Ostatni [psychodela, fantasy - jakoś tak]

1
Tak, zapragnąłem napisać coś bez walki. Bez bohatera z mieczem, przebijającego się przez armię wrogów.

Wynik:





Habito westchnął ciężko i opuścił działko. Znów mu się wydawało. Nie, to nie był wróg. To tylko cień.

Tylko cień.

Mężczyzna przewiesił swoją stufuntową, sześciolufową artylerię przez ramię i smętnym spojrzeniem omiótł teren wokół siebie.

Kilkanaście kamiennych domów otoczonych niskim, pięciostopowym murkiem stało na płaskowyżu. W pobliżu rósł las. Do osady prowadziła wąska i stroma górska ścieżka. Wszędzie walały się ciała.

Zwłoki kobiet, dzieci, mężczyzn i różnych, powykrzywianych stworów z grubsza przypominających człowieka.

Miejscowość, stanowiącą schronienie na wypadek ataku, napadnięto dwa dni temu. Mieszkańcy położonej tysiąc pięćset stóp niżej wioski zauważyli wroga i wycofali się, aby tutaj odeprzeć natarcie. żaden z najeźdźców nie powrócił do domu. A Habito przeżył jako jedyny z osadników.

Ocalały odłożył działko na bok i zabrał się za oczyszczanie terenu. Każde zwłoki przetrząsał, a uzbierane przedmioty gromadził na stosie.

Pierwsze ciało wylądowało na stosie. Potem drugie. Trzecie. Czwarte...

Pracował do nocy. Pot sklejał jego lniane włosy, zmęczenie dawało się w znaki. Mięśnie odmawiały posłuszeństwa. Powieki ciążyły, jakby były ze stali.

Mężczyzna padł na ziemię, wyczerpany. Jak legł, tak zasnął.

- Atakują! - pomyślał, gdy obudził go chrzęst kamieni.

Zerwał się na nogi, nie zwracając uwagi na ból w mięśniach. Sięgnął po leżącą najbliżej broń. Trafił na granat - kulę wypełnioną w środku prochem. Wyszarpnął zawleczkę i cisnął bombą na oślep. Pocisk zniknął w jednym z domków i eksplodował. Kamienie zadrżały, a budynek runął, zaściełając okolicę pyłem i fragmentami skały.

Habito zaklął cicho i rozejrzał się. Podniósł ze sterty karabinów swoje działko i wbiegł na górską ścieżkę. Nikogo nie było.

Powiał zimny wiatr.

Oj tak, zbliżała się jesień. Mężczyzna odłożył broń i odetchnął głęboko. Popatrzył na boki, szukając wrogów. Nie ma...

żadnych. Nie ma przeciwników.

Towarzyszy też.

Habito jęknął, gdy wiatr znów zawiał. Zerwał z któregoś trupa skórzaną kurtkę i płaszcz. Ubrał się w nie.

Zajrzał w zdobyte przez siebie przedmioty. Karabiny, amunicja, granaty, działka, miecze, topory, tarcze...

Była tam.

Połówka czerstwego chleba.

Mężczyzna ujął ją w dłonie i odłamał kawałek. Wepchnął go do ust i przeżuwał powoli, jakby w zamyśleniu. Odłożył resztę, na później.

Kontynuował układanie zwłok w stosu.

W południe zakończył pracę. Spoglądał na górę ciał z dumą. Uśmiechnął się mimowolnie. To była dobrze wykonana robota.

Zjadł resztę chleba i przeszukał całą osadę.

Nic. Nie było jedzenia.

- Nic tam, damy radę... - powiedział.

Zmęczony dowlókł się do któregoś z budynku. Wzdrygnął się i obrócił, ściągając broń z ramienia.

Są tu...

Nikogo nie widział. Ale czuł ich. Byli tu. W pobliżu.

To tylko cień, to tylko cień...

Wszedł do domku. Owinął się szczelnie kocem i zasnął, obejmując działko ramieniem.

Obudził się. Ktoś tu był. Habito czuł jego zapach. Unosił się w powietrzu.

Nie, to tylko woń trupów. Uspokój się...

Paskudna woń paskudnych trupów. Trzeba się ich pozbyć.

Wstał i dźwigając broń pod pachą wybiegł na zewnątrz. żwir chrzęścił mu pod stopami. Mężczyzna stanął jak wryty. Zdawało mu się, że słyszał kroki.

To tylko ty, idioto.

Ktoś tu był... Tak, przyglądał mu się. A może...?

Sięgnął po topór. Rozejrzał się wokół.

Kim jesteś? Kim jesteś, prześladowco? Pokaż się tylko... Chodź tu, policzę się z tobą... Chodź, zawalczmy...

Wzrok mężczyzny skierował się na stos zwłok. Trupy patrzyły na niego. Uśmiechały się szyderczo. śmiały się...

Jedyny żywy człowiek w okolicy uciekł. Dobiegł do lasu i zaczął tłuc toporem w pierwsze lepsze drzewo. W oczach lśniła iskierka obłędu. Potrzeba drewna, drewna na stos. Spalić te plugawe zwłoki. Spalić... Zniszczyć... Pozbyć się ich...

Sosna runęła na ziemię z trzaskiem pękających gałęzi.

Mężczyzna zaciskając zęby i dysząc, porąbał ją na drobniejsze części. Po jakimś czasie padł na kolana i wypuścił topór z rąk. żołądek ścisnął mu nagły skurcz głodu.

Habito wstał. Twarz miał wykrzywioną paskudnym grymasem. Podniósł jedną ze szczapek. Była zbyt mokra, nadal pełna życia... Nie tak jak te trupy, obmierzłe zwłoki...

Upuścił kawałek drewna.

Głód.

Ocalały skierował się ku górskiej ścieżce. Gdy po niej schodził, stos trupów odprowadzał go spojrzeniami. Mężczyzna dałby sobie rękę uciąć, że słyszał ich śmiech.

Pogardliwy, szelmowski śmiech. śmiech wrednego błazna.

Zbiegł w dół, przy okazji się potykając. Runął na ziemię. Działko pofrunęło w powietrze i upadło miękko w zarośla.

Mężczyzna jednak nie miał takiego szczęścia. Przetoczył się po kamienistej ścieżce, a spadanie zakończyło się, gdy uderzył w dość duży głaz. Jęknął głośno.

Powoli wstał i potarł poobijane miejsca dłonią, krzywiąc się z bólu.

Ktoś tu był. Tak. Gdzieś tu, w okolicy...

Habito rzucił się przed siebie. Chwycił działo w dłonie i rozejrzał się nerwowo.

Cienie. Cienie drzew, krzewów, zarośli.

Ktoś tu był. Krył się w nich. Może być wszędzie. Kryje się w cieniach...

Mężczyzna uśmiechnął się ponuro. Dowiedział się, jak znika jego przeciwnik.

Cienie.

Trzeba uważać na cienie.

Zbiegł na dół. Jak najmniej cieni, jak najmniej cieni.

Udało się. Zostawił je za sobą. Dotarł do wioski.

Osada spłonęła, a raczej została spalona. Wszędzie straszyły pozostałości po domach, popiół zalegał w okolicy grubą warstwą. Pola uprawne wypalono doszczętnie.

Habito upuścił działko. Zaczął się śmiać nerwowo, gorzko. Padł na kolana i ukrył twarz w dłoniach. Płakał, nie przerywając śmiechu. Ironio!

Jednak w końcu do jego głowy dotarła jakaś trzeźwa myśl. Zerwał się na nogi i jął przekopywać dłońmi popiół, w poszukiwaniu jakiegoś zejścia do piwnicy.

Znalazł je.

Czarna dziura ziała w ziemi. Spiżarnia spłonęła. Na dół dostał się pewnie popiół.

Ale może...

Cienie. Piwnica musiała być pełna cieni.

Habito zerwał się na nogi i uciekł. Biegł, biegł, biegł, aż w końcu padł z wyczerpania na piaszczystym wybrzeżu. Jęknął i uniósł głowę. Rozejrzał się.

Tu nie było cieni. żadnych cieni.

Gładka plaża i woda. Tylko tyle. Nic więcej.

Mężczyzna skulił się w kłębek i zasnął.



W nocy nawiedziły go sny. Koszmary. Znajdował się w pokoju pełnym cieni. One były wszędzie. Znikały, pojawiały się, kołysały, falowały...

Do tego doszły trupy. Jego przyjaciele, kochanka, dzieci, wrogowie. Otoczyli go i śmiali się. Pokazywali palcami. Każdy miał swój cień.



Habito poderwał się z ziemi. Była noc. Ciemno...

Ktoś znajdował się w pobliżu.

Mężczyzna sięgnął po broń, ale jej nie było. Skulił się i czekał.

Nadszedł kolejny sen.



W tej marze Habito schodził do piwnicy. ściany wprost błyszczały. Nie było żadnych cieni. Piękne miejsce. Raj. Bez mroku i trupów. Doskonale...



Potem pojawił się kolejny sen. Obłąkaniec uciekał. Goniły go cienie. I śmiech. Umarli znów z niego szydzili. Widział ich w stosie, szczerzących się paskudnie, pokazujących pożółkłe zęby.



Mężczyzna obudził się, zlany potem. Było już jasno.

Leżał tak, zwinięty w kłębek. Tu było bezpiecznie. Bez cieni i zwłok.

Jednak w jego głowie pojawił się obraz piwnicy. Tak, tam jest lepiej. Tam trzeba iść.

Habito dźwignął się na nogi i powędrował do spalonej wioski, rozglądając się na boki.

Ktoś go śledził.

Mężczyzna podniósł działko i stanął przed czarnym, piwnicznym otworem.

Wskoczył do niego.

Wylądował w ciemnym pomieszczeniu. Było tam dużo cieni. Bardzo dużo. Ocalały rozejrzał się szybko. Nie było tu wiele jedzenia. Ale... Znalazł! Brukiew i kilka buraków. łapczywie chwycił je i wygramolił się na zewnątrz. Tam skulił się na popiele i natychmiast pochłonął połowę zdobytej żywności.

Leżał tak jeszcze długo, gapiąc się w czarny otwór wejścia do piwnicy.

W końcu wstał. Powoli, z ociąganiem ruszył ponownie na górę. Musiał pozbyć się tych paskudnych trupów. W połowie drogi słyszał już ich okropny, obrzydliwy śmiech.

W końcu dotarł do celu.

Kilkanaście kamiennych, przysadzistych domków, niski murek, las...

I trupy.

Spoglądały na niego, ze złośliwymi uśmieszkami przyklejonymi do martwych gęb.

Habito nie wytrzymał. Złapał działo w ręce i kręcąc korbą, otworzył ogień. Kule rozcinały ciała, miażdżyły kości, rozszarpywały organy. Ale w końcu taśma z amunicją skończyła się.

Dymiąca broń upadła na ziemię. Z sześciu luf wydobywały się szarawe smużki.

Mężczyzna pobiegł do lasu. Z maniakalnym błyskiem w oku naznosił drew do stosu. Wszystko podsypał suchymi gałęziami.

Podpalił.

Gałęzie szybko zajęły się płomieniami, drewno trochę później. Ogień pochłonął potem ubrania i włosy trupów.

Ocalały przypatrywał się temu z szerokim, paskudnym uśmiechem na twarzy. Ciała skwierczały, mięso odchodziło od kości, skóra czerniała. Trupy znikały jeden za drugim.

Paskudny smród unosił się w powietrzu, ale dla mężczyzny był to zapach zwycięstwa. Pokonał ich. Wygrał! Zniszczył jednego wroga!

Ogień płonął wiele godzin, wyganiając jesienne zimno z ciała Habita. A człowiek stał tam tak długo, dopóki nie zgasła ostatnia iskierka. Tryumfalnie obejrzał stos poczerniałych kości. Uśmiechając się cały czas, udał się do jednego z domków. Owinął w koce i zasnął.



Był tu. Nadchodził. Chciał się zemścić za to, co stało się z trupami.

Habito zakrył się szczelniej kocem i jęknął cichutko.

On tu był.

Tup. Tup. Tup.

Jego buty stukały o podłogę.

Szaleniec zaszlochał głośno.

Cisza... Nikogo nie było. Odszedł.



Mężczyzna powoli wstał i rozejrzał się.

Cienie.

Wybiegł z budynku, dysząc z przerażenia. Pierwszym co zrobił, było spojrzenie na stos.

Sterta poczerniałych szkieletów znajdowała się tam, gdzie wczoraj. Habito podszedł do nich i sięgnął po czyjąś czaszkę. Obejrzał ją w dłoniach i warknął:

- Już mi nic nie zrobicie!

Po czym cisnął ją przed siebie.

Usiadł na ziemi i zjadł resztę zdobytego wczoraj posiłku.

Postanowił znaleźć dziś więcej.

Odnalazł kolejną taśmę amunicji w stosie przedmiotów i załadował ją do swojego działka. Przerzucił maszynę przez ramię i ruszył w kierunku lasu.

Zatrzymał się tuż przed nim.

Odetchnął głęboko i wszedł między drzewa.

Cienie. Wszędzie cienie. Cienie i półmrok.

Habito z krzykiem wybiegł z lasu i rzucił się na ziemię. Jęknął cicho i zwinął się w kłębek, kurczowo ściskając karabin maszynowy.

Bełkotał o cieniach.

Tak minęło mu jakieś pół godziny. Postanowił wstać. Uniósł się na nogi i ostrożnie ruszył w kierunku lasu. Powoli wstąpił do niego.

Cienie.

Jęknął cicho. Musiał znaleźć jakąś żywność.

Zwierzyna zapadała powoli w sen zimowy, nie było jej tu. Większość roślin dających jadalne owoce już znikła.

Jest! Krzak jagód!

Padł na kolana i jął oskubywać roślinkę. Gdy skończył, wybiegł z lasu.

Pobladły na twarzy, płytko oddychający, usiadł na jakimś głazie i zaczął liczyć.

Dwadzieścia trzy. Dwadzieścia trzy owoce.

Westchnął głośno i wsypał zbiory do sakiewki. To było stanowczo za mało.

Habito wstał i ruszył górską ścieżką w dół.

Rozglądał się bacznie, ale wiedział, że ktoś go śledzi. Tak, na pewno go śledzili... Był gdzieś.

W cieniach. Skryty w mroku, w ciemności. W cieniach.

Mężczyzna zaczął iść coraz wolniej. Przygotowywał się na atak swojego wroga.

Jednak nic takiego się nie wydarzyło. On tylko czekał. Czekał...

Szaleniec jęknął i zbiegł w dół. Zatrzymał się w zgliszczach wioski, oddychając głośno, wspierając dłonie na kolanach. Wyprostował się i rzucił okiem na zagrzebane w popiele pola.

Rzucił się w ich kierunku. Przekopywał pył i sadzę dłońmi, w poszukiwaniu choć skrawka jedzenia.

Nic.

Sięgnął do bukłaka, z którego pił oszczędnie przez ostatnie dni. Ten był pusty.

Ostatni mieszkaniec wyspy przewrócił się na plecy. Jęknął cicho.

Był głodny, spragniony i zmęczony dźwiganiem przeklętego karabinu. I bieganiem. Tak, uciekanie go zmęczyło.

Zasnął. Zapadł w spokojny sen...



On tu był. Mężczyzna otworzył oczy. Stał nad nim. On. I cienie.

- Ja... Ja... Ja nie chcę... Nie chcę... - załkał Habito.

Zakrył twarz dłońmi i rozpłakał się. Szlochał głośno. Spomiędzy palców wypływały łzy.

Pół godziny nieustannego wycia, płaczu i jęków wyssały z szaleńca resztki wody.

Habito usiadł na popiele.

Jego już nie było. Zostały tylko poranne cienie. Mężczyzna sięgnął do sakiewki i wysypał na dłoń zebrane wczoraj jagody. Pochłonął je szybko.

Wstał i, nawet nie otrzepując się z zalegającej na nim sadzy i popiołu, ruszył na górę, odrzucając wcześniej działko.

Tam mógł chociaż z kimś porozmawiać.

Wchodzenie było dla niego przynajmniej dziesięć razy trudniejsze niż kilka dni temu. Zmęczenie i głód dawały się we znaki.

Do tego dochodziły jeszcze cienie. Cienie głazów. Cienie drzew. Cienie krzewów, zarośli, każdego źdźbła trawy.

Mężczyzna łkał, wchodząc, ale żadna łza nie wypłynęła z jego oczu.

W końcu dotarł. Siadł przed stosem zwęglonych szkieletów. Złapał jedną z czaszek.

Za bardzo przypominała mu głowę trupa i jego wykrzywiony uśmiech.

Rzucił nią w ścianę budynku. Czerep pękł z głuchym trzaskiem.

Habito chwycił w dłoń jakąś kość i przyciągnął ją do siebie. Wyglądała na udową.

- Witaj, droga towarzyszko - rzekł. - Szkoda, że nie umiesz mówić. Przydałby mi się ktoś taki, wiesz? Pewnie myśleć też nie potrafisz... Ale tego się nie dowiem, skoro nie wyksztusisz ani jednego słowa. Siedzę tutaj sam. Od kilku dni. Mało ich było, ale straciłem rachubę. To wszystko przez cienie. Tak, przez cienie. I Jego. On gdzieś tu jest. Boję się Go. Dziś mnie obudził. Może wkrótce mnie zaatakuje? Może...

Wiesz, że jestem głodny? I spragniony. Tak, bardzo. Przy strumyku jest za dużo cieni. Boję się ich. W lesie też jest ich dużo. Nie pójdę tam. Nigdy. Tutaj już chyba też nie wejdę. Po drodze za dużo cieni. Są straszne...

żałuję, że was spaliłem, trupy. Mogłem was zjeść. Prawda? Nie miałabyś mi tego za złe, przyjaciółko? Chyba nie. Wiesz, co jest śmieszne? Może kiedyś byłaś moją kochanką. Albo przyjacielem. A może wrogiem. Nie wiem. Teraz jesteś moja i tylko moja. Jesteś moją przyjaciółką.

Zejdziemy na dół? Czy cię tu zostawić? Lubisz te spalone trupy? Tak myślałem... Więc schodzimy? Tak? Dobrze...

Mężczyzna wstał, ściskając cały czas poczerniałą kość udową w dłoni. Ostrożnie zabrał się za schodzenie po górskiej ścieżce.

- Widzisz? - spytał obłąkany, wskazując dłonią na liche drzewka rosnące na stoku. - Tu są cienie. Patrz, jak dużo. Boję się ich. Są straszne. Też cię przerażają, moja przyjaciółko? Mam nadzieję, że nie, nie chciałbym, abyś znosiła to, co ja. Słucham? Boisz się? Znam takie miejsce, gdzie nie ma cieni. Naprawdę. Po prostu raj. Miękko, morze szumi. I żadnych cieni. Masz na to moje słowo. Chodź, zaprowadzę cię.

Habito dotarł w końcu do spalonej wioski.

- Spójrz, przyjaciółko. Tu kiedyś mieszkałem. Ty chyba też. Pamiętasz? Zresztą. Pewnie tak. Chodźmy na tę plażę, tak, chodźmy.

Mężczyzna poczłapał w kierunku swojego „raju”. Gdy w końcu się tam znalazł, na jego bladej, wymizerowanej twarzy pojawił się uśmiech.

- Widzisz? żadnych cieni. żadnych.

Obłąkaniec położył się na piachu.

- Opowiedzieć ci, co tu się działo? A, opowiem. Zauważyliśmy, jak różne straszliwe bestie wyłażą z morza. Naprawdę. Po prostu wyłaziły z wody. Nie wiem, ryby jakie dziwne, czy co? Ale wracając... Więc uciekliśmy z wioski. Wyżej, do góry. Tam przygotowaliśmy się do walki. Rozumiesz, tam jest świetne miejsce do obrony. Niewielka ścieżka, nie zmieszczą się więcej niż trzy osoby naraz. Ale powiem, że te potwory były dość szybkie. No i była ich cała masa. Strzelaliśmy niemal bez przerwy. Ale szybko udało im się do nas dobiec. A w machaniu orężem były całkiem niezłe. Załatwiły nas, nie ma co. Ale poprzednią strzelaniną przerzedziliśmy im szeregi.

Dostałem kamieniem w głowę. Straciłem przytomność. Chyba tylko dlatego żyję. Gdy się ocknąłem, oni już odchodzili. Było ich chyba jedenastu. Skosiłem ich serią. Resztę już chyba znasz, prawda, droga przyjaciółko? Tak, zapewne znasz...

Habito przytulił kość do siebie i zasnął...



- Cholera, jaki on biedny...

Habito obudził się. To był ludzki głos. Najprawdziwszy ludzki głos!

Tak, to byli ludzie. Spory, trzymasztowy okręt wpłynął na plażę. Wokół kręcili się marynarze. Jeden z nich szturchał szaleńca butem.

- żyje! - wykrzyknął żeglarz, zdziwiony. - Dajcie mu grogu! A zresztą...

Marynarz oddalił się. Wkrótce wrócił z butelczyną w dłoni, prowadząc za sobą mężczyznę w trójgraniastym kapeluszu i oficerskim uniformie.

- No... Znalazłem tu tego... Chyba rozbitka.

- Mieszkańca - stęknął Habito, siadając na piasku.

- Cholera... Silny jest - rzekł z aprobatą kapitan. - Wygląda, jakby nie jadł i nie pił od kilku dni... Polej mu grogu.

Marynarz uśmiechnął się szeroko i wręczył mężczyźnie butelkę. Ocalały z rzezi ujął flaszkę w dłonie i przechylił ją lekko. Złocisty płyn popłynął do jego gardła. Habito odstawił naczynie i rozejrzał się ponownie.

Cienie.

Zakrył twarz dłońmi i zaszlochał.

- Szaleniec? - spytał marynarz.

- To chyba jakiś szok... - Kapitan spoglądał na obłąkanego z nieskrywanym współczuciem. - Weźmy go na statek. Jeśli wydobrzeje, przyda się. Silny z niego chłop.

- A jeśli nie wydobrzeje...?

- Cóż... - Oficer wzruszył ramionami. - Coś się wymyśli. Zabierz go na statek, daj coś do zjedzenia, a jeśli będzie skory do rozmowy, to spytaj, co się z nim stało...

Kapitan oddalił się, a marynarz przywołał któregoś ze swoich towarzyszy. Razem przenieśli Habita do niewielkiej kajuty, zamieszkiwanej kiedyś pewnie przez okrętowego medyka.

Szaleńcowi wręczono trochę jedzenia i butelczynę grogu.



Tak zeszły dwa dni, podczas których załoga dokonywała napraw w okręcie, który został uszkodzony przez burzę jakiś czas temu.

Habito wyraźnie zdrowiał. Zapewne pomagał mu w tym marynarz, jego "zbawca". Teraz siedział przy obłąkańcu pół dnia i mówił bez przerwy.

Pewnego dnia żeglarz przyszedł do swojego „podopiecznego” i rzekł od progu:

- Wypływamy!

Habito zszedł z hamaka, lekko się uśmiechając. Przeszedł obok marynarza i wyszedł na pokład. Oparł się o burtę i spoglądał z szerokim uśmiechem na wyspę. Statek wypłynął, a ląd pozostawał w tyle.

- żegnaj! - krzyknął mężczyzna, szczerząc zęby.

- Jak tam wrażenia...? - spytał żeglarz, stając obok ocalałego z ataku.

- Pierwszy raz płynę...

- Mam nadzieję, że nie dopadnie cię choroba morska. Paskudna rzecz, mówię ci...

- Oby nie...

- Będziesz mógł jutro pracować? Oficer nie lubi bezużytecznych pasażerów.

- Pewnie mi się uda...

- No! To ty tu podziwiaj ocean, a ja wracam do obowiązków.

Habito przeciągnął się i podziwiał bezkres morza i fale tłukące o burty.



W nocy dopadł ich sztorm.



Jedyny ocalały z rzezi na wyspie stał bezradnie na pokładzie, trzymając się kurczowo burty. Marynarze biegali po okręcie, wykonując w wielkim pośpiechu jakieś zadania. Oficer, stojąc na dziobie, wykrzykiwał rozkazy do załogi.

- Uwaga! Fala!

Potężny morski bałwan przewalił się przez pokład. Siła uderzenia oderwała Habita od burty i cisnęła nim na drugi koniec statku.

Mężczyzna spróbował się podnieść, ale wtedy zwaliła się na niego kolejna masa wody. Tym razem miał mniej szczęścia. Fala wyrzuciła go z pokładu. Człowiek uderzył o wzburzoną, morską taflę.

Ocean go pochłonął.



Habito zakaszlał głośno i zwymiotował słoną, morską wodą, wyczołgując się na brzeg. Jakimś cudem udało mu się tu dowlec. Czy to może przypadkiem ocean chciał go uratować?

Uratować...?

Mężczyzna z przerażeniem patrzył na poczerniałą kość udową leżącą w piasku. Ujął ją delikatnie w dłonie, przytulił do piersi i skulił się w kłębek, szlochając głośno...
Are you man enough to hold the gun?

Re: Ostatni [psychodela, fantasy - jakoś tak]

2
Oj tak, zbliżała się jesień.


Hm, niektórzy korektorzy uznają bez przecinka za "oj", a inni "Oj, tak, zbliżała się jesień".


Odłożył resztę, na później.


"Odłożył resztę na później".


Kontynuował układanie zwłok w stosu.


Bez "u" przy "stos".


Wstał i dźwigając broń pod pachą wybiegł na zewnątrz.


Hm. Waham się, czy nie powinno być "Wstał i, dźwigając broń pod pachą, wybiegł na zewnątrz". Zweryfikuje ktoś mój niepewny pogląd?


Wzrok mężczyzny skierował się na stos zwłok.


Powinno być: "Wzrok mężczyzny skierował się ku stosowi zwłok".


Mężczyzna zaciskając zęby i dysząc, porąbał ją na drobniejsze części.


Przecinek po "mężczyzna".


Nie tak jak te trupy, obmierzłe zwłoki...


Przecinek po "tak".


Ale... Znalazł! Brukiew i kilka buraków.


Trzeba aż tak dzielić? Nie lepiej: "Ale... znalazł! Brukiew i kilka buraków!" (na początku myślałam, żeby w ogóle stworzyć z tych wypowiedzeń jedno zdanie, ale jakoś H., wykrzykujący o burakach, nie pasował mi do konwencji).


Tup. Tup. Tup.

Jego buty stukały o podłogę.


Wybacz, może to tylko moje odczucie, ale tajemnicze cuś i "tup, tup"? Mnie to automatycznie kojarzy się z malutkim, słodziutkim dzieciątkiem.


Pierwszym co zrobił, było spojrzenie na stos.


Przecinek po "pierwszym".



Przepraszam, nie doczytałam dalej (tylko do "dwudziestu trzech owoców"). Chyba nie podpasował mi gatunek, ale od razu poczułam niechęć do tej maniery narracyjnej, jaką jest dzielenie zdań.



Popatrzył. Mocno się zdziwił. Zdenerwował się na swoje mocne zdziwienie.



Nie lubię tego, ale zignoruj mnie, ponieważ nie jest to błąd.



Błędów, przynajmniej jak na tę część, przez którą przebrnęłam, było niezbyt dużo. Dobrze zapisane kwestie bohatera, klimat mógł być, ale mnie nużył. Wkrótce po rozpoczęciu czytania wodziłam oczami po tekście i jedyna refleksja, na jaką się zdobyłam, to cytat z "Kosiarza" Pratchetta: "Tak, "BEZ ZWłOKI PRZYPROWADź SWE ZWłOKI".



Musisz poczekać na forumowych specjalistów od gatunku.



Pozdrawiam i życzę powodzenia.
"Tymczasem zaś trzymajcie się ciepło i bądźcie dla siebie dobrzy".

Przedmowa - list do Czytelnika z "Zielonej mili" Stephena Kinga.



"Zawsze wiedziałem, że jestem cholernie wyjątkowy".

Damon Albarn

3
Zweryfikuje ktoś mój niepewny pogląd?
Ja! Masz rację ^^


Powinno być: "Wzrok mężczyzny skierował się ku stosowi zwłok".
Albo: Mężczyzna skierował wzrok na stos zwłok.

Mam rację...?

Bo ta wersja bardziej mi pasuje ^^



Przepraszam, nie doczytałam dalej (tylko do "dwudziestu trzech owoców").
ło jejku, dwa akapity niżej masz jeden z najlepszych momentów w opowiadaniu ^^



Dziękuję za komentarz i wytknięcie błędów. Jesteś nieoceniona w pomocy! ^^

Dodane po 3 minutach:

Cztery emoty, cztery takie same... ;P
Are you man enough to hold the gun?

4
Albo: Mężczyzna skierował wzrok na stos zwłok.

Mam rację...?


Masz rację.



Do usług w przyszłości. Tylko bez psychodeli może...
"Tymczasem zaś trzymajcie się ciepło i bądźcie dla siebie dobrzy".

Przedmowa - list do Czytelnika z "Zielonej mili" Stephena Kinga.



"Zawsze wiedziałem, że jestem cholernie wyjątkowy".

Damon Albarn

5
Albo: Mężczyzna skierował wzrok na stos zwłok.

Mam rację...?
W sumie masz, ale się rymuje i brzmi głupio. XD

Jeśli będzie mało szczegółowo, to gomenasai - wynik niezbyt dużej ilości wolnego czasu.






uzbierane przedmioty gromadził na stosie.

Pierwsze ciało wylądowało na stosie.
Ja cię mogę na stosie spalić, jeśli nie będziesz panować nad powtórzeniami. :twisted: (Jeszcze się wystraszy. łiii, tam, on wie, że to tylko czcze pogróżki.)
Pot sklejał jego lniane włosy
A włosy to są chyba z tej... no... keratyny. Trza było zaznaczyć, że chodzi o KOLOR, bo brzmi dwuznacznie.
Trafił na granat - kulę wypełnioną w środku prochem.
Jaaa cię... a ja myślałam, że granaty to tylko owoce... (Dlaczego to, co jesz jest takie zielone i twarde? Oż...!)
Powiał zimny wiatr.

Oj tak, zbliżała się jesień. Mężczyzna odłożył broń i odetchnął głęboko. Popatrzył na boki, szukając wrogów. Nie ma...

żadnych. Nie ma przeciwników.

Towarzyszy też.

Habito jęknął, gdy wiatr znów zawiał. Zerwał z któregoś trupa skórzaną kurtkę i płaszcz. Ubrał się w nie.

Zajrzał w zdobyte przez siebie przedmioty. Karabiny, amunicja, granaty, działka, miecze, topory, tarcze...

Była tam.

Połówka czerstwego chleba.
Już wiem, jak sobie nabijasz strony: co zdanie to enter. A WIESZ, żE TO ZABIEG PRAWIE TAK WKURZAJąCY, JAK WłąCZONY CAPS LOCK?! Nie cierrrpię miliarda enterów i równoważników zdań, nie cierpię... (A ja nie cierpię jak tak warczysz i kto się tym przejmie?)
- Nic tam, damy radę... - powiedział.
<dygresja>

(Bob Budowniczy... Wszystko spierniczy! No dzięki, wiesz. Zepsułaś pointę.)

</dygresja>
Zmęczony dowlókł się do któregoś z budynku
BudynkóW.
W oczach lśniła iskierka obłędu.
I rządzunia mordu.
Zbiegł w dół, przy okazji się potykając.
Przy okazji to można do sklepu skoczyć. (Swoją drogą... Kozicaaa? Nie chce mi się!)
Przetoczył się po kamienistej ścieżce, a spadanie zakończyło się, gdy uderzył w dość duży głaz
Dziwnie to brzmi. Spadanie zakończyło się, gdy cośtam. o_O
Ktoś tu był. Krył się w nich. Może być wszędzie
Mieszasz czasy.
Osada spłonęła, a raczej została spalona.
Winky spadła z krzesła, a właściwie została spadnięta. Przez Muzę.

Wiem, o co chodzi, ale nie zmienia to faktu, że brzmi dziwnie.
Leżał tak jeszcze długo, gapiąc się w czarny otwór wejścia do piwnicy.
Zaraz. On był w środku przecież. W takim razie od WEWNąTRZ widziałby światło pochodzące z ZEWNąTRZ.
Ogień płonął wiele godzin, wyganiając jesienne zimno z ciała Habita. A człowiek stał tam tak długo, dopóki nie zgasła ostatnia iskierka.
Przez jedną, irytującą sekundę nie wiedziałam, o kogo chodzi, przeczytawszy zbędne słowo ,,człowiek".
Większość roślin dających jadalne owoce już znikła.
Małe hokus pokus? (Nie, peleryna niewidka.)
Tak, na pewno go śledzili... Był gdzieś.
Byli.
Przygotowywał się na atak swojego wroga.

Jednak nic takiego się nie wydarzyło. On tylko czekał. Czekał...
Nuuudaaa. Wzbudziłbyś większe emocje opisem tego, jak czeka w napięciu i dając do zrozumienia, że zaraz coś go zeżre, a potem mógłbyś wrzasnąć: prima aprilis!
Ostatni mieszkaniec wyspy przewrócił się na plecy.
Rrrwa mać... domyślam się, że o głównego bohatera chodzi, ale trzymaj się tzw. zasady trzech określeń, bo naprawdę można zgłupieć.







Nie chce mi się dalej. Podobnie jak Eitai, wkurza mnie ta maniera. (Zresztą i tak ostatnio często się wkurzam, oceniając opka... Starzejesz się.) Może w zamierzeniu miało zbudować jakiś nastrój, ale wygląda tak, jakbyś nie umiał napisać długiego zdania wielokrotnie złożonego, wtrącenia gratis. I te enterrryyy...
Testudos pisze:Tak, zapragnąłem napisać coś bez walki. Bez bohatera z mieczem, przebijającego się przez armię wrogów.
Seeerio? Coś ci nie wyszło. Trup sypie się gęsto - mimo że nie z rąk bohatera. A napisałbyś kiedyś coś, co NAPRAWDę jest pozbawione elementów walki, zabijania, zadawania ran etc...



I jeszcze jednego się czepię: opisy. Piszesz o mnóstwie trupów i ich smrodzie, ale nic mi to nie mówi. Nie opisujesz, jak wyglądają, JAKI jest ten smród*, do czego podobny... Nie widzę tego. Nie czuję. Poczytaj na stronach o medycynie sądowej, jakie są stadia rozkładu zwłok. Zdjęcia też znajdziesz, jak dobrze poszukasz.



Ogólnie, nie podobało mi się.



Pozdrawiam. :twisted:







*Kiedyś też miałam problem z opisem zapachu zwłok i przypadkiem nadarzyło się w ciągu następnych kilku tygodni parę okazji dowiedzenia się, jaki on jest. źródło badań - potrącone na szosie zwierzęta... Nie ma się co śmiać! Cel uświęca środki. ;) Na przykład dość duży, owczarkowaty pies. Gdy go mijałam jadąc rowerem, leżał na drodze od jakichś 9 godzin, plus minus 2. Samochody rozjeździły go tak, że jego szczątki były rozniesione w promieniu jak nic 10 metrów (chwilowo nie zwracajmy uwagi na kwestie moralne - mnie też to wkurza, ale mowa o czymś innym). Temperatura: 28'C. Wiatr bardzo słaby. Zapach było czuć z daleka, początkowo myślałam, że to szambo, ale z bliska jednak różnica była wyczuwalna. Nieco mdlący. Ale nie pamiętam dokładnie.

(Winky... Co? Obrzydziłaś mi do reszty. No to co? Chyba nie widziałaś, jak Adam i Jamie zamknęli na kilkadziesiąt godzin trupy świń w samochodzie by sprawdzić, czy da się zlikwidować smród.)
Z powarzaniem, łynki i Móza.

[img]http://img444.imageshack.us/img444/8180/muzamtrxxw7.th.jpg[/img]

לא תקחו אותי - אני חופשי

6
Chyba nie widziałaś, jak Adam i Jamie zamknęli na kilkadziesiąt godzin trupy świń w samochodzie by sprawdzić, czy da się zlikwidować smród.
Mi się zdawało, że to były dwa miesiące. Chyba.

Swoją drogą, genialny odcinek ^^




Ja cię mogę na stosie spalić, jeśli nie będziesz panować nad powtórzeniami. Twisted Evil (Jeszcze się wystraszy. łiii, tam, on wie, że to tylko czcze pogróżki.)
Idę po oliwę, idę, idę!


Jaaa cię... a ja myślałam, że granaty to tylko owoce... (Dlaczego to, co jesz jest takie zielone i twarde? Oż...!)
Wypadało napisać, bo opowiadanie jest w realiach quasi-śrendiowiecznych. Naprawdę.

No, po części...


Już wiem, jak sobie nabijasz strony: co zdanie to enter. A WIESZ, żE TO ZABIEG PRAWIE TAK WKURZAJąCY, JAK WłąCZONY CAPS LOCK?! Nie cierrrpię miliarda enterów i równoważników zdań, nie cierpię...
1. To było przed grafikiem! ^^

2. A ja entery lubię...

3. Marmoladki?


(Bob Budowniczy... Wszystko spierniczy! No dzięki, wiesz. Zepsułaś pointę.)
Co mnie jaki Bob obchodzi...?


Dziwnie to brzmi. Spadanie zakończyło się, gdy cośtam. WoOt?
Turlanie/toczenie lepiej? XD


Zaraz. On był w środku przecież. W takim razie od WEWNąTRZ widziałby światło pochodzące z ZEWNąTRZ.
Nie, był na zewnątrz.


łapczywie chwycił je i wygramolił się na zewnątrz.
To zdanko jest chwilę przed tym, co zacytowałaś ^^


jakbyś nie umiał napisać długiego zdania wielokrotnie złożonego
Err.... A co to?


A napisałbyś kiedyś coś, co NAPRAWDę jest pozbawione elementów walki, zabijania, zadawania ran etc...
<intensywnie myśli> Hmmm...

Hm...

To się da?! Chyba nie umiem.




Pozdrawiam.
Ja też...!



Winky, nie jesteś aż taka złośliwa ^^

Dziękuję za tę jakże miłą, przyjemną i pouczającą ocenę.

Jeszcze raz - dziękuję.

/musiałem, musiałem, musiałem! :P/
Are you man enough to hold the gun?

7
Ja to podsumuję tak <enter> :evil:

Czytałem cały dzień, dorywczo, w czasie przerw w pracy. Z monitora blaszaka ściągać żadnych opowiadań nie lubię, i przyznać muszę, że przerwy smacznie umilone, przykuł mnie klimat.. klimat... klimat... i tylko klimat. Sposób przedstawienia (te wkurzające pojedyncze zdania, równoważniki i tu się zgadzam z Winky), według mnie, powinien być inny, zostawał zupełnie w tyle za atmosferą, a te dwie sprawy muszą chodzić za rączki, prawda? <enter>

Tak teraz siedzę w domu przy kawie i staram sobie wykoncypować, lecz ostatecznie nie mogę. Wpierw sądziłem, że Habito sam powycinał wszystkich, później że jednak masakra była sprawką potworów z piekła (morza;) rodem. Gdy na scenę weszła kość, straciłem orientację, już nie wiedziałem, czy ocalały jest zdrowy na umyśle, czy nie? Bardziej mi jednak pasuje Habito w roli psychopatycznego mordercy, którego racjonalne pojmowanie rzeczywistości powiedziało "GAME OVER", a stwory jako jego wymysł. To mi się bardzo podoba, taka niejednoznaczność, przynajmniej tak to odbieram.

Cholernie rażą te pojedyncze zdania. Błędów gramatycznych itp. wytykał nie będę, są od tego inni, bo lepsi.

Podrówki od ciotki Krówki;] !

8
Testudosie, <zaczynam jak jakiś list, czy coś ;))



ja tam lubie krótkie zdania - ale bez przesady. A ty - niestety - trochę przesadziłeś. Z jednej strony twój tekst mi się podobał, z drugiej był zbyt mało wyrazisty. I miał zbyt dużo enterów - troszkę to wyglądało jak fanfick z jakiejś słabej strony, niż jak opowiadanie. Za mało tu... - zabij mnie, ale nie wiem jak to nazwać.



I wiesz co? Naprawdę nie wiem, co mogłabym więcej powiedzieć.



pozdrawiam
"Rada dla pisarzy: w pewnej chwili trzeba przestać pisać. Nawet przed zaczęciem".

"Dwie siły potężnieją w świecie intelektu: precyzja i bełkot. Zadanie: nie należy dopuścić do narodzin hybrydy - precyzyjnego bełkotu".

- Nieśmiertelny S.J. Lec

9
[Chciał coś zweryfikować.

Coś.

Tylko co? W "Tu wrzuć tekst do zweryfikowania" nic nie krzyczało "Ja! Ja!". Więc co?

Nie wiedział.

Do czasu. Do czasu, kiedy otworzył "Zweryfikowane". Do czasu, kiedy ujrzał tekst Tesa ze smakowitym combosem psychodela + fantasy. Nieźle, pomyślał.

Bardzo nieźle.

Więc wszedł, aby przekonać się, czy jego przeczucia są dobre.

Zaczął czytać.

Początek był ciekawy. Pierwsze zdania ciekawiły. Pomyślał: "Hej, dobry pomysł, żeby ZACZąć opowiadanie od jakiejś nagłej sytuacji i porozrywać ją na króciutkie zdania dodatkowo pocięte enterami."

Dalej też było ciekawie. Był klimat. Mimo że dosyć sztampowy pomysł ze strachem przed cieniami, to został zrealizowany pozytywnie. Tylko ta maniera... Pomyślał: "Hej, chyba trochę przesadza z tymi dwu wyrazowymi zdaniami i enterami, na POCZąTKU było fajnie, ale zaczyna irytować".

Później było gorzej.

O tak.

Gorzej.

Klimat wciąż był. Trwał przez cały tekst. Czaił się za plecami. Dyszał w kark. Raz mocniej, raz delikatniej Na koniec, gdy przypłynął statek... Urwał się. Znikł.

Jakby Tes chciał, jak najszybciej skończyć tekst.

O, tak.

Jakby chciał.

Takie coś źle wpływa na tekst. Kończenie na siłę. W pośpiechu. Byle było. A wydawało mu się, że właśnie tak zostało napisane zakończenie.

Właśnie tak.

Szybkie, szare. Pozbawione uczucia. Odarte z nastroju. Zrobił to, poszedł tam, był sztorm, wylądował na wyspie.

Jak automat.

Pomysł nie jest zły. Gdyby tylko zmienić tą manierę, która wszystkich drażni. On - tj. czytający - też ją lubi, o tak.

Lubi ją.

Ale... Tego tutaj najzwyczajniej w świecie jest za dużo. Przegięcie. Przesyt. Przedawkowanie. Delirium.

Nie tędy droga. Jeśli wszelkie operacje, czy odczucia bohatera Tes będzie kwitował pseudo-nastrojowym "Cień" albo "Strach" w co trzecim zdaniu, to... Chybi. Nawet jego sześciolufowa giwera nie trafi w czytelnika.

Nawet to.

Pisanie to w dużej mierze umiejętność wyważania wszelkich składników.

Tetris.

Poza tym w samym środku nużyło. O tak, nużyło. Habito szedł tam, później wracał tu i znów szedł tam i paplał o tych cieniach.

W kółko i w kółko.

W kółko.

Czytającemu wydaje się, że powienieneś może...

Może...

Może co?

Może jakoś urozmaicić tekst. Ciągłe cienie i to, że zdobył brukselkę w piwnicy to za mało.

Za mało...

Wyzbyć się tych wszędobylskich enterów. Spróbować stonować te zdania. Pojedyncze. I równoważniki. Zrezygnować z tego pseudo-klimatora i miast tego...

Miast tego urozmaicić tekst. Dodać coś. I opisy. Jak rzekła Winky.

Tak...

Opisy.

Aktualny klimat opiera się na cieniach i szaleństwie Habito (który swoją drogą jakoś dziwnie nienaturalnie na statku odzyskuje władze umysłowe).

A reszta?

Co z resztą?

Opisy trupów. Opisy wiosek. Sztormu. Tyle okazji! Pomyśl!

Ile okazji!

By wpleść nastrój! By przekonać czytelnika! Tyle okazji!

Bo pomysł sam w sobie nie jest zły. O, nie.

Tylko to wykonanie.

Według czytającego...

Chybione. Zdecydowanie.

Mógłbyś nawet opisać cienie.

Ich nienaturalne kształty, te cholernie powykrzywiane kontury, które PATRZą.

Które CZUWAJA.

Które... śmieją się plugawie, o tak, rechoczą jak te trupy, zimne, blade, śmierdzące trupy, o oczodołach głębokich jak morze, przy którym zasypia Habito.

O tak, te cholerne cienie.]



Pozdrawiam.
"Życie jest tak dobre, jak dobrym pozwalasz mu być"

10
O, ktoś tu coś napisał!

Dzięki Patren, za rady. Naprawdę dzięki, przydadzą się.

Hrrrhm, rzeczywiście zakończenie było troszkę na siłę. Innego pomysłu nie miałem...

W sumie mogłem go zabić na wyspie z głodu...

Zresztą.

Dzięki wszystkim, jeszcze raz dzięki.
Are you man enough to hold the gun?
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”