze na mapę i dopiero teraz dostrzegłem, że Kobyła zaznaczył punkty, w których do tej pory byliśmy i połączył je linią. No tak, zaśmiałem się, wariat. Czystej krwi wariat. Pod postacią, która pojawiła się na mapie za sprawą wielkiej, sobotniej podróży wpisałem fetyszysta :). Małymi, drukowanymi literami.

Podszedłem do baru.

– To ja za te dwa piwa! - krzyknąłem, bo barmanka krzątała się na zapleczu.

– Wystukała cenę na kasie fiskalnej i z jej wnętrzności wydobył się wąski paragon z niezliczoną ilością pozycji, nazwą knajpy i czarną ceną.

– Dziesięć!

– A ma pani może gdzieś tutaj dostęp do Internetu?

– Nie! Pomylił pan lokale! - Wzięła ode mnie dziesięciozłotowy banknot, schowała w kasie i zniknęła za drzwiami.



***



Na zewnątrz jakby ucichło. Skurczyło się. Stopiło. Kobyła miał swoją Eszter i tajemne stowarzyszenie percepcji węgierskiej kinematografii. Foka pewnie dzwonił po swoich najdalszych znajomych, tłumacząc gdzie i kiedy mogą zagłosować na jego rzekomo prywatną korespondencję, która bądź co bądź była mojego autorstwa. Ja zaś kupiłem w kiosku papierosy i zapalniczkę, bo choć nie palę, to zawsze tego jedynego dnia w miesiącu, kiedy z Kobyłą wyruszaliśmy na podbój miasta i Forum Listonosza Wacława, zaopatrywałem się w paczkę fajek. Foka znosił skądś domowe wino w podzięce za nasz trud i wkład w rozwój portalu, a ja miałem okazję czytać urywki moich listów. I to było coś. Jeden jedyny moment w moim popapranym życiu, którego wypatrywałem przez cały miesiąc.

Przed piętnastą pojawiłem się na ulicy Reymonta. Po starej i jej parasolkach nie zostało śladu. To chyba nie był najlepszy dzień na sprzedaż parasolek. Słońce właściwie nie znikało z nieba, jakby je kto trzymał pod lufą i zabronił ruszać się z miejsca. Przeszedłem obok piekarni mistrza wyrobów cukierniczych i nie tylko, pana Jarosława Pieprzyka i nagle na wysokości moich oczu pojawił sie samolot. Nie był to może wyszukany model samolotu obserwacyjnego, ile rozpaczliwy, sporządzony z papieru do drukarki prototyp jednosilnikowej maszyny. W oknie naszego pokoju stał Foka na tle powiewających zielonych zasłon i puszczał w świat zwycięskie listy ZłamanegoZbynia. Bo użytkownik-listonosz ZłamanyZbynio wygrywał co miesiąc i posiadał na swoim koncie status najlepszego listonosza-podglądacza.

Pod oknem, jak co miesiąc gromadził się tłum rozwrzeszczanych dzieciaków biegających w tę i z powrotem, przechwytując zakazaną korespondencję. I wtedy zobaczyłem starą, która kilka godzin wcześniej sprzedawała parasolki. Stała oparta o mur, trzymając w jednej ręce foliową reklamówkę, w drugiej zaś jeżeli dobrze zauważyłem dziesięciozłotowe banknoty. Wywąchała interes. Skupić prywatną korespondencję i sprzedawać w formie samolotów? Za kilka lat? Kiedy już nikt nie będzie pamiętał w jaki sposób zgiąć kartkę papieru, gdzie naciąć, skrzywić, złożyć, żeby powstał z niej samolot rozpaczliwie obserwacyjny.

Jeden z nich, ten, który pojawił się przed moimi oczami przechwyciłem. Sam byłem ciekaw, czyją tym razem korespondencję przejął ZłamanyZbynio. Zaraz też podbiegł do mnie jakiś pryszczaty młodzik.

– Odda mi pan? Ten samolot? Da mi go pan?

– I jeszcze:

– Proszę, niech pan mi odda! Na co panu? A mnie się przyda, co? Tylko niech pan nie rozwija, nie czyta, bo inaczej ta baba nic mi nie zapłaci – i pokazał palcem kobietę od parasolek.

– A ile płaci?

– Piątala!

– A złapałeś do tej pory coś?

– Nie!

Z góry dobiegł mnie rozpaczliwy głos Foki. Zdaje się, że posyłał ostatni, trzydziesty list ZłamanegoZbynia.

– Siemion!!! Siemion!!! I na co nam to było?!!!

– Da pan? Da? - Chłopak nie dawał za wygraną.

– Trzymaj! - chłopak z wielką ostrożnością przejął ode mnie samolot i już chciał pobiec, kiedy zatrzymałem go jeszcze i powiedziałem:

– Słuchaj, powiedz starej, że za miesiąc o tej samej porze mój kolega będzie puszczał listy tego pana od Peszyńskiego.

– Od Peszyńskiego?

– Tak, będziesz pamiętał?

Chłopak przytaknął.

– A kto to jest ten pan od Perzyńskiego?

– Peszyńskiego – powtórzyłem – zapamiętaj, Pe-szyń-skie-go!

– To powie mi pan w końcu, kto to jest?

– Ona będzie wiedziała kto to!

– A to ktoś sławny?

– Bardzo sławny, ale już nie żyje, rozumiesz, a listy zostaną dopiero znalezione. Idź, biegnij, powiedz jej.

I chłopak pobiegł. A ja zapaliłem pierwszego papierosa od miesiąca, wpuszczając do płuc cały ten zgiełk pod naszym oknem, kobietę od parasolek, zrozpaczonego Fokę, Eszter Ballę w przebraniu pluszowego misia, szczęśliwego Kobyłę i Forum Listonosza Wacława. Z moich ust zaś wydobywałem już tylko kolorowe, jednosilnikowe samoloty typu PZL-45 'Sokół'.





***



– Nie powinieneś pić, Kobyła! - Foka siedział na parapecie i puszczał dym przez okno. - Za godzinę trzeba się stawić u Matyldy – powiedział to z grobową miną, ale obaj z Kobyłą wiedzieliśmy, że przyczyną jego smutku nie jest wizyta Kobyły w domu Matyldy, tylko kolejna przegrana. Dotkliwa, bo przegrał dwoma głosami.

– Nie mam do was żalu! – powtarzał. - Ani do ciebie, Kobyła, ani tym bardziej do Siemiona. Ale sami rozumiecie!

Foka tym razem wykosztował się. Zdaje się, że wypiliśmy już cały zapas wina z piwnicy jego babki, bo tym razem na stole stały trzy butelki kupione w sklepie za rogiem.

– Powiedz lepiej, co ja będę całą noc robił u cioteczki Matyldy?

– Jak to co? - zarechotał – Odpracowywał trzysta złotych. Uwierz mi, uczciwa praca!

– Seks? - zapytałem.

– Nie powiem. Otwórz Siemion ostatnią butelkę, bo nie zdążymy jej wypić zanim Kobyła pożegna się z nami.

Siedzieliśmy na podłodze, każdy z nas przy swoim łóżku na wypadek jakiegoś kosmicznego nieporozumienia, które nie pozwoli nam już wstać z miejsc, tylko rzucić się w przepastną pościel i zniknąć z oczu sobocie, która zresztą, między Bogiem a prawdą, nie prezentowała się okazale. Jakieś podarte szmatki, siniaki na ramionach i brudne, długie, skołtunione włosy.

Wyciągnąłem korek z butelki, rozlałem do musztardówek, Foka dolał odrobinę spirytusu, pomijając naczynie Kobyły, bo wiadomo, Kobyła miał przed sobą długą noc. Właściwie nie mówiliśmy wiele.

– To co, Siemion? Przeczytasz wreszcie nam jakiś list? - Kobyła zsunął się z parapetu, bo teraz Kobyła palił w oknie, przechwycił kielich z winem i spojrzał na mnie wyczekująco.

– Nie, nie chcę, przeczytam za miesiąc, dobrze?

– To ja przeczytam – Foka zerwał się z miejsca – Ten dzisiejszy, który napisałeś, co? Tam jest taki fragment, czekaj, coś o geografii, troszkę o jej nieznajomości, wiesz – klepnął Kobyłe w ramię, by nie przysypiał – wiesz Kobyła, taki list, jaki potrafi napisać tylko Siemion. Czekaj, czekaj, gdzie ja go mam? Drukowałem dzisiaj rano.

Podszedł do stolika i szukał.

– Kobyła, kto właściwie dzisiaj pojawił się w tej knajpie? Eszter?

Wzdrygnął ramionami.

– Nie mam, kurczę, ale miałem, drukowałem, gdzieś musi być.

Kobyła przechylił się w stronę butelki i rozlał kolejną porcję.

– Nie zapomnij o spirytusie, Kobyła!

– To kto to był? - zapytałem jeszcze raz – Eszter?

– Tak – odpowiedział wreszcie – Eszter!

– Eszter? - zaśmiałem się – Ta Eszter?! - wypiłem zawartość musztardówki.

– Eszter, Eszter! - Foka dał za wygraną i wrócił na miejsce. – Nie znalazłem! Nie pamiętasz nawet fragmentu tego listu?

– A ty? - Kobyła widząc nasze puste naczynia, przechylił szklankę i odstawił. Zostało jeszcze na jedno rozlanie. - A ty? Do kogo piszesz te listy?

– Do nikogo.

– Przestań, Siemion, przecież jakiegoś adresata masz przed oczami. Tak sobie piszesz? A muzom?

Rozlałem resztę wina, a Foka dolał spirytusu.

– Ostatnia lampka, Foka, więc bądź tak uprzejmy i mi też dolej bezbarwnego napoju.

Foka pokiwał palcem, ale nalał.

– No? To kogo sobie wyobrażasz?

– Zaraz musisz iść – powiedziałem do Kobyły. - Wypij i zbieraj się.

– Zęby umyj! - Foka miał już dosyć. Ja też.

– No?

– Nie mogę powiedzieć! - w głowie słyszałem już świst nadlatujących helikopterów – Muszę się położyć.

– I nie powiesz nam? - Kobyła czuł się zawiedziony. – Ty foka nie wiesz?

– Wiem. - Foka zrzucił z siebie dżinsy i wszedł pod kołdrę. - śpisz już, Siemion?

– śpię! – niczego nie zdejmowałem, nie miałem już sił. Helikoptery wylądowały i trwała ewakuacja.

– To powie mi ktoś?

– Siemion pisze z pozycji pewnego znanego pisarza, a listy kieruje do Stanisława Peszyńskiego – tyle zdążyłem jeszcze usłyszeć.

– A kto to jest ten cholerny Peszyński?

– Cesio! Teraz wiesz?

Usłyszałem jeszcze głośne chrapnięcie Foki, to znak, że zasnął, bo zasypiał zawsze w chwili, kiedy kładł głowę na poduszkę.

– ósma, Kobyła, idź już! – wydobyłem z siebie ostatnie zdanie.

– A jutro? Powiecie mi kto to był Peszyński?

Ale nie doczekał się odpowiedzi. Spałem już. Musiał zamknąć okno zanim wyszedł, ustawić butelki w kącie, żeby w nocy nikt na nie nie wpadł i nie wszczął hałasu. W kuchni zostawił w zlewie naczynia. Przekręcił klucz w drzwiach i udał się na górę. Czekała na niego zapewne Eszter Balla,

bez tych karnawałowych strojów i węgierskiego akcentu. Stała na pewno gdzieś na pół pietrze, kiedy krokiem skazańca zmierzał w niepewną noc uszytą przez starą Matyldę. Więc ta Eszter, Szofi, czy jak jej tam, chwyciła Kobyłę za rękę i zbiegła z nim po schodach w inną noc, też pełną niespodzianek, ale niespodzianek pięknych, jak piękna jest Eszter. Eszter Balla. A Matylda musiała zedrzeć skórę na swoich żylastych rękach, dobijając się do naszych drzwi, ale tego nie mogliśmy usłyszeć. Zaczajeni w swojej nocnej wędrówce po tajemnicach Forum Listonosza Wacława, a może nawet zaglądając gdzieś, gdzie nigdy więcej nie zdarzy nam się trafić. Przewracaliśmy się z boku na bok. Z boku na bok. I z powrotem.

Re: Eszter, parasolki i jednosilnikowy samolot

2
Eszter, parasolki i jednosilnikowy samolot


Tytuł w cudzysłów.


Akurat, kiedy pani Matylda zapukała i jej siwa głowa pojawiła się i jeszcze okulary na nosie, trochę za wielkie jak na jej skromny, mały nos, wtedy właśnie z mojej gęby chlusnął napój.


Po pierwsze, coś za dużo powtórek, że to pani Matylda, po drugie, za długa ta wypowiedź, zgrzyta mi i wydaje się przekombinowana.


Ubierz się chłopcze, musimy porozmawiać i nie wiem, czy to aby nie ostatnia nasza rozmowa, no!


Przecinek po "się".


- Mruknęła.


Z małej.


zażółconą firankę


Chyba raczej "pożółkłą".


– Niemożliwe! - Foka usiadł na przeciwko starej i kiwnął głową – nie, niemożliwe, wyczułbym, a wie pani jakiego mam nosa...


Powiedziałabym raczej, że po kiwnięciu kropka i "nie" jako początek nowego zdania. Przecinek po "pani".


– No ja studiuję, pani Matyldo...


Przecinek po "no".


nie wiem co powiedzieć, zasadniczo odpowiedź na pani pytanie nie jest trudna do wyartykułowania, ale musi pani wiedzieć, droga pani Matyldo, że najtrudniej zakomunikować coś, co...


Przecinek po "wiem".


I żeby... - tutaj stara uniosła się na rękach i nad stołem, do Foki, zachrypniętym głosem, ale i pewnym swych racji wyryczała – i żeby nie było, że w dzieciństwie go skrzywdzono, bo jakaś starsza pani zabawiała się jego siusiakiem!!!




I lepiej by brzmiało, gdyby "wyryczała zachrypniętym, ale pewnym swych racji głosem".


Bo ty Foka, to może i masz gadane i przez ciebie i twoje parszywe dzieciństwo nie spałam przez miesiąc do cholery!!! Ale z Kobyła już to nie przejdzie!!!


Przecinek po "ty", "gadane", "miesiąc". Znowu powtórzenia. "KOBYłą".


blady z podkrążonymi oczami, ale nigdy, doprawdy nigdy, nie pisnął nawet słowa.


Przecinek po "blady".


– Tutaj! - Kliknąłem myszką na edytor i znalazłem odpowiedni plik.


"Kliknąłem" z małej.


O tym co zawsze!


Przecinek po "tym".


– Nie wiem gdzie on... a ty wiesz?


Przecinek po "wiem", spokojnie można z tej wypowiedzi zrobić dwa zdania.



To tylko kilka przykładów. Ogólnie interpunkcyjnie i ortograficznie nie jest źle (przecinki były w większości miejsc, które u innych są permanentnie pomijane, na przykład "no" czy przecinek pomiędzy czasownikiem a wołaczem), są błędy w zapisie dialogu, ale nie zakłócały jakoś koszmarnie czytania. Zdarzały się powtórzenia oraz drobne błędy stylistyczne.



Przyjemny klimacik, poczułam sympatię do Twoich bohaterów od samego początku. Nie było szczególnie oryginalne, ale wcale niezłe. Czwóreczka, może nawet z plusikiem.



Pozdrawiam.

3
Zupełnie jak Eitai, od początku polubiłem postacie Twojej opowieści. Trochę narwani, naiwni w chwytaniu życia na gorąco, ale w gruncie rzeczy zwyczajni i sympatyczni.

Dobre tempo, sporo smakowitych obrazków z czasów studenckich... ech, łza się kręci.

Przedziwny pomysł z tymi listami - niby mało wiarygodny, ale, właściwie czemu nie? Daje do myślenia.



Masz dobry styl - lekki i nieprzegadany. Bez większego trudu kreślisz sylwetki bohaterów, posługując się jedynie dialogiem i sytuacją. Lubię takie podejście.

Zakończenie nieco mnie rozczarowało, możliwe że to tylko kwestia gustu, jako miłośnik niespodzianek lubię ostre zakręty.



Trzymaj się!

4
Dziękuje za przeczytanie, tym bardziej, że - takie mam wrażenie :D - o czytających jest coraz trudniej, heh. I miło mi, że skomentowaliście.



Z tymi przecinkami, to u mnie różnie, jak przysiądę, to prawdopodobnie wstawiłbym ich więcej, heh, może nawet więcej niż tego wymagają zasady interpunkcji :)

Dziękuję więc za wszelkie uwagi nt. przekombinowań, powtórzeń, itp. Nie będę ukrywał, że lubię kombinować, ale różnie jest z odbiorem. Takie uwagi zawsze mnie sprowadzają na ziemię :D



Cieszę się, że bohaterowie wydali się sympatyczni. że fabuła jakoś tam zaiskrzyła.



Zakończenie? Hmm, wydaje mi się, że to zakończenie pozostawia wiele niejasności i tutaj moim zdaniem pasuje. Ale biorę pod uwagę i tę uwagę.

Zamieściłem tutaj kilka moich fascynacji. Jedną z nich jest Peszyński. Inną - Eszter Balla. Prawdziwe postacie.



jeszcze raz dziękuję i pozdrawiam

5
Chyba mam dzisiaj zły dzień, a przynajmniej dziwny.

Do mnie Twoje postacie nie przemówiły tak jak do moich poprzedników. Były jakieś takie lekkie, luźne, momentami aż do bólu.

Samo opowiadanie podobnie jak postacie - lekkie i nie zmuszające zbyt wielu neuronów do pracy.

Może być krótko mówiąc.

Nic nowego tu nie wymodlę.



Pozdro.
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.

6
nie, no spoko, każdy ma jakiś dziwny dzień :D



Przeczytałem na innym forum zdanie użytkownika-komentatora, że tylko suma wrażeń czytelników jest krzywą upodobań, nie zaś jeden komentarz.

pozdrawiam

wytwórnia fikcji

7
Opowiadanie "Eszter, parasolki i jednosilnikowy samolot" można odczytać na wiele sposobów. Jeśli chodzi o mnie, to nasunęło mi się pytanie o to, czy autor odzwierciedla jakąś rzeczywistość, czy też jest kreatorem fikcji.



Wydawać by się mogło, że opowiadanie realistycznie opisuje epizod z życia studentów mieszkających na stancji, piszących pracę magisterską, niestroniących od alkoholu czy przygód erotycznych. Nasuwa się skojarzenie z obrazem studentów opisanych w "Lalce".



Utwór "Eszter, parasolki i jednosilnikowy samolot" nie jest jednak, w moim przekonaniu, napisany w konwencji zwierciadła ustawionego przy drodze w celu odwzorowania świata. Co na to wskazuje? Otóż, opis studentów robiących samoloty z listów, historia sprzedawania zużytych parasolek przez handlarkę, przede wszystkim zaś kluczowy dla narracji motyw staruszki Matyldy. Wyżej określone postacie i zdarzenia są fikcyjne. Najbardziej prawdopodobna jest sytuacja odnosząca się do pani Matyldy. Narrator na początku tekstu wprowadza zagadkę związaną z tą postacią, następnie odchodzi jak najdalej od bohaterki, aby na końcu wyraziście powrócić do niej. ów powrót bynajmniej nie oznacza rozwiązania zagadki. Przeciwnie, pozostawia czytelnika w niepewności, skłania go do stawiania pytań, o co chodziło pani Matyldzie. Co musieli zrobić studenci, aby nie płacić za stancję. Zastosowany zabieg - milczenie narratora na temat pani Matyldy, nieobecność tej postaci w większości zdarzeń - paradoksalnie czynią z Matyldy bohatera głównego.



Opowiadanie "Eszter, parasolki i jednosilnikowy samolot" stanowi dla mnie przykład literatury wytwarzającej fikcję. Można na narrację spoglądać jak na maszynę do kreacji fikcji. Tak czyni, jak uważam, autor.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”