
PROLOG
Szkocja, 3.07.2007 rok.
Był jasny i ciepły poranek jednego z pierwszych dni lipca. Promienie słoneczne oblewały białe mury starego zamku, który już od ponad stu lat służył jako szkoła, a w którym nie było aktualnie nikogo, poza samą dyrektorką, lokajem i młodą dziewczyną, która odważyła się zakłócić spokój Madame Cranmere.
Owa dziewczyna przechadzała się w tą i z powrotem po porośniętym różami ogrodzie, co jakiś czas zatrzymując się i obserwując otaczający ją krajobraz. Stary, marmurowy zamek z każdej strony otoczony był murami, które rzadko, kto odważył się przekroczyć, chyba, że miał ku temu naprawdę ważny powód.
Terytorium zamku zewsząd porośnięte było różnorodnymi roślinami. Wszędzie były kwiaty tak piękne i barwne jakby ktoś je namalował. Mury zamku oplecione były wijącym się, niczym wąż, bluszczem. Wśród gałęzi drzew słychać było śpiew ptaków, grzejących się w promieniach słońca. Sercem tego ogromnego ogrodu była niewielka biała altanka, która wydała się wprost idealnym miejscem dla zakochanych, a która często wykorzystywana była jako miejsce do odrabiania lekcji. Do zamku można było wejść wyłącznie przez główną bramę, do której prowadziła alejka wysypana jasnym piaskiem wijąca się niczym strumyk pomiędzy drzewami, by po jakimś czasie zniknąć u stóp małej wioski.
Znudzona dziewczyna odgarnęła z czoła czarne długie włosy i opadła na stojącą w altance ławkę. Na jej zmęczonej podróżą, jasnej twarzy nie było widać zniecierpliwienia ani zdenerwowania, wręcz przeciwnie, w jej niebieskich oczach można było dostrzec wielką satysfakcję. Dobrze wiedziała, jakie wewnętrzne katusze przeżywała teraz Madame Cranmere. Niepewność i złość dyrektorki można było wyczuć w powietrzu. Spokojna, więc dziewczyna skrzyżowała ramiona na piersi i błądziła wzrokiem po białych ścianach twierdzy. Tak naprawdę, całe to piękno nie fascynowało jej ani nie zaskoczyło, choć była tu po raz pierwszy w życiu. Utwierdziło ją to tylko w przekonaniu, iż wszystko to wewnątrz jest tak samo zgnite, jak jego pierwotna właścicielka.
Tymczasem wewnątrz zamku Antoinette Cranmere siedziała w swoim ponurym gabinecie. Ciemne zielone zasłonki powiewały lekko na wietrze ocierając, co jakiś czas dębową podłogę. Przy ciemnych ścianach pomieszczenia stały stare, aczkolwiek nadal piękne wiktoriańskie meble, w których znajdowały się różne książki i przedmioty bliżej nieokreślonego użytku.
Na ścianach wisiały obrazy w bogato zdobionych ramach, przedstawiające osoby bliskie sercu założycielki tejże szkoły – Juliette.
Antoinette siedziała przy swoim biurku, raz po raz spoglądając na dwie książki leżące przed nią. Jej pomaszczone od starości dłonie zaciskały się w pięści, a w szarych oczach czaiły się niepokój i złość. Z zamyślenia wyrwało ją pukanie do drzwi.
- Proszę – powiedziała głośno, zachowując spokój.
Do pokoju ktoś wszedł. Starsza dama odwróciła głowę, a na jej zmarszczone czoło opadło kilka siwych kosmyków włosów. Był to wysoki mężczyzna o ciemnych włosach, w których można było dostrzec parę siwych kosmyków. Na jego wyrachowanej twarzy nie można było dostrzec żadnych emocji, choć był zaskoczony reakcją Madame Cranmere, gdy przyniósł jej te dwie książki. Jednak o nic nie pytał, był pewny, iż kobieta wyjawi mu wszystko w swoim czasie. Zawsze tak robiła. Dobrze pamiętał jak przed laty przybył tutaj w poszukiwaniu pracy i krok po kroku odkrywał jej tajemnice, aby później stać się jej największym przyjacielem oraz kimś w rodzaju spowiednika.
- Czy coś podać, madame? – zapytał.
- Przynieś mi jak najszybciej najlepsze wino, jakie mamy – powiedziała i odwróciła głowę, po czym dodała – francuskie.
- Oczywiście – odpowiedział, składając ukłon – A co zrobić z tą młodą pann…
- Wyjdź! – krzyknęła.
Mężczyzna bez słowa sprzeciwu, wyszedł.
Ponownie spojrzała na oprawione w skórę książki. Dwa niby niepozorne pamiętniki, książeczki… A jednak, swoim pojawieniem zmąciły spokój Antoinette. Teraz, kiedy wszystko wydawało się poukładane i szło według planu. Nawet ten młody nicpoń Wilson wydawał się jej ufać. Pojawił się cień przeszłości, tak mocny jak nigdy. Co wiedziała ta dziewczyna? Kim była? Czego zażąda w zamian za bycie cicho? I czy w ogóle będzie chciała milczeć?
Te kilka pytań chodziło jej po głowie od momentu, gdy ją ujrzała w ogrodzie i kiedy Arkadiusz przyniósł jej pamiętniki. Ponownie rozległo się pukanie do drzwi.
- Wejść! – powiedziała nieco ostrzej niż poprzednio.
Arkadiusz milcząc wszedł do gabinetu, ale Antoinette nawet na niego nie spojrzała. Dopiero, gdy przed jej nosem pojawiła się lampka wina, odwróciła głowę.
- Pilnuj jej jak oka w głowie, ale nie odpowiadaj na żadne pytania, zrozumiałeś? – powiedziała ostro.
- Tak jest, madame – odpowiedział. Tak samo jak poprzednio się ukłonił i wyszedł.
Madame Cranmere ponownie została sama. Wypiła nieco wina i sięgnęła po pierwszą z książek. Ręce jej nieco drżały, a serce zaczęło szybciej bić. Westchnęła i spojrzała na pierwszą stronę:
13.01.1810 rok, Francja…
Rozdział I
Nauki ciotki Loren.
13.01.1810 rok, Francja.
Mijała właśnie godzina dwunasta, a kobieta o kasztanowych włosach upiętych wysoko na głowie nie przestawała mówić. Loren, bo tak miała na imię owa dama, kroczyła w tę i z powrotem już tak długo, że Juliette, jej bratanica, już dawno przestała słuchać jej wywodów na temat lewitacji przedmiotów. Dziewczyna oparła głowę na dłoni i starała się nie zasnąć, w czym z pewnością nie pomagał jej duszący zapach kadzideł, drażniący jej nozdrza. Westchnęła i znowu wlepiła wzrok w ciotkę.
Loren de Descoureaux była kobietą w średnim wieku, o surowym wyrazie twarzy.
Miała długi prosty nos, małe, nieco skośne piwne oczy, w oprawie krótkich rzęs i wąskie usta. Jej pulchne policzki zawsze były oblane rumieńcem, a na czole pojawiły się już pierwsze zmarszczki. Była niższa od Juliette o prawie głowę, ale jej dominująca natura przewyższała nawet Napoleona. To właśnie ona decydowała o edukacji i wychowaniu swoich bratanic i bratanka, ale oczywiście miała godnego sobie wroga – swoją szwagierkę. Obie kobiety tak walczyły o wpływy w życiu siedmiorga Descoureauxów, że żadna nie zwracała uwagi na to, co miał w tej sprawie do powiedzenia ojciec Juliette i reszty.
- Juliette, czy ty mnie słuchasz? – z zamyślenia wyrwał ją głos ciotki, która nagle pojawiła się przed nią.
- Oczywiście, ciociu – odpowiedziała prawie natychmiast przesadnie słodkim głosem.
Loren spojrzała na nią czujnie.
- O lewitacji przedmiotów, ciociu – rzekła spokojnym tonem, dziękując Bogu, że słuchała przynajmniej na początku.
- Dobrze – odpowiedziała powoli ciotka – A więc na pewno wiesz jak sprawić, aby ta książka, leżąca przed tobą przeniosła się na tamtą półkę.
Mówiąc to wskazała na regał, stojący za porcelanową kolekcją filiżanek, po przeciwnej stronie pokoju.
Juliette spojrzała uważnie na opasły tom, oprawiony w czarną skórę, który leżał przed nią.
To nie może być takie trudne, przecież wiele razy widziała jak to robią ojciec i ciotka. Pewna swoich umiejętności wyprostowała się w fotelu i uniosła dłoń nad księgę. Próbując skupić całą swoją uwagę na niej zamknęła oczy i wypowiedziała w myślach wymyślone zaklęcie. Niestety zadanie okazało się o wiele trudniejsze niż z początku sądziła i jeszcze zanim ponownie otworzyła oczy usłyszała odgłos tłuczonej porcelany. Przerażona, powoli otworzyła oczy. Sprawa wyglądała groźnie, a nawet bardzo… Po drogocennej kolekcji ciotki Loren pozostało tylko wspomnienie i kupka potłuczonej porcelany, a książka jak leżała tak leżała nadal. Juliette przełknęła głośno ślinę i odwróciła głowę w jej stronę. Wyraz twarzy ciotki nie wróżył nic dobrego, wręcz przeciwnie z sekundy na sekundę pojawiał się na niej coraz większy gniew, a zmarszczki na czole pogłębiły się jeszcze bardziej. Dziewczyna zacisnęła mocniej dłonie na oparciach fotela i czekała na wybuch, ale ten ku jej uldze nie nastąpił. Uratowało ją pukanie do drzwi. Wściekła ciotka przeszła przez pokój, ale zanim otworzyła drzwi machnęła dłonią w stronę potłuczonej kolekcji i ta wróciła do poprzedniego stanu. Juliette odetchnęła z ulgą, przynajmniej to miała z głowy.
Do pokoju wszedł młody rudowłosy lokaj. Jamel wystraszony spojrzał na groźną minę swojej pani.
- Niech pani wybaczy, madame – zaczął niepewnym głosem – Ale książę Talleyrand*…
- Witaj, moja droga – dobiegł ich głos za pleców Jamela i zanim ciotka zdążyła coś powiedzieć Talleyrand był już pokoju. Był to pięćdziesięciosześcioletni mężczyzna o średnim wzroście i szczupłej sylwetce. Poruszał się z arystokratyczną gracją.
- Dzień dobry, monsieur – odpowiedziała po chwili ciotka, a na jej twarzy pojawił się sztuczny uśmiech, ćwiczony przez arystokracje od dzieciństwa.
Loren nie znosiła Talleyranda jeszcze bardziej niż matkę Juliette i nic w tym dziwnego. Książę Benewentu obdarzony był dużą inteligencją i trudno go było przechytrzyć, a poza tym lubił wciskać nos w nie swoje sprawy. Ciotce może i by żadna z tych cech nie przeszkadzała gdyby nie fakt, że to właśnie jej sprawy stały się ostatnio obiektem zainteresowania Talleyranda.
- Kogo moje oczy widzą? – powiedział i spojrzał na Juliette – Dzień dobry, mademoiselle.
Mówiąc to podszedł do dziewczyny, uśmiechając się. Ujął jej dłoń i ucałował.
- Dzień dobry, panie – odpowiedziała składając ukłon.
- Urocza jak zwykle – rzekł i spojrzał jej w oczy.
Juliette zawsze fascynowały oczy Talleyranda. Niby szare jak jej czy też innych ludzi, a gdy tak na kogoś spoglądały, wydawało się, że przeglądają duszę.
Talleyrand był przyjacielem jej ojca. Obaj panowie znali się od ponad trzydziestu lat i darzyli się dużym zaufaniem. Ale o ile książę Benewentu i markiz Descoureaux przyjaźnili się o tyle matka Juliette nie znosiła tego ostatniego. Była to jedna z niewielu rzeczy, jakie łączyły Loren i markizę Descoureaux.
- To miło z pańskiej strony – odpowiedziała w końcu Juliette, a książę ponownie odwrócił się do ciotki.
- Czego sobie życzysz Talleyrand? – zapytała Loren, siląc się na miły ton głosu.
Książę nagle spoważniał.
- Jest to bardzo ważna sprawa i wolałbym porozmawiać o niej w cztery oczy, madame – mówiąc to spojrzał na Juliette i Jamela.
- Oczywiście, przejdźmy do salonu – rzekła ciotka.
Jednak zanim zniknęli za drzwiami Loren rzuciła bratanicy groźne spojrzenie, mówiące, że o niczym nie zapomniała i przyjdzie jej – Juliette gorzko zapłacić za ostatnie czyny.
W końcu wyszli i dziewczyna została sama. Opadła z powrotem na fotel i rozejrzała się dookoła. Pokój, w którym Loren Descoureaux dawała lekcje swoim bratanicom i bratankowi znacznie różnił się od reszty domu, urządzonego na wzór antyczny. Przy ścianie koło drzwi stały dwa regały z książkami różnego rodzaju, obok nich była odnowiona kolekcja filiżanek, którą przed laty dostała ciotka od swojego męża, który zmarł jakieś dziesięć lat temu. Na środku pomieszczenia stał niewielki, okrągły, mahoniowy stolik, a przy nim dwa wygodne brązowe fotele. Naprzeciwko Juliette był kominek, a nad nim ogromne lustro.
Nagle dziewczyna dostrzegła coś nieprawdopodobnego. W lustrze odbijały się drzwi, które odkąd pamiętała zawsze były zamknięte. Kiedyś zapytała się ciotki, co za nim jest, ale ta odpowiedziała tylko, że na razie to nie jej sprawa i nie życzy sobie, aby ktokolwiek się do nich zbliżał. Oczywiście jak to zwykle bywa dziewczyna jej nie usłuchała i nieraz z rodzeństwem próbowali je otworzyć. Jednak nigdy im się to nie udało, nawet Gaston, który był najstarszy i najbardziej rozwinięty magicznie z nich nie zdołał tego uczynić.
Teraz, gdy najmniej się tego spodziewała drzwi stały uchylone. Patrzyła w ich odbicie jak zahipnotyzowana i analizowała całą sytuację. Na pewno rozmowa ciotki i Talleyranda potrwa długo, więc ma czas. Nie zastanawiając się długo wstała i powoli do nich podeszła. Gdy już przy nich była jeszcze raz spojrzała w miejsce, w którym przed paroma minutami zniknęli Loren i książę. Upewniając się, że nikt nie nadchodzi popchnęła nieco drzwi, rozległo się ciche skrzypienie. Weszła do środka.
W komnacie panowała ciemność, ale gdy tylko przeszła przez próg zapaliły się świece. Oczom Juliette ukazała się ogromna okrągła sala, o błękitnych ścianach, na których były jakieś dziwne malowidła. Z wysokiego sklepienia zwisały kryształowe stalaktyty, a w powietrzu unosił się, nieznany dla dziewczyny, mdły zapach i jakaś dziwna mgła. Zafascynowana dziewczyna zeszła powoli po białych schodkach i gdy w końcu była na dole usłyszała ponownie skrzypienie drzwi. Odwróciła się, drzwi były zamknięte. W pierwszej chwili chciała wrócić, ale nie zrobiła tego, była zbyt ciekawa. Rozejrzała się dookoła, nie tego się spodziewała. Poza dużym zwierciadłem, stojącym na środku, kilkoma świecznikami i parą drzwi po przeciwnej stronie, niczego nie było. Juliette przez chwilę zawahała się, ale w końcu podeszła do lustra.
Zwierciadło oprawione było w złotą ramę, na której wygrawerowane były runy, a na samej górze był napis, wypisany w nieznanym dla Juliette rodzajem pisma. Spojrzała w swoje odbicie. Nie było w nim nic szczególnego, oto ona osiemnastoletnia dziewczyna, o długich, jasnych blond włosach, upiętych w rzymski kok. Te same duże szare oczy, w otoczce długich wywiniętych ku górze rzęs, delikatne arystokratyczne rysy twarzy, mały nieco zadarty nos, brzoskwiniowa cera i smukła sylwetka. Nic nadzwyczajnego, to samo widziała w innych lustrach. Z niezaspokojoną ciekawością chciała odejść od lustra, ale nagle dostrzegła coś dziwnego. Jej odbicie nie poruszyło się, nadal stało w tej samej pozie. Zmrużyła oczy, ale na nic się to zdało, wręcz przeciwnie, suknia kobiety z lustra zaczęła się zmieniać. Po chwili niczym nie przypominała muślinowej, różowej sukni Juliette, obszytej złotymi nićmi według najnowszej mody. Suknia kobiety po przeciwnej stronie stała się ciemnozielona, a fioletowe kwiaty, którymi obszyty był dekolt Juliette, znikły. Rysy twarzy kobiety nieco się pogłębiły, ale nadal przypominały Juliette. Te same włosy, nieco inaczej związane, pełne usta i nos. Najbardziej zmieniły się oczy, które choć nadal kształtem i kolorem przypominały oczy młodej dziewczyny stojącej przed lustrem, były smutne i jakby puste. Juliette chcąc dotknąć lustra podniosła prawą dłoń i dotknęła go, pod palcami poczuła przyjemny chłód. Jej odbicie uczyniło to samo, lecz przeciwną ręka, jakby stały naprzeciwko siebie, a ograniczałaby je tylko szyba.
Juliette spojrzała w głąb pokoju, za plecami kobiety. Była to ciemna sypialnia, w której pozasłaniane były wszystkie okna, a jedynym źródłem światła była świeca, stojąca na stoliku obok kobiety. Jej blady blask oświetlał duże, zapewne małżeńskie, łoże i mały wazonik na komodzie. Dziewczyna jeszcze przez chwilę obserwowała ten mroczny pokój, aż do czasu, gdy na swojej ręce poczuła dotyk ludzkiej skóry. Ich dłonie połączyły się. Przerażona dziewczyna spojrzała w oczy kobiety, ale nie potrafiła oderwać dłoni.
Nagle wokół niej zrobiło się ciemno, a ona sama spadała w jakąś otchłań. Słyszała jakieś krzyki i wrzaski, a przed jej oczami mieniły się duchy, demony. Pogrążała się w ciemnościach. Niespodziewanie wszystko się skończyło, upadła na ziemie. Rozejrzała się na około. Wokół niej było ciemno, ale krzyki ucichły, a demony znikły. Nagle zauważyła, że na końcu tunelu jest światło. Nie namyślając się długo zaczęła biec w jego stronę. Na początku jej droga była spokojna i dobra, a głuchą ciszę zagłuszały jedynie jej kroki. Jednak, gdy była już blisko wyjścia i sądziła, że jest uratowana, z ścian zaczęły wychodzić jakieś widma. Popychały i szarpały ją między sobą, rozrywając jej sukienkę na strzępy. Nieoczekiwanie udało jej się wyrwać z ich szponów. Biegła dalej. Upadając co chwilę raniła o ostre kamienie łokcie i kolana, ale pędziła dalej. Musiała dotrzeć do końca. I gdy już była u progu wyjścia, upadła po raz ostatni. Leżała tak przez chwilę, chcąc odpocząć, lecz gdy otworzyła ponownie oczy wyjścia już nie było. Przerażona podniosła wzrok wyżej, stał przed nią wysoki i chudy mężczyzna, odziany w długi, ciemny płaszcz. Podniosła wzrok jeszcze wyżej. Mężczyzna miał długie, ciemne brązowe włosy i czarne jak noc oczy, które patrzyły na nią z satysfakcją. Uśmiechał się drwiąco i Juliette spostrzegła, że jest naga. Próbowała zakryć piersi i resztę ciała, co wywołało u mężczyzny głośny zimny śmiech. Dziewczyna nie mogąc go znieść zakryła szczelnie uszy, ale na nic się to zdało, śmiech stawał się okrutniejszy. Po jej twarzy spływały łzy, a ciało opanowały dreszcze, które po chwili przerodziły się w okropny ból. Krzyczała, ale mężczyzna nadal się śmiał. Aż nagle niespodziewanie usłyszała strzał, a na prawej dłoni poczuła jakieś ciepło.
Otworzyła oczy, znowu była w błękitnej sali. Ból, krzyki i ten zimny śmiech znikły. A zamiast strasznego mężczyzny stała przed nią znowu kobieta. Spojrzała na stykające się dłonie i dostrzegła krew spływającą po jej ręce i lustrze. Odskoczyła od zwierciadła i upadła. Zanim kobieta z lustra zniknęła Juliette zauważyła na jej serdecznym palcu u prawej ręki sygnet. Przymknęła oczy i gdy znowu je otworzyła jej odbicie było takie same. Jedynie jej suknia była nieco pognieciona. Jednak na lustrze jak i na ręce nadal była krew. Wstała i szybko ją wytarła.
W końcu nie oglądając się za siebie wybiegła prędko po schodach. Wreszcie dotarła do pokoju ciotki. Po raz pierwszy tak się ucieszyła na jego widok. Przeszła przez niego nieco chwiejnym krokiem i opadła na wygodny brązowy fotel. Zamknęła na chwilę oczy, aby się opanować, bo nadal drżała. Kiedy ponownie je otworzyła była już spokojna i powróciła jej zdolność logicznego myślenia. Kim była ta kobieta? Dlaczego była taka podobna do niej? Co łączyło ją z tym paskudnym mężczyzną? Co to była za wizja? I co u diabła ona miała z tym wspólnego? Ponownie spojrzała na chusteczkę, w którą wytarła krew, nadal tam była, więc to nie był sen? Czy powinna powiedzieć o tym ciotce? Jeszcze raz spojrzała na chusteczkę. Nie, lepiej nie. Postanawiając to sobie schowała ją.
Chwilę później do pokoju weszła Loren. Była wściekła.
- Co za typ! – krzyknęła już przy wejściu.
- Czy coś się stało, ciociu? – zapytała, wstając.
- Z tobą też mam do pogadania – powiedziała ignorując pytanie bratanicy – Ale nie teraz. Później się tobą zajmę.
Mówiąc to opadła na fotel i przymknęła oczy. Przez chwilę obie milczały. Juliette wpatrywała się w lustro nad kominkiem i odbijające się w nich drzwi. Próbowała dojść do jakichś wniosków.
- Jak będziesz wychodzić powiedz Jamelowi, aby przyniósł mi coś na migrenę – powiedziała w końcu ciotka.
Jej słowa były niezawodnym znakiem dla Juliette, aby sobie poszła. Jednak, gdy była już przy drzwiach, odwróciła się.
- Przepraszam, ciociu – wyszeptała.
Nie bardzo wiedziała, za co przeprasza, czy za nieuwagę na lekcji czy też za nie usłuchanie jej zakazów.
*Talleyrand – jest postacią historyczną i opis jego charakteru według źródeł historycznych jest taki jak tu, więc nie przesadziłam.