"W karczmie 'Pod Wielkim Ozorem'" [fantasy hist.]

1
Witam ponownie!

Ponieważ w przesłanym wcześniej tekście jakiś chochlik lubo skrzat wyciął zaznaczenia dialogów, wysyłam go jeszcze raz, z nadzieją, że już wszystko bedzie poprawnie.

Jest to początek powieści pt. "Jak Wierciołek z Krzyżakami walczył, czyli cała prawda o bitwie pod Grunwaldem".

Liczę na uwagi i ciętą krytykę.



ROZDZIAł I



W KARCZMIE „POD WIELKIM OZOREM”



Karczma nie należała do miejsc zbyt chętnie odwiedzanych. W całej okolicy mówiono, że tutaj właśnie kupią się leśni ludzie grasujący po książęcym gościńcu. Niejeden z okolicznych smolarzy, którzy siedzieli na skraju puszczy opowiadał o nocnych gościach, jacy przy blasku księżyca zachodzili do oberży obarczeni łupami zdobytymi na spokojnych kupcach przemierzających płockie dziedziny i obciążonych węgierską miedzią lub winem. Ale mimo częstych wizyt książęcych starostów z Wyszogrodu gospodarzowi oberży „Pod wielkim ozorem” nigdy niczego nie udowodniono. Umiał on zresztą odpowiednio ugościć nieproszonych gości, których podejmował dobrze przyprawionym korzeniami gęstym winem, tłoczonym gdzieś nad węgierskim morzem, a i zgrabnie podany półgęsek zmieniał wnet srogie oblicza książęcych urzędników. Po takiej wizycie długo w nocy świeciło się światło w gospodzie, a zabobonni smolarze spluwali wtedy przez ramię, by odpędzić Złe od swych zapadniętych w ziemię chałup. Bez potrzeby zresztą nikt z okolicy do gospody nie szedł, bo i stary Wolf, chociaż Niemiec z pochodzenia, uchodził za dobrego znajomka trudniących się wilczą magią dzikich Jaćwięgów, których gromada przetrwać miała jeszcze w okolicach narewskich rozlewisk. Wiadomo zaś było powszechnie, że z nimi lepiej było nie zadzierać, bo często dla takiego śmiałka prędko trzeba było szukać miejsca w mrokach ziemi. Dlatego karczma „Pod wielkim ozorem” nie była zbyt chętnie uczęszczanym miejscem i niejeden kupiec wolał nadrobić kilka mil w drodze na Wiznę, niż zahaczyć o ten niezbyt gościnny dla ludzi zakątek.

Tymi wszystkimi zasłyszanymi po drodze bajaniami nie przejął się najwyraźniej wędrowiec, który poganiał właśnie swego wielkiego czarnego ogiera, by przebył grząski kawałek rozmokłego przez wczesnowiosenne słońce traktu i bez strachu zajechał na niewielki dziedziniec obok omszałego żurawia, gdzie czerpano wodę dla mieszkańców oberży.

Bez zbędnego słowa przybysz rzucił namokłe wodze przygarbionemu parobkowi i zamaszystym ruchem zeskoczył na ziemię, która aż stęknęła pod jego ciężarem. Mimo widocznej na odkrytych skroniach siwizny poruszał się z młodzieńczą werwą, a skromny przyodziewek nie był w stanie ukryć rycerskiego wychowania. Sprężyste ruchy znamionowały niezwykłą siłę. Gdyby ktoś ośmielił się podwinąć długie rękawy zwisające prawie po ziemię, zobaczyłby grube węzły mięśni, które pewnie bez trudu wycisnęłyby sok z grubej gałęzi. Oczywiście daleko mu było do przesławnego Ciołka, który popisywał się swą siłą przed cesarzem Karolem, ale potężna postura przywodziła na myśl tego słynnego siłacza.

Gruba opończa przesłaniała mu twarz i pachołek długo nie mógł zmiarkować, jaki szaleniec ośmielił się zakłócić spokój gospody, gdzie goście tak odziani byli wielką rzadkością.

Przybysz najwyraźniej nie miał jednak najmniejszego zamiaru mu się opowiadać, gdyż bez jednego słowa podszedł do poobijanych mocno drzwi i wszedł do gospody.

Izba była ciemna i śmierdziała jakoś zgnilizną, co natychmiast spowodowało przeraźliwe kichnięcie, jakie wydobyło się z olbrzymiego nochala przybysza, który równocześnie omiótł jednym szybkim spojrzeniem całe wnętrze karczmy i dosłownie nic nie uszło jego uwagi.

W kącie płonęło niezbyt raźno palenisko, nad którym ponuro skwierczał spory płat pieczeni, mocno już nadpalonej z jednego boku. Strażująca przy niej dziewka z rozchełstanymi we wszystkie strony tłustymi strąkami włosów zwracała na nią niewiele uwagi, jeno od czasu do czasu podkręcając poczerniały od dymu rożen, baczniej natomiast wodząc wzrokiem za przygarbionym gospodarzem, który powoli czarną od brudu szmatą omiatał wielki stół, przy którym zasiadało trzech ponuro wyglądających jegomościów popijających parującą z garnców polewkę. Zarośnięte oblicza przeorane licznymi bliznami nie mogły w nikim wzbudzić choćby krztyny zaufania. Wyglądali dokładnie tak, jak opisywano zwykle żyjących z grabieży „ludzi luźnych”. Ich domem był las i ta właśnie karczma!

Pojawienie się olbrzymiego przybysza na chwilę zburzyło ich spokój. Jeden z nich, ze sterczącą w górę kozią bródką zatrzepotał ręką nad leżącym na ławie kordem, ale szybki ruch siedzącego tyłem do wejścia największego z rzezimieszków wstrzymał go. Zresztą przybysz wcale nie zwracał na nich uwagi. Wzrokiem odszukał przygarbionego oberżystę.

- Czcigodny brat Werner śle wam pozdrowienia sławetny bracie Wolfie! – przybysz mówił z lekkim bawarskim akcentem, jakby wywodził się wprost z rodzinnych okolic oberżysty. śmiałym ruchem odrzucił grubą opończę zasłaniającą mu dotychczas znaczną część twarzy.

- Podejdźcie tutaj, szlachetny panie! – zaskrzeczał piskliwie gospodarz, wskazując przybyszowi najciemniejszy kąt izby. Bez większego trudu można było po jego zachowaniu domyślić się, że ten niecodzienny gość nie jest mu za bardzo w smak. – Zaraz każę jadło naszykować! – dodał sadzając mężczyznę na przykurzonym znacznie zydelku.

- Piwa każcie gospodarzu! – huknął wesoło olbrzym. – Bo mi piaskiem między zębami od tych waszych mazowieckich wertepów chrzęści i mówić nie daje!

Oberżysta zakręcił się na pięcie i zniknął za wielkim szynkwasem, by prawie natychmiast wyłonić się zza niego, trzymając w drżącym ręku wielki dzban z zapienioną cieczą.

- Poczekajcie panie! – szepnął nachylając się nad ramieniem mężczyzny. – Wnet ich odprawię! – kozią bródką szmergnął w kierunku siedzących.

- Nie trudźcie się niepotrzebnie bracie Wolfie! – równie cicho odrzekł przybysz. – Nie do was mam na razie sprawę! Poczekam tu jeno na kogoś! – mocarną ręką nachylił obleśną twarz starego karczmarza do swojej i doszeptał mu wprost do ucha. – A jak ktoś zapyta o drogę na Wiznę, przyślijcie go bez zwłoki tu do mnie!

- Jak przykażecie czcigodny panie! – oberżysta skłonił się do pasa, obrzucając niechętnym spojrzeniem przybysza.

Już przy palenisku spojrzał na niego jeszcze raz. W sumie jednak był zadowolony, że człowiek powołujący się na brata Wernera nie chciał nic od niego. Od kiedy wojna zaczęła się zeszłego lata, często musiał ciężko zarabiać na swój żołd wypłacany mu potajemnie przez pruskich braci. Ten widać nie oczekiwał od niego żadnej wyraźnej pomocy i to uspokoiło nieco przygarbionego Wolfa. Ostatnimi czasy nie czuł się w swojej oberży zbyt pewnie, bo i bracia „brodacze” żądali od niego wykonywania coraz bardziej uciążliwych posług, co musiało wreszcie zwrócić na jego karczmę uwagę przeklętych pachołków księcia Janusza. A tyle razy ostrzegał Tettingena, by w innym miejscu wypróbowywał swoje sztuczki, bo będzie z tego nieszczęście. To dobrze, że miał pod ręką „swoich ludzi” i dzięki temu zbyt wścibski włóczęga, w którym Wolf nie bez racji podejrzewał sługę komesa Cztana, stał się żerem dla leśnego zwierza. Oberżysta nadal jednak bał się skutków tamtych jesiennych dni, kiedy do jego karczmy zawitał sam wielki szpitalnik. Co prawda Wolfowi udało się zręcznie ukryć jego prawdziwą tożsamość, ale był człowiekiem z natury ostrożnym i odtąd starał się być jak najmniej potrzebny pruskim „brodaczom”. I przez zimę istotnie miał spokój z ich strony. Do dzisiaj!

Wolf zmrużył kaprawe oczka i bacznie przyjrzał się po raz kolejny olbrzymiemu przybyszowi, który, nie śpiesząc się specjalnie, metodycznie obgryzał potężny wołowy udziec. Co chwilę też tęgimi łykami popijał pieniące się w dębowym kubku piwo.

Nie znał go! I wolał nie poznać bliżej! Jeśli istotnie czekał tylko na kogoś, to Wolf nie miał ochoty mu w tym przeszkadzać, ale jeśli ... Oberżysta porozumiewawczo spojrzał na trzech zbirów!

Tymczasem przybysz, który zdawał się interesować jedynie spożywanym jedzeniem, rozparł się na drewnianej ławie jeszcze wygodniej i wydając kilka niezbyt przystojnych dźwięków, przymknął oczy i chwilę później począł dostojnie posapywać. Nie spał jednak, chociaż ostatni raz udało mu się przespać nie w końskim siodle jakąś niedzielę temu.

Spod półprzymkniętych powiek obserwował zachowanie swego gospodarza. To przed nim właśnie ostrzegał go zacny mistrz Stanisław, któremu wierzył jak sobie samemu. Nie miał jednak wyjścia. Człowiek, na którego czekał, zażyczył sobie spotkania w tej konkretnej karczmie. A z jakiego powodu? Tego miał nadzieję dowiedzieć się już niebawem.

Teraz zaś miał okazję lepiej przyjrzeć się miejscu, o którym słyszał wielokrotnie i które wśród królewskich postrzegaczy nie cieszyło się specjalnie dobra sławą. W tym gnieździe zbójców i renegatów mężczyzna czuł się jednak nad wyraz pewnie, chociaż dobrze wiedział, że oberżysta czyha jeno na odpowiedni moment, by pozbawić go sporej kieski, której zawartości pewnie nie omieszkał ocenić, podając mu pieczeń.

Przybysz zauważył, że Wolf wskazuje na niego głową wymownym ruchem, co trzech rzezimieszków potraktowało natychmiast jako przyzwolenie na krwawą zabawę. Mężczyzna już począł się szykować na śmiertelne starcie, gdy nagle do izby wtargnął jeszcze jeden przybysz.

Był to wysoki mężczyzna, dostatnio odziany, z wielkim dwuręcznym mieczem przypasanym do boku. Jasna grzywa włosów zebrana była misternie w pozłocistym pątliku, z którego wysuwały się dwa niesforne kosmyki, które mężczyzna co i rusz poprawiał nerwowym ruchem odzianej w grubą rękawicę dłoni.

- A daleko jeszcze do Wizny? – zagrzmiał tubalnym głosem, bystro rozglądając się wokół siebie.

Oberżysta bez słowa podprowadził go ku ławie, na której siedział olbrzymi przybysz, który na widok nowego gościa poderwał się z niej i uważnym wzrokiem otaksował go. Tak! To z całą pewnością nie mógł być nikt inny, jeno sam wielmożny Mikołaj Ryński.

- Dostojny bracie Wolfie! – przywołał oberżystę olbrzymi przybysz. – Macie tu jakoweś miejsce, gdzie mógłbym z mym gościem w spokoju pieczeń ową pożywać? – wskazał na sczerniałe już zupełnie mięsiwo zwisające nad paleniskiem.

- Proszę za mną czcigodni panowie! – skłonił się chuderlawy gospodarz, mierząc intruza złym spojrzeniem.

Mimo wszystko zaprowadził gości do niewielkiej, ciemnej izdebki, gdzie powolnymi ruchami począł ścierać brudnym rękawem kurz z ławy, która pewnie pamiętała jeszcze przynajmniej czasy księcia Wańki. Dopiero ciężkie łapska olbrzyma zmusiły go do opuszczenia pełnego wilgoci pomieszczenia, ale jeszcze długo krążył w pobliżu, starając się złowić jakiekolwiek dźwięki dobiegające z izdebki. Kiedy jednak nie przyniosło to spodziewanych efektów, ze złym błyskiem w oczach skierował się ku trzem drabom. Chwilę później, mocno gestykulując, tłumaczył coś zawzięcie największemu z rzezimieszków.

Tymczasem dwaj mężczyźni odczekali chwilę, by oberżysta na dobre zniknął i dopiero wtedy zaczęli cicho ze sobą gwarzyć.

- Mniemam, iż ze szlachetnym rycerzem Niemierzą mam sprawę! – skłonił kudłatą głowę Mikołaj Ryński.

- Zgodnie z umową! – przytaknął olbrzym, rozglądając się bacznie wokół. – Chcieliście się pilnie ze mną widzieć, więc nie mieszkając ruszyłem zaraz po otrzymaniu wiadomości od was, panie!

- Wdzięczny wam jestem! – Ryński ściszył głos i ledwie słyszalnym szeptem ciągnął. – Sprawa jednak wymaga natychmiastowego działania z waszej strony! Dlatego, wiedząc, na jakie niebezpieczeństwo narazić was może podróż aż tutaj, prawie do samej paszczy lwa, zaryzykowałem wezwanie! Wy zaś dostojny panie ocenicie, czym słusznie uczynił! Poradzić mi to zresztą raczył nasz przyjaciel z Ulrykowego dworu...

- Nie mówcie panie dalej! – zakrzyknął z wyraźną trwogą olbrzymi Niemierza. – Obaj dobrze wiemy, o kogo chodzi! A ściany zaiste lubią mieć uszy! Powiadajcie lepiej, o jaką to straszliwą sprawę chodzić może? Czasy i tak są wystarczająco niespokojne mimo zawartego rozejmu!

- Rozejm jeno do świętego Jana! – pokiwał smutno głową rycerz Mikołaj. – A potem będzie takowe krwi rozlanie, jakiego świat nie widział od niepamiętnych czasów. Gorzko nad tym płaczę!

- Nie o tym chyba jednak chciałeś ze mną rozmawiać, panie! – z pewną niecierpliwością w głosie odezwał się olbrzym, uderzając równocześnie w potężne dłonie.

- I o tym, i nie o tym! – zagadkowo odrzekł przybysz. – O przyszłej wojnie pomiędzy naszymi brodaczami a polskim królem nie sposób dzisiaj nie wspominać! Przyznacie panie? – Niemierza akceptująco pokiwał głową, spoglądając uważnie na swego rozmówcę. Doskonale wiedział, że tego człowieka powinien traktować bardzo poważnie. I wszystkie wieści, jakie ze sobą przynosił! W końcu niejednokrotnie z nich korzystał. Nigdy też źle na tym nie wychodził. To z tego właśnie powodu, kiedy tylko otrzymał pilne wezwanie od rycerza Mikołaja, dosłownie na złamanie karku – swojego i końskiego – przygalopował do tej mazowieckiej karczmy, by spotkać się z nim. Był pewien, że trud ów nie pójdzie na marne. Patrzył więc teraz z uwagą na twarz swego rozmówcy i czekał.

- Pamiętacie panie pewnie braci witalijskich? – Ryński nachylił swą kudłatą głową prawie do samego ucha swego rozmówcy. – Jeszcze za życia dostojnego króla Waldemara zdawali się oni potęgą niespożytą, z którą ni duńska, ni tym bardziej krzyżacka potęga poradzić sobie nie może. Nawet pobożny mistrz Konrad, którego pamięć szanujemy, nie potrafił na początku swych rządów poradzić sobie z nimi, co ograniczało jego możliwość manewru politycznego. I nagle, sześć lat temu, jedna jedyna wyprawa wypleniła ze szczętem tę potęgą! I to tak, że śladu po nich prawie nie pozostało! – Mikołaj zawiesił na chwilę głos, jakby chciał dać Niemierzy szansę na przytaknięcie, ale ten nie miał najwidoczniej na to ochoty. – Nie zadziwiła was panie tak nagła zmiana? Tak nagły upadek? Przecie coś się musiało stać, że ci niezwyciężeni morscy rozbójnicy tak gwałtownie przestali istnieć! – Mikołaj ponownie przerwał i z wielką pewnością w głosie dokończył. - To nie ludzka moc ich pokonała! Nie ludzka!

- A czyja, mości Mikołaju?! – zakrzyknął, zrywając się z miejsca olbrzym. – Jeśli nie ludzka moc tego dokonała, to czyja?

- W tym właśnie celu, by nad tym się zastanowić, zdecydowałem się z wami, panie, spotkać! – Mikołaj podniósł szare oczy na olbrzyma i otaksował go wzrokiem, zastanawiając się w duszy, czy dla jego dalekosiężnych planów jest to istotnie najbardziej odpowiedni człowiek. – Brodacze zdobyli jakowąś broń, z którą nie człowiekowi się mierzyć!

- Czy aby nie przesadzacie nieco mości Mikołaju? – z pewnym niedowierzaniem w głosie odezwał się Niemierza. – Nieraz przecie bywało, że, zdawałoby się na pierwszy rzut oka, niespożyty przeciwnik, poddaje się nagle i bez widocznej przyczyny. Wystarczy wspomnieć choćby Burgundczyków, co tyle lat opierali się francuskim królom, by nieoczekiwanie dla wszystkich skapitulować przed Filipem.

- Może i macie rację – pokiwał powoli głową pruski rycerz. – Jednak tutaj zaprawdę dzieje się coś dziwnego! Nasi pruscy panowie do swych licznych zbrodni, jak się zdaje, dołożyli najcięższe. Weszli w komitywę ze sługami Ciemnego Władcy.

- Zakonnicy?!!! – okrzyk zgrozy wyrwał się z potężnej piersi Niemierzy. – Nie uwierzę w takie oskarżenie.

- Na własnem oczy widział, jak krzyżaccy dostojnicy spotykali się z jego najstraszliwszym akolitą! – uderzył się w piersi Ryński jakby chcąc w ten sposób dać wyraz prawdzie bijącej z jego słów. – Na krew naszego Zbawiciela mogę przysiąc!

- Nie trzeba, mości rycerzu! – olbrzym podniósł oczy ku górze. – Wiem ci ja dobrze, że zdolni są oni do najpotworniejszych zbrodni, w czym im wcale szata zakonna nie przeszkadza. Znam ci ja ich... aż nadto!

- Wiecie panie! – pociągnął za zmierzwiony od emocji wąs Mikołaj. – Jednakowoż nawet ja długo musiałem własny umysł zmuszać do tego, by uwierzył w rzeczy, na jakowe ważył się przeklęty Werner von Tettingen oraz jego ponury sługus komtur von Plauen.

- Jeśli oni dwaj za tym stoją, to istotnie musi być to coś zaiste groźnego. – przytaknął ponuro dowódca królewskich postrzegaczy. Znał obu krzyżackich dostojników i nieraz musiał skrzyżować z nimi swe siły. – Cóż więc nam szykują, ci przeniewiercy?

- Przypuszczam, a zdanie to podziela również nasz malborski przyjaciel, że w rękach Tettingena znalazł się przedmiot, którego moc może przeważyć szale w rozgrywce, która was czeka w najbliższej przyszłości. – Mikołaj uniósł głowę do góry i spojrzał uważnie na rozmówcę. – Boję się takoż, że brodacze kompletnie nie zdają sobie sprawy, z kim właściwie wchodzą w układy.

- Mości Mikołaju! – Niemierza podniósł się z miejsca, jakby szykował się do odejścia, co Ryński przyjął z wyraźnym popłochem.

- Czy nie zdziwiło was to, co w Bydgoszczy się stało? – zapytał znienacka, czym wywołał wyraz pewnego zdziwienia na twarzy olbrzyma. – Z jak wielką łatwością Plauen zamek zdobył?

- Tam łyczkowie zdradzili! – zakrzyknął Niemierza, ale w jego głosie nie było już pewności.

- A nie zdaje wam się, że dziwić musi fakt, iż mimo nawet zdrady, opór jakiś powinni dać. – Ryński z triumfem podniósł nieco głos i kończył. – A tam ani jednego trupa. Co ja mówię, przecie tam nawet nikt ranny nie został! Poddali się, jakoby stado baranów na rzeź wiedziono!

- Prawda! – potrząsnął kudłatą głową Niemierza. – Prawda to jest! I nas mocno dziwiło, że nikt nawet najmniejszej rany spośród obrońców nie odniósł. Dali się powiązać iście jako barany. A Warcisław, co obroną tamoj dowodził, dziwnie się potem zachowywał. Wcześniej był to człek, co bez nijakiego strachu w przyszłość patrzył. Teraz zaś, rzekłbyś, istna baba, co jeno kądzielą potrafi potrząsać. Odmienił się całkiem Warcisław. Nie ten sam to człek, co przódzi. Składaliśmy to co prawda na karb doznanej sromoty, ale teraz widzę, iż chyba jednak nie klęski samej się on wstydził. Zdradził? – w głosie rycerza pobrzmiewała nutka żalu.

- Nie martwcie się mości rycerzu! – Mikołaj uśmiechnął się pod wąsem. – Jeśli nawet zdradził, to nie uczynił tego świadomie. Wpadł bowiem w sidła obrzydłego kompana brata szpitalnika. Kompana, który przybył do Prus wprost z przepastnych Otchłani rządzonych przez Ciemnego Władcę. Znam ci ja go i wiem, na co go stać.

- Któż to taki?

- To mag, jakiego wcześniej nie znał świat! Jakiś miesiąc temu o mało nie zbawił mnie żywota. A wcześniej... – Mikołaj rozsiadł się wygodniej, łowiąc w pamięci wszystkie szczegóły minionych wydarzeń.

...

Puszcza szumiała rozgłośnie. Coś niedobrego działo się w samym jej sercu. Stare drzewa dobrze wyczuwały niebezpieczeństwo i głośnym skrzypieniem ostrzegały leśne plemiona, które rozumiały ich mowę.

Barczysty mężczyzna jednak nie wychował się w lesie i nie rozumiał mowy starych dębów, co pochylały się nad nim, szepcząc nieme ostrzeżenia.

Mimo to coś w duszy mówiło mu, że musi iść dalej, chociaż nogi niezwyczajne tak długich marszów powoli odmawiały mu posłuszeństwa. Już od trzech dni mozolił się, przedzierając się w ślad za swym śmiertelnym wrogiem – wielkim szpitalnikiem Zakonu Niemieckiego Wernerem von Tettingen, który samotrzeć parł wprost na Perunowe Pole.

Mikołaj Ryński od dawna śledził poczynania siedzącego na co dzień w świeciu brata Wernera. Wiedział, że w jego rękach znalazła się tajemnica, która mogła

zmienić losy świata. A do tego on dopuścić żadną miarą nie mógł. Dlatego też nie bacząc na niebezpieczeństwa przy pomocy wiernego giermka Hanusza ruszył w ślad za pocztem wielkiego szpitalnika. Po opuszczenia świecia i przekroczeniu Wisły, szerokim łukiem omijając Malbork, Tettingen ruszył w stronę Puszczy Galindów. Tutaj też dzięki umiejętnościom nabytym wśród Zmudzinów udało się mu podkraść na tyle blisko, by usłyszeć naradę, jaka toczyli ze sobą wielki szpitalnik i komtur von Plauen.

- Mówicie więc bracie, iż ów człowiek potrafi zapanować nad naszym skarbem. – do uszu Mikołaja dobiegł ściszony głos komtura Henryka. – Obyście mieli rację, bo na drugą taką porażkę jak na Gotlandii Ulryk nie zezwoli.

- Sam widziałem jaką ma moc! – syknął zduszonym głosem Tettingen. - Trzeba mu jeno przyrzec zgodę na owe pogańskie praktyki na cześć Niedźwiedziego Bóstwa!

- Czy aby nam to przystoi? – zafrasował się komtur.

- Pomnijcie – palec wielkiego szpitalnika wzniósł się w górę – że dla większej chwały Zakonu godzi się nam popełnić czasami czyny niezgodne z naszą regułą. Panowanie zaś nad Darem Templariuszy wzmoże potęgę naszego Domu na skalę nieznaną naszym poprzednikom. Już nie tylko przeklęty Jogajła ugnie kolana przed wolą Zakonu, ale też wielu niemieckich panków, co teraz lekce sobie ważą nasze zgromadzenie, będą musieli pochylić przed nami głowy.

- Byle tylko nie wyszło nam jako templariuszom, którzy zbyt wiele od świata chcieli – zgrzytnął zębami Plauen. – I żeby nie stało się nam gorzej jako na Gotlandii.

- Po to właśnie sprzymierzymy się z owym magiem! – opryskliwie odrzekł szpitalnik.

- A czy ów mag nie zechce później wypowiedzieć nam posłuszeństwa.

- Nie z nim zawarłem pakt! – Tettingen poderwał się z miejsca i ruszył ku miejscu, gdzie skrył się Ryński. Mikołaj poczuł zimne krople potu, które torowały sobie drogę na jego plecach. Krzyżak spojrzał jednak jeno w mrok i odwrócił się gwałtownie ku bratu Plauenowi. – Z Mocą, z jaką paktowałem, Kriwun nie może się mierzyć. Rozumiecie?! I lepiej, żebyście panie zbyt wiele o tym nie wiedzieli! A i tu lepiej głośno lepiej nie mówić. – Werner z pewną obawą obrzucił wzrokiem okolicę.

- Ja i więcej słyszeć nie chcę! – komtur podniósł się z miejsca i wskazał na sklecony naprędce przez towarzyszącego im giermka szałas. – chodźmy lepiej spać, bo noc krótka, a o świtaniu ruszyć nam przyjdzie.

- Idźcie bracie komturze! – zachęcił skwapliwie wielki szpitalnik. – Mnie staremu już tak wiele snu nie potrzeba.

Barczysty komtur skłonił się z szacunkiem i odszedł odprowadzany uważnym wzrokiem szpitalnika.

Ryński, któremu nogi ścierpły już całkowicie od niewygodnej pozycji, jaką musiał przybrać, by pozostać niezauważonym, doszedł po chwili do wniosku, że już nic ciekawego się nie dowie i począł wycofywać się rakiem w stronę zarośli, starając się zachować jak największą ostrożność. Nagle jednak zastygł w bezruchu, bowiem niespodziewanie wielki szpitalnik ruszył w jego kierunku. Leżąc wtulony w nasiąkły nocną wilgocią mech prawie poczuł powiew powietrza wzbudzony przez szeroki płaszcz Krzyżaka. Tettingen przeszedł tuż obok jego kryjówki. Na moment Mikołaj mógł zobaczyć nawet jego ponure oblicze, kiedy nikły blask księżycowej poświaty wyłowił je z ciemności. Chwilę później Mikołaj ruszył w ślad za brodaczem, kierując się trzaskiem łamanych przez nieostrożnego Krzyżaka gałązek.

Wielki szpitalnik nie zatrzymywał się ani na chwilę, jakby dobrze wiedział, dokąd zmierza. Widać nie pierwszy raz odwiedzał Puszczę Galindów. Ryński starał się trzymać za nim w bezpiecznej odległości, równocześnie jednak utrzymując kontakt wzrokowy.

Po jakimś czasie gęste dotąd zarośla poczęły się przerzedzać. Pomiędzy wielkimi pniami stuletnich sosen widać było coraz większe przerwy. Dochodzili do polany. Jakoż chwilę później oczom Ryńskiego ukazała się przestronna polana. Na samym środku błyszczała srebrzyście w mdłym blasku księżyca niewielka rzeczka, której źródła musiały znajdować jednak w samym sercu puszczy, gdyż nawet tutaj na skraju polanki czuć było zgniliznę.

Mikołaj wytężył wzrok, by jak najlepiej dojrzeć poczynania Krzyżaka.

Na Tettingena tutaj zaś ktoś czekał. Przy lichym szałasiku poderwała się skulona postać, nie całkiem człowiecza. Z tej odległości Mikołaj nie był w stanie dobrze ocenić, ale zdała mu się ona podobna do jakiegoś stwora na poły gadziego, na poły człowieczego. Ryński znał ten kształt aż nazbyt dobrze. To musiał być apostata. Tego się właśnie obawiał, wyruszając spod świecia w ślad za wielkim szpitalnikiem. Krzyżacy, a przynajmniej ich część zdecydowała się na sojusz ze sługami Ciemnego Władcy.

Mikołaj pokiwał głową ze smutkiem. Prawdę mówiąc spodziewał się tego od dawna. Kiedy pierwszy raz natrafił na ślad przedmiotu przywiezionego ongiś nad Nogat przez braci z czerwonymi krzyżami na płaszczach, zdał sobie wówczas sprawę, że ta sprawa może go przerosnąć, ale dla dobra Towarzystwa Ryński gotów był na wiele. Nawet na pojedynek z akolitami Ciemnego Władcy.

Jednak to, co chwilę później ukazało się jego oczom, przeraziło nawet jego dzielną duszę. Nagle jakby spod ziemi wyłonił się olbrzymi cień, który w pierwszej chwili wydał się ogromnym niedźwiedziem, co przesłonić mógł swym ciałem połowę puszczy.

- Cień Gorgota! – wyszeptał zdjęty niewymowną zgrozą Mikołaj. – Z kim oni się zbratali?

O Gorgocie – Niedźwiedziożercy opowiadano w Prusiech z tak wielkim strachem, że nawet obawiano się wieczorami wymawiać jego imienia, by nie przywoływać Złego. Sam Ryński znalazł na jego temat kilka niejasnych wzmianek, między innymi u Wiganda z Marburga, który, jako wiedział, interesował się akolitami Ciemnego Władcy. To w nim właśnie widział kronikarz Tego, co ma zdobyć świat dla sług Ciemności. Objawiać się miał zawsze pod postacią olbrzymiego Niedźwiedzia z ogonem węża.

Mikołaj stłumił rodzący się w jego piersi okrzyk strachu. A jeśli i Dar Templariuszy znajdzie się w zasięgu tego stwora? Któż uratuje świat przed grozą Niedźwiedziożercy?

Nie miał jednak czasu, by się nad tym zastanawiać, bo na polanie odbywał się jakiś przerażający obrzęd.

Tettingen, którego sylwetką mimo mdłego światła księżyca, rycerz dobrze rozpoznawał, nagle wzniósł ku górze ręce, w których rozbłysnął błyszczący przedmiot. Ryński wytężył całą swą uwagę.

...

- A potem pojawił się ten czarnobrody wywołaniec z piekła rodem! – kończył swą opowieść pruski rycerz. – Raz go jeno spotkałem i o mało nie przepłaciłem tego własnym życiem. Dobrze, że w dzień jego moc nieco słabsza. Tylko temu zawdzięczam, iż się wyrwałem z jego szponów. – przerwał i chwycił się za szyję, jakby tam szukał niewidzialnego przeciwnika. – To za jego sprawą upadł bydgoski zamek. A teraz... – Mikołaj spojrzał z powagą w siwe oczy olbrzymiego postrzegacza. – A teraz od niego zależeć będą losy Królestwa, a może i świata, bo przecie ten szaleniec gotów jest oddać wszystko Ciemnemu Władcy.

- Cóż więc nam czynić? – załamał ręce Niemierza.

- Szukać sojuszników – odparł mocnym głosem Ryński, a potem uśmiechnął się pod wąsem i zapytał znienacka. – Mości rycerzu, czy wierzycie w skrzaty?

- Opowiadała mi o nich moja niania! – ze zdziwieniem w głosie odpowiedział postrzegacz. – Czemuż mnie jednak pytacie o stworzenie z babskich bajęd?

- Otwórzcie lepiej uszy, mości Niemierzo, bo od owego stwora właśnie musimy oczekiwać pomocy. – pokiwał z powagą głową Ryński. – On jeno jest w stanie powstrzymać przeraźliwego Syna Mroku, co nadchodzi pod postacią Niedźwiedzia. Bez niego nie zdołamy zneutralizować tej groźby, która wisi nad waszym, panie, królestwem. Jeśli nie chcecie, by spotkał was los witalijskich braci, to... – Mikołaj przerwał nagle i wskazał na drzwi, skąd od dłuższej chwili dobiegały dźwięki nasuwające na myśl skrobanie szczura.

Niemierza, którego także zaniepokoił ów dźwięk, ruchem dłoni dał znak, by rycerz mówił dalej, sam zaś po cichu począł przybliżać się do drzwi. Gwałtowny ruch, jakim je otworzył, nie dały żadnych szans intruzowi. Chwilę później oczom oszołomionego Mikołaja ukazał się szamoczący w uścisku olbrzyma kudłaty pachołek, z którego ust wydobywał się piskliwy skowyt.

- Puśćcie mnie, panie! Oj! Rękę mi oberwiecie! – jęczał, szepleniąc między dziurami w zębach. – Puśćcie mnie, bo pan Wolf tu przyjdzie.

- Czego chcesz? Kim jesteś? – padły szybkie pytania z ust Ryńskiego, który przyglądał się uważnie oberwańcowi, co wił się nadal w żelaznym uścisku postrzegacza. – Kto ci kazał nas śledzić?

- Nikt, czcigodny panie – wyjąkał z trudem chłopak, łapiąc ciężko powietrze i starając się sięgnąć za pazuchę. – Spójrzcie zresztą sami! – wydukał, kiedy udało mu się wreszcie uwolnić jedną rękę i wydobyć ciemny kształt spod obdartej koszuliny. Niemierza wytężył wzrok i natychmiast rozpoznał kształt, który sam ongiś kazał sporządzić, aby można było rozpoznać tego, kto w tajemnicy strzegł spraw królestwa.

- Ktoś ty? – wyszeptał prawie ze zgrozą olbrzym, puszczając zmordowane ramiona młodzieńca.

- Jam człek komesa Cztana. – chłopak najwyraźniej nabrał nieco odwagi, kiedy nie czuł już mocarnego uścisku olbrzyma na sobie. – Kazał mi tu pilnować Wolfa, bo już od dawna miał go w podejrzeniu. Kazał też, bym skontaktował się z wami panie! – zwrócił się do Niemierzy. – I pokazał wam, to com odkrył tutaj na moczarach.

- Skąd mógł wiedzieć, że tutaj właśnie się zjawię? – zapytał, nie kryjąc niepokoju olbrzym. – Przecie jeszcze niedzielę temu ani ja sam nie wiedziałem, że przygnam na te bezdroża.

- Komes przysłał mi sygnał wczora, bym czekał na człowieka, co wygląda jako Waligóra! – jąkał odpowiedź chłopak, który znowu stracił rezon. – Kazał mi się z nim migiem spotkać i zaprowadzić na Wilczą Polanę, gdzie brodacze szykują od jesieni coś strasznego.

- Mówisz, że wczoraj przyszedł rozkaz? – przerwał Mikołaj, patrząc w oczy pachołka.

- Tak, panie! – pokiwał kudłatą głową pachoł. – Z samego wieczora w umówionym z dawna miejscu czekał na mnie człowiek z zamku w Wyszogrodzie i to właśnie przekazał. Już od rana czekałem więc na was. I teraz, kiedy stary Wolf poszedł naradzać się z tą bandą, co zwykle tu przesiaduje, postanowiłem się do was dostać.

- I dlatego siedziałeś pode drzwiami i nastawiałeś ucha. – roześmiał się kpiąco Niemierza.

- Nie byłem pewien, czy to wy, panie. – skłonił się chłopak, wyraźnie nabierając ducha. – Wolałem sprawdzić. Teraz jednak trza nam się śpieszyć, dostojni rycerze. Ten przeklętnik może zaraz wrócić, a ja już nie mam ochoty widzieć go więcej na oczy.

- Nie wracasz tutaj? – zdziwił się Mikołaj.

- Tak komes kazali! – z jakąś niecierpliwością odrzekł chłopak.

Niemierza wzruszył tylko ramionami, jakby cała sprawa przestała go interesować.

- Prowadź! – zarządził władczo.

Nie wyszli jednak od razu, gdyż ostrożny z natury Ryński wolał najpierw sam rozejrzeć we wnętrzu karczmy i dopiero, kiedy naocznie znalazł potwierdzenie słów chłopaka.

Bez opowiedzenia się wobec kręcących się przy obejściu dwóch rosłych pachołków, którzy odprowadzili ich ponurym spojrzeniem, opuścili niezbyt gościnną karczmę.

Las przyjął ich rozgłośnym krzykiem spłoszonych ptaków, które poderwały się z wrzaskiem na widok galopujących wierzchowców. Jadący na zagłodzonej nieco szkapinie pachołek ledwie nadążał w ślad za rycerzami.

- Poczekajcie, miłościwi panowie! – krzyczał za nimi chłopak, który coraz bardziej zostawał w tyle. – Moje konisko nie nadąży za waszymi miłościami, a w lesie łatwo zabłądzić.

Po tym ostrzeżeniu Niemierza powstrzymał swego rumaka i odwróciwszy się ku chłopakowi odezwał się nagle:

- Jak cię zwią? – uśmiech rozjaśnił zwykle dość mroczne oblicze olbrzyma.

- Stanko, panie! – skłonił się z niezwykłą galanterią młodzian, co wywołało śmiech obu już rycerzy. – Moi rodzice z herbowych, chociaż mnie na służbę przyszło pójść.

- Fantazja u ciebie zaiste rycerska – wykrztusił z trudem Niemierza. – Masz rację, że obaj jako barany gnamy przed siebie, kiedy żaden z nas nie zna przecie celu.

- Ja znam! – szepnął niby do siebie Mikołaj. Niemierza obejrzał się bezwiednie na niego dosłyszawszy te słowa.

- Zaraz musimy zejść ze szlaku, dostojni! – wysapał ciężko Stanko. – Tu niedaleko jest przesieka, co ją stado żubrów przed pożarem uciekając, w puszczy wydarła. Tamtędy przejdziemy.

Istotnie wkrótce oczom wędrowców ukazały się zwalone olbrzymie pnie sosnowe, które wyglądały tak jakby przeszła tamtędy gwałtowna wichura.

- Jak zwykłe zwierzęta mogły to uczynić? Czary to chyba! – dziwił się mocno Mikołaj, przyglądając się z wyraźną ciekawością niecodziennemu widokowi.

- Może i czary! – wzruszył ramionami chłopak. – Po tym starym pokurczu wszystkiego się można spodziewać. Zobaczycie zresztą sami, czcigodni rycerze! – dodał szybko.

Obaj pokiwali jeno głowami, a Niemierza wręcz niecierpliwie popędził swojego rumaka i ostrożnie wjechał pomiędzy pokruszone pnie. Za nim ostrożnie ruszył Mikołaj, a na końcu na szkapinie posuwał się Stanko, który jakoś niespokojnie rozglądał się za siebie jakby za chwile miał zamiar zawrócić.

- Pamiętajcie dostojni panowie – jąkał z cicha coraz bardziej wystraszony pachołek, który rozglądał się wokół w poszukiwaniu niewidocznego niebezpieczeństwa – że mam was jeno zaprowadzić na to miejsce. A dalej to już wasza sprawa.

- Czegóż się tak lękasz? – zdenerwował się wreszcie Mikołaj. – Trza było zostać „Pod ozorem”. Nikt nie kazał ci się z nami włóczyć po puszczy.

- Ale komes Cztan ze skóry by mnie obdarł! – jęknął z bólem Stanko. – Nie wiecie jednak, jak straszliwe rzeczy tu się odbywają – kudłata głowa chłopaka zatoczyła półkole.

- Cóż się dzieje aż tak strasznego? – zatrzymał konia Niemierza. – Gdzie nas w ogóle prowadzisz, chłopcze?

- Lepiej o tym nie mówić, panie – skulił się z nagłego strachu pachołek. – Zobaczycie już niedługo! Zobaczycie! – powtórzył, znowu rozglądając się wokoło.

- A nie prowadzisz ty nas w jakową pułapkę? – Niemierza pochwycił chłopaka w żelazny uścisk.

- Puśćcie panie! – wycharczał, czerwieniejąc prawie w oczach na twarzy. – Nie jestem zdrajcą! Puśćcie!

- Puśćcie go panie! – odezwał się Mikołaj. – Nie czuję w nim zdrady! Zresztą wiem, czego on się tak panicznie boi. – uśmiechnął się zagadkowo. – A przynajmniej domyślam się...

Niemierza obejrzał się i obrzucił dziwnym spojrzeniem pruskiego rycerza. Mimo to jednak rozluźnił uchwyt i Stanko natychmiast to wykorzystał, wysmyrgując się spod potężnych rąk olbrzyma z szybkością zmykającego zająca.

- Jesteście pewni, mości Mikołaju, że nie szykuje nam żadnej zasadzki? – pokręcił głową Niemierza. – A więc jedźmy dalej, bo się już mroczy! – dodał, widząc potakujący ruch rycerza.

- Jedźmy! Jedźmy! – skwapliwie podchwycił pachołek, który z niepokojem rozglądał się po mroczniejącym lesie. – Niebezpiecznie jest włóczyć się po tych borach po zmroku. Pospieszajcie zacni panowie, bo niewiele czasu nam już zostało!

Pogonili więc konie, nie zważając na drobniutkie gałązki, które omiatały im ogorzałe twarze. Tymczasem las się począł nieco przerzedzać, by wreszcie otworzyć się przed nimi niewielką polaną. Na jej skraju przykucnęła niewielka chatynka, ledwie trzymająca się w kupie.

- To Wolfowe! – syknął cicho Stanko, wstrzymując dalszy marsz. – Lepiej, żeby tego pokraki nie było w pobliżu.

- I to nam chciałeś pokazać! – ze złością odezwał się Niemierza. – Cóż w tym ciekawego dla nas, że jakiś tam karczmarz utrzymuje w puszczy chałupę, gdzie pewnie składa zbójeckim prawem zdobyte dobra. Cóż, pytam?

- Nic, panie! – pokornie odpowiedział pachołek, czerwieniejąc na twarzy. – Ale... chodźcie dalej, cni panowie. – pokazał kierunek Stanko.

Z wielką ostrożnością, starając się trzymać w cieniu potężnych sosen i brzóz, przekradli się prawie na wysokość chaty, by nagle skręcić w bok i zagłębić w ciemną taflę lasu. Zapachniało zgnilizną i czymś nie do określenia.

I wtedy Niemierza o mało nie zakrzyknął ze zgrozy. Widok był istotnie przerażający.

Tuż przed nimi bowiem szczerzył skrwawione zęby olbrzymi czerep mężczyzny, którego szkliste oczy patrzyły przed siebie jakby w poszukiwaniu reszty ciała. A za nim na powbijanych w ziemię czarnych włóczniach uśmiechało się w ich kierunku trupimi ustami prawie pół setki jego towarzyszy.

- Co to jest? – wyjąkał z przerażeniem Niemierza. – Któż to uczynił?

- Spodziewałem się właśnie tego! – Ryński nie wyglądał rzeczywiście ani na przerażonego, ani tym bardziej na zdziwionego. – Jeśli istotnie w towarzystwie owego oberżysty... – przerwał i obrzucił uważnym spojrzeniem kudłatego pachołka. – Czy był tutaj ... czarnobrody ...

- Był, panie! – potwierdził gwałtownie Stanko. – Jakiś miesiąc temu Wolf odesłał stąd wszystkich swoich zbójów, którzy normalnie tutaj mają swoje leże i tutaj czekają na rozkazy pokraki. Od tamtego jednak czasu nie mają tutaj wstępu. Odkąd jednak nocą przyjechał tutaj Werner von Tettingen...

- Znasz go? – przerwał pytaniem Mikołaj, chwytając za rękę Stanka.

- W Płockum go widział! – przytaknął chłopak. – Kiedy był z poselstwem do księcia. Komes Cztan mi go pokazali! Trudno go nie rozpoznać, nawet z daleka.

- I z nim był ten Czarny? – dopytywał się Mikołaj, na którego policzkach pojawiły się kraśne plamy. Chłopak tylko pokiwał głową potakująco.

- Straszny był – głos Stanka drżał, jakby chłopak przypominał sobie strach, jakiego doznał w momencie, o którym teraz mówił. – Oczy miał takie, że chociaż byłem od niego o dobry rzut kamieniem, to wydawało mi się, że mnie widzi wśród tych ciemności. A po tym, co zobaczyłem tam... – wskazał głową w stronę ciemnego kształtu, którego kształt przywodził natychmiast na myśl ofiarny ołtarz. – To było straszne! – chłopak drżał jak osika. – Było ich trzech. A ten Czarny podszedł do nich i pourywał im głowy, jakby to były źdźbła trawy. I wtedy pojawił się olbrzymi cień o kształcie potężnego niedźwiedzia. Więcej nie widziałem, bo strach odebrał mi rozum i modląc się, by mnie te potwory nie dogoniły, pognałem przez puszczę.

- Wolf się nie domyślił, że go śledziłeś? – zdziwił się Niemierza.

- Może i coś tam podejrzewał, ale chyba... – chłopak nie zdążył dokończyć, bo nagle powietrze zafurkotało i ręce Stanka wyrzuciły się ku górze, a z jego ust wydobył się charkotliwy dźwięk – Aaa....

Niemierza odruchowo padł na twarz i dzięki temu pewnie uratował swą olbrzymią pierś przed kolejnym posłańcem śmierci. Postrzegacz poczuł jak dosłownie o włos strzała przemknęła obok niego. Jeszcze padając, wyszarpnął miecz z pochwy i błyskawicznie rozejrzał się w poszukiwaniu przeciwnika. Znalazł ich prawie natychmiast i rozpoznał. To byli trzej „goście” karczmy „Pod wielkim ozorem”

- Znajdź Wierciołka! – dobiegł go nagle słaby głos Ryńskiego, z którego piersi sterczała w niebo pierzasta strzała.

Mocniej uchwycił głownię miecza i ruszył na spotkanie swych przeciwników.

2
No to do dzieła!


odpędzić Złe od swych zapadniętych w ziemię chałup.
Zapadniętych? Na bagnach budowali?


bo często dla takiego śmiałka prędko trzeba było szukać miejsca w mrokach ziemi.
"prędko" gryzie w ucho. Mroki ziemi - w tym konteście też gryzie.


Tymi wszystkimi zasłyszanymi po drodze bajaniami nie przejął się najwyraźniej wędrowiec, który poganiał właśnie swego wielkiego czarnego ogiera, by przebył grząski kawałek rozmokłego przez wczesnowiosenne słońce traktu i bez strachu zajechał na niewielki dziedziniec obok omszałego żurawia, gdzie czerpano wodę dla mieszkańców oberży.
KTO ZAJECHAł BEZ STRACHU? KOń CZY WęDROWIEC? Zdanie przeładowane, warto je poprzerywać kropkami.


Gdyby ktoś ośmielił się podwinąć długie rękawy zwisające prawie po ziemię, zobaczyłby grube węzły mięśni, które pewnie bez trudu wycisnęłyby sok z grubej gałęzi.
Rękawy po ziemię - był taki strój? (jeśli tak, to się nie czepiam). Mięśnie same w sobie niczego nie wycisną.


gdzie goście tak odziani byli wielką rzadkością
Podobnie odziani goście byli wielką rzadkością.


Przybysz najwyraźniej nie miał jednak najmniejszego zamiaru mu się opowiadać, gdyż bez jednego słowa podszedł do poobijanych mocno drzwi i wszedł do gospody.
Darujmy sobie oczywistości - czytelnik rozumie, że gość o postawie rycerza nie ma zamiaru wdzięczyć się przed pachołkiem.


Izba była ciemna i śmierdziała jakoś zgnilizną, co natychmiast spowodowało przeraźliwe kichnięcie, jakie wydobyło się z olbrzymiego nochala przybysza, który równocześnie omiótł jednym szybkim spojrzeniem całe wnętrze karczmy i dosłownie nic nie uszło jego uwagi.
O w mordę...! Czemu jeszcze nie zerknął na zegarek?

W ciemnej izbie woń zgniłego jadła walczyła o lepsze z zapachem gości. Potężne kichnięcie zaanonsowało przybysza, który... itd.


Wolf zmrużył kaprawe oczka i bacznie przyjrzał się po raz kolejny olbrzymiemu przybyszowi
...i znów przyjrzał się bacznie...


Nie spał jednak, chociaż ostatni raz udało mu się przespać nie w końskim siodle jakąś niedzielę temu.
Spod półprzymkniętych powiek obserwował zachowanie swego gospodarza.
Wyrzuć "swego".


W tym gnieździe zbójców i renegatów mężczyzna czuł się jednak nad wyraz pewnie, chociaż dobrze wiedział, że oberżysta czyha jeno na odpowiedni moment, by pozbawić go sporej kieski, której zawartości pewnie nie omieszkał ocenić, podając mu pieczeń.
I nie omieszkał zapewne zatelefonować po wsparcie?


Mężczyzna już począł się szykować na śmiertelne starcie, gdy nagle do izby wtargnął jeszcze jeden przybysz.

Był to wysoki mężczyzna, dostatnio odziany, z wielkim dwuręcznym mieczem przypasanym do boku. Jasna grzywa włosów zebrana była misternie w pozłocistym pątliku, z którego wysuwały się dwa niesforne kosmyki, które mężczyzna co i rusz poprawiał nerwowym ruchem odzianej w grubą rękawicę dłoni.

Oberżysta bez słowa podprowadził go ku ławie, na której siedział olbrzymi przybysz, który na widok nowego gościa poderwał się z niej i uważnym wzrokiem otaksował go.
Wywal "z niej". ...i otaksował go uważnym wzrokiem.



Dobra, starczy. Musiałbym siedzieć do rana, a wolę powiedzieć parę innych rzeczy. Nie obraź się za kąśliwe uwagi, nie jestem złośliwcem.

Tekst kuleje w warstwie opisowej i przy próbach budowania klimatu. Tak naprawdę nie poczułem zapachów oberży, nie spojrzałem głębiej w kaprawe oczy zbójców, nie zerknąłem za dekolt dziewki służebnej...

Wprowadzasz mnóstwo postaci o wymyślnych imionach i rolach, jako czytelnik nie jestem w stanie tego ogarnąć.

Nadużywasz "który".

Bezpośrednie opisy co, kto zrobił czy pomyślał, warto niekiedy zastąpić pośrednimi wskazówkami. Gdy ktoś sięga po nóż, to przecież wiemy o co mu może chodzić...

Narrator operuje językiem zbyt uwspółcześnionym, w dialogach jest lepiej.



Czy to będzie powieść dla młodzieży? Jakoś tak ją odbieram.

Moja znajomość historii jest przeciętna, ciekaw jestem, na ile trzymasz się realiów epoki, czy bardzo dbasz o szczegóły? To może być duży atut.

Pomysł, który sygnalizujesz w inwokacji jest bardzo fajny i nośny!

Bardzo chętnie przeczytałbym taką powieść. Oczywiście po korekcie...

Do dzieła! :!:

Pozdrawiam. :)

3
Witam!

Po pierwsze dzięki za komentarz (mój pierwszy na tym portalu).



Po drugie pełna zgoda co do pewnych powtórzeń (zresztą za każdym nowym czytaniem tekstu poprawiam). Co do opisów muszę przyznać, że zmuszony byłem je ciachać, bo całość liczy ponad 400 stron. I może dlatego nie czujesz woni karczmy, co do imion nadawanych postaciom większość to autentyki wzięte z średniowiecznych kronik. Mój jest tylko Wierciołek.

A własnie co do języka - ciekawostka, jak bardzo mogą się tu ludzie różnić.

Tekst ten wzbudził kiedyś ciekawość pani Anny Brzezińskiej z Runy i ona miała zdanie wręcz odwrotne (tzn. archaizować dialogi, a uwspółcześniać narrację, co zresztą uczyniłem, pozotawiając jedynie pewne smaczki, w rodzaju używania łacińskiej składni. Chociaż jej podstawowe zastrzeżenia dotyczyły raczej fabuły i sposobu jej prowadzenia.

Co do zachowania realiów, to musz się przyznać, że mimo fantastyczności akcji to oparłem ją na kronikach - głównie Wigandzie i Długoszu. Chociaż zostawiłem też w tym rozdziale powany błąd rzeczowy. Ciekawe, kto go dostrzeże! Jeśli ktoś zechce to w ogóle czytać... Bo długie!

Pozdrawiam

WK

4
Nie lubię tego robić, ale muszę. Zawsze to też jakiś sygnał...



Lubię fantasy. Dobre fantasy nie jest złe. Ale przysięgam uroczyście, że nigdy nie tknę fantasy, które zaczyna się od tego, że samotny bohater przybywa do karczmy o wątpliwej reputacji. Przysięgam. Choćby mi i sześć "Wiedźminów" miało przejść koło nosa.



Ile można? Kiedy wreszcie komputery zaczną się przepalać, kiedy autor fantasy zacznie swoją życiową powieść kolejną "karczmą"? Uch.



Czy piszesz fantasy, czy kryminał, czy fantastykę, czy pieprzoną biografię - zawsze zaczynaj od kopa w jaja. Później będzie czas na karczmy i opisy przyrody. Oszołomionemu czytelnikowi po możesz potem serwować wszystko, Boże, nawet stronę homeryckich opisów! Ale najpierw, w pierwszym zdaniu, na pierwszej stronie, w pierwszym rozdziale/prologu/wstępie - musisz zadać cios, z którego czytelnik otrząśnie się dopiero po przeczytaniu całej powieści.



Posłuchałbym Brzezińskiej i Jacka. Zmieniłbym formę na powieść młodzieżową, pisaną bardzo współczesnym językiem, z miejscem na stylizowane dialogi. Troszkę przez pryzmat "przybliżamy młodzieży realia historyczne", jakkolwiek głupio to nie brzmi.



Zmień ten początek, bo zastrzelę!



Pozdrawiam
Pozdrawiam
Nine

Dziewięć Języków - blog fantastyczny
Portfolio online

5
Witam!



Jeśli miałbym być podobnie zgryźliwy, to napisałbym, że nie przeczytam żadnej więcej powieści, w której są gnomy, magowie, elfy, o smokach już nie wspominając (fantasy z założenia jest oparte o pewien schemat, zresztą z każdym gatunkiem tak jest). I już żeby zakończyć definitywnie ten wątek - rozumiem, iż sienkiewiczowskich "Krzyżaków" też nie przeczytałeś, bo w końcu tam też zawiązanie akcji jest w karczmie ("Pod Lutym Turem" zresztą).

Nie od rzeczy przywołuję ten fakt, gdyż z samego założenia powieść, z której pochodzi ten fragmencik, miała być polemiką (na ile mi możliwości pozwalają, oczywista) z sienkiewiczowską wizją wydarzeń lat 1409-1410. Stąd ta gospoda, a nie z Wiedźmina (chociaż z drugiej strony szczerze polecam trylogię husycką tegoż autora). Bo przecież Krzyżaków znamy (nie mówię o wspólczesnej młodzieży) głównie z Sienkiewicza. Więc nawiązanie do niego jest według mnie jak najbardziej na miejscu.

To tak gwoli wyjaśnienia!

Pozdrawiam

6
IMnHO Sienkiewicz marnym pisarzem był. Owszem, lepszym ode mnie, bo wydał sporo powieści, ale to jeszcze nie znaczy, że dobrym.



Dodam też, że w czasach Sienkiewicza, w dodatku w przygodowej powieści historycznej zawiązanie akcji w karczmie było bardzo odkrywcze i szalenie ciekawe. Dziś - to nuda i sztampa, szczególnie w fantasy.
Winrich pisze:Jeśli miałbym być podobnie zgryźliwy, to napisałbym, że nie przeczytam żadnej więcej powieści, w której są gnomy, magowie, elfy, o smokach już nie wspominając (fantasy z założenia jest oparte o pewien schemat, zresztą z każdym gatunkiem tak jest).
Jeśli ja miałbym nie tyle być zgryźliwy, ile po prostu mówił całą prawdę, to powiedziałbym, że tak uważają tylko ci, którzy fantasy nie znają, albo swoją lekturę skończyli na Tolkienie, Sapkowskim i paru Forgottenach. Bo elfy i krasnoludy to jakieś 25% światowej fantasy.



A teraz już spokojniejszym tonem: Mówię, że początek Twojej powieści życia jest dla mnie nudny i odpychający i nie skusiłby mnie do kupienia/przeczytania za żadne skarby.



I tu następuje moment wyboru. Możesz wyciągnąć wnioski i coś z tym zrobić, albo uznać, że jestem dziwnym gościem, który się nie zna, którego zdanie nie jest żadnym wyznacznikiem tego, jak twoja powieść będzie odbierana i przejść nad moim postem do porządku rzeczy.



Ale nie przekonasz mnie, że coś, co jest nudne, ma takie być i jest dobrze, bo "ktośtam cośtam".



I czy to tylko moje zdanie, czy pisanie powieści fantasy "polemizującej z Sienkiewiczem" jest nawet nie tyle zniżaniem poprzeczki, ile po prostu przechodzeniem pod nią? Ja rozumiem - polemizować z Nietzchem, z Lemem, z Poem, nawet kurde z Mickiewiczem, ale z robaczkiem Sienkiewiczem?



Pozdrawiam
Pozdrawiam
Nine

Dziewięć Języków - blog fantastyczny
Portfolio online

7
A co ty chcesz od tego Sienkiewicza, ze tak na niego najezdzasz?

Osiagnij tyle co on, to bedziesz mial prawo pisac taki rzeczy.



Sorki, nie mam nic przeciwka waszej rzeczowej dyskusji, i poniekad przyznaje Ci racje w tym co piszesz o sztampowych poczatkach, ale twoja krytyka Sienkiewicza, nie poparta zadnymi argumentami, jest niewiarygodna, i pachnie nie tyle szczeniactwem, co zazdroscia, i to ta najgorszego gatunku.
Nie mam podpisu, nie potrzebuję.

8
Dyskusję o Sienkiewiczu odłóżmy na gdzie indziej i kiedy indziej. Od siebie dodam, że jest pisarzem jak każdy inny i jednym jego twórczość może się podobać, innym nie. Ktoś może wychwalać pod niebiosa Dana Browna, według mnie to marny pisarzyna, który z encyklopedią pod pachą napisał kilka idiotycznych i skrajnie do siebie podobnych powieści, by wywołać tanią sensację. Tak samo można dyskutować o Sienkiewiczu, Mickiewiczu i Kochanowskim.



Ale do rzeczy.


Niejeden z okolicznych smolarzy, którzy siedzieli na skraju puszczy opowiadał o nocnych gościach, jacy przy blasku księżyca zachodzili do oberży obarczeni łupami zdobytymi na spokojnych kupcach przemierzających płockie dziedziny i obciążonych węgierską miedzią lub winem.
Dłuższego zdania się napisać nie dało? W dodatku nie dokończyłeś myśli. ,,Niejeden z okolicznych smolarzy, którzy coś tam i coś tam, jacy coś tam." Ale co z nimi?! Zastosuję terapię wstrząsową: przeczytaj poniższe zdanie RAZ, a potem powiedz, czy jest w pełni zrozumiałe i pamiętasz, o co chodziło na początku. (A jak powiesz, skąd ono pochodzi, dostaniesz lizaka. ^^) UWAGA! To naprawdę jest JEDNO zdanie! Kropka jest tylko na końcu.

W trosce o byt i przyszłość naszej Ojczyzny,odzyskawszy w 1989 roku możliwość suwerennego i demokratycznego stanowienia o Jej losie, my, Naród Polski - wszyscy obywatele Rzeczypospolitej,zarówno wierzący w Boga będącego źródłem prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna,jak i nie podzielający tej wiary,a te uniwersalne wartości wywodzący z innych źródeł,równi w prawach i w powinnościach wobec dobra wspólnego - Polski,wdzięczni naszym przodkom za ich pracę, za walkę o niepodległość okupioną ogromnymi ofiarami, za kulturę zakorzenioną w chrześcijańskim dziedzictwie Narodu i ogólnoludzkich wartościach,nawiązując do najlepszych tradycji Pierwszej i Drugiej Rzeczypospolitej,zobowiązani, by przekazać przyszłym pokoleniom wszystko, co cenne z ponad tysiącletniego dorobku,złączeni więzami wspólnoty z naszymi rodakami rozsianymi po świecie,świadomi potrzeby współpracy ze wszystkimi krajami dla dobra Rodziny Ludzkiej,pomni gorzkich doświadczeń z czasów, gdy podstawowe wolności i prawa człowieka były w naszej Ojczyźnie łamane,pragnąc na zawsze zagwarantować prawa obywatelskie, a działaniu instytucji publicznych zapewnić rzetelność i sprawność,w poczuciu odpowiedzialności przed Bogiem lub przed własnym sumieniem,ustanawiamy Konstytucję Rzeczypospolitej Polskiej jako prawa podstawowe dla państwa oparte na poszanowaniu wolności i sprawiedliwości, współdziałaniu władz, dialogu społecznym oraz na zasadzie pomocniczości umacniającej uprawnienia obywateli i ich wspólnot.

Chociaż pewnie i tak powiesz, że wszystko jasne, że to nic trudnego. Ale takie zdania po prostu MęCZą. Lubię długie zdania, ale czasem cholery można dostać, jak tak się czyta i czyta, i czyta, i czyta, i końca nie widać.
świeciło się światło
Masło maślane.
Mimo widocznej na odkrytych skroniach siwizny (...) Gruba opończa przesłaniała mu twarz
No wiesz... to się gryzie. Twarz ma zasłoniętą przez kaptur, ale skroni już nie? Chyba że kosmyki włosów wystawały spod opończy, o czym NIE napisałeś.
Czcigodny brat Werner śle wam pozdrowienia sławetny bracie
Pozdrowienia, przecinek. Wcześniej też brakowało sporo przecinków, ale były w tych długich niemiłosiernie zdaniach i sama nie byłam pewna, czy bym je dobrze postawiła.
dodał sadzając mężczyznę
Dodał, przecinek.
Piwa każcie gospodarzu!
Każcie, przecinek.
Poczekajcie panie!
Poczekajcie, przecinek.
szepnął nachylając się
Szeptał, przecinek.
doszeptał mu wprost do ucha
Nie ma w słowniku takiego słowa, jak ,,doszeptać". Rozumiem, wcześniej szeptał i teraz nadal szepcze, ale już wiadomo, że mówi cicho i wystarczyłoby napisać, że ,,dodał". ,,Dodał szeptem", jeśli już koniecznie ma to być podkreślone.
Jak przykażecie czcigodny panie!
Przykażecie, przecinek.
jeśli ...
Bez spacji przed wielokropkiem.
ostatni raz udało mu się przespać nie w końskim siodle
Może jeszcze koń cały czas się poruszał? Współczuję tyłkowi jeźdźca, tyle razy musiał nań lądować... :P







Doczytałam jeszcze kawałek już bez zwracania uwagi na błędy, ale - niestety - nudziło tak samo. Wierzę, że dalej coś się zaczyna dziać, ale jak zniechęcisz czytelnika początkiem, to już go łatwo nie odzyskasz. Mnie straciłeś.



Masz nawet dobry styl, czuć klimat. Ale jest zbyt sennie, nic się nie dzieje i bombardujesz czytelnika dziesiątkami imion i tytułów, które nic nie mówią, a tylko wprowadzają większy zamęt. Bo i tak nie wiem, o co chodzi ani co jest grane.



To chyba tyle ode mnie. Pozdrawiam. ;)
Z powarzaniem, łynki i Móza.

[img]http://img444.imageshack.us/img444/8180/muzamtrxxw7.th.jpg[/img]

לא תקחו אותי - אני חופשי
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”