5.
18.04.2007, środa, godzina 10:57
Dzwonek telefonu wyrwał mnie z zamyślenia. Zdusiłam niedopałek papierosa w popielniczce i wzdychając ciężko podniosłam się na nogi.
Dawno nikt do mnie nie dzwonił. Wyjątkiem byli oczywiście telemarketerzy którzy w regularnych odstępach czasu próbowali wcisnąć mi kolejny, oszałamiający i całkowicie niezbędny dla każdej gospodyni domowej zestaw naczyń ze stali nierdzewnej. Kiedyś, na początku cierpliwie ich wysłuchiwałam, z czasem jednak po prostu zaczęłam rzucać słuchawką po pierwszych kilku słowach.
Założę się, że to kolejna promocja.
Podniosłam słuchawkę.
- Halo?
- Czarny jest kolorem żałoby....
Zabrakło mi tchu.
Nareszcie!
- Bo płaczemy nad losem tego świata – odpowiedziałam szybko.
- Czerwony jest kolorem krwi...
- Bo przelewamy ją za naszą sprawę.
Przez chwilę w słuchawce panowała cisza.
- Uli... ile to już czasu?
- Pół roku. Sześć długich miesięcy.
- Taaak... Ale nie martw się, wracasz do obiegu. – poczułam nagły przypływ radości. Tak! Koniec z tą przeklętą bezczynnością! - Czytałaś już dzisiejszą wyborczą?
- Nie.
- Biegnij do kiosku. Masz piętnaście minut.
Czułam, że już miał się rozłączyć.
- Feliks...
- Tak?
- Dobrze cię znowu słyszeć.
- Ciebie też maleńka, ciebie też. A teraz – biegiem!
6.
18.04.2007, środa, godzina 11:05
Pułkownik Streckbein czuł się świetnie. Gwizdał cicho w takt muzyki dobywającej się z radia. Poranna przeprawa z panem Piotrem S. sprawiła mu wiele radości. Nie dość, że spuścił mu niezły łomot, to jeszcze dowiedział się kilku ciekawych informacji. Na dodatek aresztant nie był głupi i wiedział, że skargi, czy protesty nie przyniosą żadnego efektu. Zaczął zeznawać już przy pierwszym palcu. Oficer dla samej satysfakcji złamał mu drugi.
Okazało się, że Doktorek zaopatrywał cała śląską mafię w materiały wybuchowe. Miał swoisty list żelazny – wszyscy gangsterzy szanowali go i ochraniali. Policja nigdy nie zdołała zebrać przeciwko niemu jakichkolwiek dowodów – więcej nawet – nie wiedziała o jego istnieniu. Gdyby nie wyznał po pijaku nieodpowiedniemu człowiekowi, że to jego produktu użyli fanatycy z BaR-u do przeprowadzenia listopadowego zamachu, to teraz właśnie podnosiłby się z łóżka i martwił porannym kacem. Sprawa tego ataku terrorystycznego była tak poważna, że prokuratorowi wystarczyła byle poszlaka, by wydać nakaz aresztowania.
Chemik wyśpiewał wszystko, w tym dane i adres swojego kontaktu z BaR-em. O tak, to był dobry dzień.
Samo przesłuchanie było oczywiście nieoficjalne, a wiadomości jakie Streckbein uzyskał, w raportach będą widnieć jako „otrzymane od anonimowych informatorów”. Za parę dni, gdy doktorkek dojdzie do siebie, zajmie się nim prokurator, ale pułkownik stawiał głowę, że nic z niego nie wycisną. Prokuratorzy mają paskudny zwyczaj przestrzegania prawa. Dlatego są tak nieskuteczni. Pułkownik natomiast ponad wszystko stawiał dobro państwa. Te dwa pojęcia – wbrew pozorom – wcale nie muszą się pokrywać, a wprost przeciwnie. Czasem dla „większego dobra” trzeba złamać kilka – wydawałoby się – podstawowych reguł. Jak mawiali rzymianie - salus rei publicae suprema lex esto. Streckbein żałował tylko, że nie służy już dawnym panom. Chociaż kto to wie – może teraz jest lepiej?
Oficer wjechał na parking i zatrzymał się na pierwszym wolnym miejscu. Zgasił silnik, wyłączył wycieraczki i szybko wyskoczył z kabiny. Przez chwilę szukał w kieszeniach kluczyków i gdy wreszcie je znalazł, zamknął nimi kolejno wszystkie drzwi swojego służbowego Opla. Centralny zamek, był uznawany przez administrację za zbędny wydatek.
Postawił kołnierz brązowego płaszcza i w dalszym ciągu gwizdając wesoło pod nosem ruszył wzdłuż chodnika. Z zasady nie nosił parasola – uważał, że wygląda z nim, jak podstarzały idiota. Włożył ręce w kieszenie i skręcił w prawo na ulicę Wolności.
Po chwili stanął przed wejściem do małej kawiarenki. W progu wpadł na niego młody, brodaty człowiek w czarnej wełnianej kurtce. Młodzieniec rzucił tylko burkliwe „przepraszam” i ruszył w górę ulicy. Oficer śledził go przez chwilę wzrokiem, poczym wszedł do lokalu.
Wewnątrz było prawie pusto. Zajęty był tylko jeden, ustawiony na samym końcu pomieszczenia, stolik. Streckbein rozpoznał swojego człowieka i ruszył w jego stronę.
Igor Stieczkin miał około czterdziestu lat, choć wyglądał o wiele starzej. Głębokie zmarszczki na czole i wokół oczu, oraz siwa broda nadawały mu dobrotliwy, wręcz patriarchalny wygląd. Był jego informatorem od ponad roku i jak do tej pory wszystkie wiadomości jakich dostarczał pokrywały się z prawdą. Dlaczego to robił? Powód był tak prosty, że aż banalny – dla pieniędzy.
- Witaj Igorze. Namiar na tego profesorka okazał się słuszny. Pieniądze już wpłynęły na konto. - powiedział Streckbein siadając. - Ale podejrzewam, że to nie dlatego prosiłeś mnie o spotkanie. Zatem, cóż ciekawego masz mi jeszcze do przekazania? - Rosjanin spojrzał mu w oczy. Szare tęczówki były pozbawione jakiegokolwiek wyrazu.
- Na jutro planowany jest przerzut dużej ilości broni. – Streckbein uśmiechnął się nieznacznie i uniósł brwi w lekkim zdziwieniu. Zapowiadał się kolejny sukces. Doprawdy – szczęście mu dzisiaj sprzyjało. Skinął na kelnera i zamówił kawę, poczym zwrócił się ponownie do Stieczkina:
- No dalej, uraduj moje serce.
- To wielka sprawa. Broń przyjedzie ciężarówką z Ukrainy. W Katowicach zostanie przeładowana do mniejszych wozów i pojedzie do różnym odbiorców w całym kraju. Akcję nadzoruje Aleksiej. Wiesz który, opowiadałem Ci o nim – to przez niego poznałem chemika. – Pułkownik kiwnął głową na znak, że pamięta – No więc Aleksiej dogadał się z co ważniejszymi szefami mafii w całej Polsce. Ten sprzęt wystarczy na następnych kilka lat, wszystkim liczącym się grupom w kraju.
Pułkownik nie dał po sobie poznać jak bardzo poruszyła go ta wiadomość. spokojnym głosem powiedział:
- Brawo, Stieczkin – zasłużyłeś na premię. Jeśli twoje informacje się potwierdzą, to będzie sensacja tygodnia. Może nawet przebije dzisiejszego „njusa”. Masz dokładny adres miejsca przeładunku?
Gangster wręczył mu małą karteczką. Streckbein rzucił na nią okiem i uśmiechnął się szeroko.
- Pieniądze proszę wpłacić na to konto, co zwykle – powiedział Stieczkin wstając. Ruszył do wyjścia nawet nie oglądając się na agenta.
Ten w dalszym ciągu się uśmiechał. Skinął na kelnera i zamówił lampkę szampana.
Delektując się lekkim trunkiem wyszeptał:
- Będzie zabawnie...
7.
18.04.2007, środa, godzina 11:15
Zdyszana wpadłam mieszkania. Z rozmachem trzasnęłam drzwiami i rzuciłam się biegiem w stronę telefonu. Jeszcze nie dzwonił. Zdążyłam! Próbując złapać oddech usiadłam pod ścianą.
Wtem rozległ się donośny dzwonek.
Poderwałam się na równe nogi i podniosłam słuchawkę.
- Jak zawsze punktualna. Brawo.
Byłam tak zmęczona, że nie potrafiłam wydusić z siebie słowa.
- Usiądź, złap oddech.
Kilka razy odetchnęłam głęboko.
- Już? Przeczytaj artykuł na pierwszej stronie. Nie śpiesz się, poczekam.
Posłusznie zrobiłam co kazał.
- Wiesz już na czym będzie polegać twoje zadanie?
- Tak. Co z resztą zespołu?
Usłyszałam cichy śmiech.
- Od razu do rzeczy, to lubię. Ale i dla Ciebie mam dobrą informację – będziesz pracować z Gudi. Myślę, że się za sobą stęskniłyście. Trzeciej osoby nie znasz, ale to pewny człowiek. Każe na siebie mówić Rino. Czwartym będzie Abi. Spotkanie w jutro o dwudziestej drugiej, w ustalonym miejscu. Gudi poda wam szczegóły. To wszystko.
Zapadła cisza.
- Dzięki, Feliks.
- Nie ma za co, Uli. Powodzenia. Uważaj na siebie.
8.
19.04.2007, Czwartek, godzina 18:13
Streckebin siedział w nie oznakowanym radiowozie zaparkowanym kilkadziesiąt metrów od głównego wejścia do magazynu, gdzie miał odbyć się przeładunek. Przed samym budynkiem kręciło się kilku podejrzanym osobników w długich płaszczach. Oficer wiedział co skrywają. Dlatego właśnie, kilka ulic dalej, stały trzy samochody wypełnione członkami oddziału specjalnego. Raczej nie było szans na to, żeby obyło się bez walki.
- Tu trójka, nadjeżdża ciężarówka.
Streckbein uśmiechnął się pod nosem.
- Tu jedynka – czekać, aż wjedzie do magazynu.
Zza zakrętu wyłonił się tir. Na naczepie widniał wielki napis: „Tomex – Narzędzia Ogrodnicze”. Wóz zwolnił przy bramie, dwóch strażników szybko otwarło wrota i ciężarówka zniknęła w środku.
- No to teraz się zacznie – mruknął do siebie agent. Wdusił przycisk mikrofonu i powiedział:
- Do wszystkich – atak – powtarzam, atak.
Zapanowała cisza. świat jakby wstrzymał oddech
Zza zakrętu wypadły trzy szare vany. Zatrzymały się z piskiem opon przed głównym wejściem. Z środka wyskoczyło kilkunastu czarno umundurowanych funkcjonariusz w hełmach, kominiarkach i kurtkach z wielkimi literami „ABW” wyszytymi na plecach.
Strażnicy z początku byli zaskoczeni, jednak szybko wzięli się w garść. Spod płaszczy wychynęły automaty kałasznikowa. Serie wystrzałów rozdarły ciszę spokojnego popołudnia.
Jeden z agentow upadł trafiony w ramię. Drugi zasłonił go swoim ciałem i strzelił w kierunku najbliższego bandyty. Ten zwalił się na ziemię z dziurą w czaszce. Reszta oddziału także otworzyła ogień. Po chwili ostatni z gangsterów, który pozostał przy życiu, rzucił broń i podniósł ręce do góry. Jeden z funkcjonariuszy podbiegł do niego, zamachnął się i z całej siły walnął go kolbą w głowę. Osobnik stracił przytomność.
Dwóch członków oddziału zajęło się rannym kolegą. Zaprowadzili go do radiowozu i wezwali karetkę.
Reszta ustawiła się w szeregu, na prawo od drzwi w wielkich wrotach magazynu. Jeden z nich przylepił coś na wysokości zamka i odsunął się na bezpieczną odległość.
Rozległ się wybuch i drzwi stanęły otworem. Do środka wrzucono dwa granaty ogłuszające. Wrzeszcząc ile sił w płucach „ABW! Na ziemię!”, oddział wpadł do środka.
Przez chwilę słychać było jeszcze wrzaski i odgłosy wystrzałów.
A potem zapadła cisza.
Po kilkudziesięciu sekundach odezwało się radio:
- Tu dwójka. W środku czysto.
Streckbein wysiadł z samochodu i podszedł do radiowozu do którego odprowadzono rannego agenta.
- żyjesz? - zapytał
- Wyliżę się – wystękał funkcjonariusz. Pułkownik klepnął go w plecy i ruszył do budynku.
Ze środka wyprowadzano właśnie trzech aresztowanych. Streckbein wszedł do magazynu. Na ziemi leżało ostatni pechowiec. Oficer przyjrzał się zwłokom. Gówniarz – pomyślał – to jeszcze gówniarz. Tak się kończy zabawa w gangsterkę. Splunął na ciało i skierował swe kroki do ciężarówki. Otworzył drzwi naczepy i wskoczył do środka. Wewnątrz nie było zbyt wiele miejsca - całą przestrzeń, do wysokości klatki piersiowej wypełniały drewniane skrzynie. Pułkownik ściągnął jedną i razem z nią zszedł na ziemię. Położył ją na posadzce i rozejrzał się po pomieszczeniu. W rogu hali zauważył łom. Podważył wieko i po krótkiej szarpaninie oderwał je od reszty skrzyni. Wnętrze wyściełane było sianem. Oficer rozgarną wierzchnią warstwę i jego oczom ukazały się dwa AK-74. Pułkownik uśmiechnął się szeroko.
- Bingo – powiedział do siebie.
9.
19.04.2007, Czwartek, godzina 22:01
W Chorzowie, niedaleko głównej ulicy „Wolności” znajdują się zapomniane przez ludzi i czas ruiny. Nie wiem czym były w lepszych czasach, a teraz służą głównie narkomanom jako miejsce gdzie można spokojnie zaćpać. To także świetna lokalizacja dla wszystkich, którzy chcą się spotkać, unikając wścibskich oczu. Dlatego umówiliśmy się właśnie tutaj.
Stanęłam przed wejściem do budynku i spojrzałam w górę. Drzwi i okien nie było już od bardzo dawna. Nie zostały nawet framugi. Było już ciemno i ruiny wyglądały strasznie. Nie wierzę w duchy i podobne głupoty, ale przyznam, że czułam się nieswojo.
Włączyłam latarkę i weszłam do środka. Wątłe światło wydobywało z ciemności odrapane, pomazane przez graficiarzy ściany. Pod nogami zachrzęścił gruz, rozbite szkło i inne śmieci. Poruszałam się ostrożnie - nie miałam ochoty się przewrócić. Odnalazłam schody i zaczęłam się wspinać. Po krótkiej chwili znalazłam się na piętrze. Dobra, który to był pokój?
Wtem ktoś położył mi rękę na ramieniu.
Zwinęłam się i z całej siły uderzyłam napastnika łokciem w brzuch. Poczułam jak się kurczy z bólu. Odwróciłam się błyskawicznie i walnęłam kolanem tam, gdzie nieznajomy powinien mieć twarz. Trafiłam. Chwyciłam przeciwnika za włosy, zakręciłam nim i z rozmachem cisnęłam o ziemię. Uklękłam mu na plecach i wykręciłam mu rękę do tyłu.
- Brawo, rozwaliłaś mi nos! – usłyszałam stłumiony głos. – Kobieta mnie bije. Zaprawdę, powiadam wam, świat się kończy
Zgłupiałam.
- Abi? – zapytałam z niedowierzaniem.
- Odpowiedź za dziesięć punktów. Wygrała pani toster.
Nie mogłam się nie parsknąć śmiechem. Puściłam go i podniosłem latarkę, która odtoczyła się pod ścianę. Wstał i otrzepał ubranie. Z nosa obficie lała mu się krew.
- Masz chusteczkę?
Poszperałam w kieszeniach i znalazłam świeżo napoczęta paczkę chusteczek higienicznych. Podałam mu ją. Podziękował skinieniem głowy i przyłożył jedną do rozbitego nosa. Zrobiło mi się trochę głupio.
- Przepraszam, zaskoczyłeś mnie... – próbowałam się wytłumaczyć, ale Abi machnął tylko ręką
- Nie przejmuj się, to nie pierwszy i nie ostatni raz. Swoją droga, dawnośmy się nie widzieli – spod maski krwi dostrzegłam, że się uśmiecha. Odwzajemniłam się. Uścisnęliśmy sobie serdecznie dłonie. Zawsze go lubiłam, umiał mnie rozbawić. No i poza tym świetnym kierowcą. Może był troszkę zbyt nerwowy, ale jak dotąd, nigdy nie nawalił.
Usłyszeliśmy kroki na schodach.
- O, witam państwa, widzę, że jesteście przed czasem.
- Gudi!
Padłyśmy sobie w ramiona. Byłyśmy przyjaciółkami i był czas, gdy wydawało się nam, że nie możemy żyć bez siebie nawzajem. Względy bezpieczeństwa były jednak najważniejsze i przez ostatnie pół roku nie widziałyśmy się ani razu.
Odsunęłam się od niej na długość ramienia i przyjrzałam się dokładnie jej twarzy.
- Nic się nie zmieniłaś – powiedziałam z uśmiechem
- Ty też Uli. – ponownie się do siebie przytuliliśmy – Och, jak ja za tobą tęskniłam.
- Ależ to słodkie – usłyszałyśmy za sobą złośliwy głos – Może jednak zostawicie te czułości na później? Obowiązki wzywają.
Odkleiłyśmy się od siebie i spojrzałyśmy na ostatniego przybysza. Był wysokim szatynem i na swój sposób nawet przystojnym. Nie spodobała mi się jednak jego odzywka.
- Masz rację – czas brać się do roboty. – powiedziała Gudi – Poznajcie się. To jest Rino, Rino – to Uli i Abi. A teraz, do rzeczy.
10,
20.04.2007, Piątek, godzina 20:59
Gdy tylko przekroczyłem próg i znalazłem się na dachu, potężny podmuch wiatru niosący lodowate krople deszczu uderzył mnie w twarz. Zachwiałem się i przytrzymałem drzwi. Pogoda była rzeczywiście paskudna. Nie wyobrażałem sobie, by magia poprzedniego spotkania przetrwała w starciu z tą, jakże prozaiczną przeszkodą. Mimo wszystko zdecydowałem się zaczekać. Ruszyłem wzdłuż ściany nadbudówki. Gdy minąłem róg, wichura zaatakowała ze zdwojoną siłą. Znowu się zatoczyłem i postąpiłem kilka kroków w tył, starając się odzyskać równowagę. Jak na mój gust, znajdowałem się teraz zbyt blisko krawędzi. Zgiąłem się wpół i starłem się z wiatrem.
Zauważyłem ją. Siedziała pod ścianą, ubrana w szary skórzany płaszcz sprawiający, że z odległości kilku metrów była zupełnie niewidoczna. Gdyby nie czysty przypadek, zdałbym sobie sprawę z jej obecności dopiero wtedy, gdy bym się o nią potknął. Gdy byłem jakieś trzy metry od niej, spostrzegła mnie i wstała. Podeszła do mnie, zarzuciła mi ręce na szyję i przekrzykując wichurę, wrzasnęła mi do ucha
- Myślałam, że już nie przyjdziesz!
- Nie pozwolił bym sobie na to!- odkrzyknąłem.
- Dzisiaj chyba nie ma sensu tutaj siedzieć, może gdzieś pójdziemy?
11.
20.04.2007, Piątek, godzina 21:28
Jest taka knajpka przy ulicy Dyrekcyjnej, nazywa się bodajże „Fanaberia”. Z zewnątrz nic szczególnego – ot wejście do kolejnej restauracyjki jakich wiele w tym rejonie Katowic. Jednak wchodząc do niej człowiek ma wrażenie, że przenosi się o jakieś sto lat wstecz i kilkaset kilometrów na wschód, do czasów gdy na tronie carskim zasiadał Aleksander II Romanow, a Polska była jedynie wspomnieniem wypisanym w sercach romantyków. Przybysza witają ściany z surowego kamienia, tu i tam przyozdobione bukietami suszonych kwiatów. Idąc dalej, drogę oświetla mu przytłumione światło z stylowych latarni, współgrające z blaskiem licznych świec. W wnękach ślepych okien widzi liczne pamiątki minionych dni – stare butelki, błyszczące samowary, lampy naftowe, kuferki w których kiedyś, ktoś przechowywał swe skarby. Jego wzrok przyciąga wielki, bielony kominek, obwieszony pękami czosnku, w którym zimą zawsze płonie ogień. Doprawdy – w takim miejscu, przy kuflu ciemnego piwa mógł zasiadać Fiodor Dostojewski, w takim miejscu mógł narodzić się Raskolnikow. Kto wie, może i dzisiaj jego duch zapędził się w te strony?
Chyba robię się sentymentalny...
Wybraliśmy stolik w rogu, przy półce pełnej win. Odsunąłem jej krzesło i zaprosiłem by usiadła. Podziękowała mi uśmiechem. Chciałem siąść naprzeciwko niej, ale zaprotestowała.
- Chodź tutaj – powiedziała i skinęła na krzesło obok siebie. Wzruszyłem ramionami i zająłem wskazane miejsce. Przysunęła się do mnie i wtuliła w mój bok. Objąłem ją ramieniem. Wyglądaliśmy jak szczęśliwa, zakochana para. Kim naprawdę byliśmy dla siebie?
Kelner wyrósł jak z pod ziemi. Ubrany w białą koszulę i czerwony fartuch, uśmiechał się. Być może to przez mój nastrój, być może tak było naprawdę, jednak ów uśmiech wydawał się szczery.
- Co państwu podać? – zapytał.
Spojrzałem na Sarę. Miała zamknięte oczy i zdawała się drzemać.
- Butelkę dobrego wina – zdecydowałem za nas oboje. Kelner ukłonił się lekko i zniknął z wprawą godną najlepszego sztukmistrza.
Również zamknąłem oczy. Czułem ciepło jej ciała. Tak jak wtedy, pachniała miętą, lecz dzisiaj doszedł do tego inny, prawie nieuchwytny zapach, którego nie mogłem rozpoznać. Siedzieliśmy oboje bez ruchu, złączeni dziwną, wydawałoby się, nierozerwalną więzią.
Usłyszałem muzykę. Otworzyłem leniwie jedno oko i zobaczyłem barwną parę stojącą po przeciwnej stronie izby. Mężczyzna - brodaty i niski, miał na sobie obszerną białą koszulę i workowate czerwone spodnie. Trzymał w rękach gitarę i delikatnie przebierał palcami po jej strunach. Kobieta ubrana była w granatową spódnicę sięgającą kostek, oraz haftowaną kamizelkę. Stała wyprostowana z rękoma opuszczonymi swobodnie wzdłuż boków. Niewidzącym wzrokiem wpatrywała się w dal. Była daleko stąd. Po chwili zaczęła cicho śpiewać. Miała łagodny, melodyjny głos. Gwar w restauracji ucichł, wszyscy zastygli wsłuchani w muzykę. śpiewała po rosyjsku, albo ukraińsku – do dzisiaj nie jestem pewien, ale wiem jedno - jej słowa omijały umysł i płynęły prosto do serca. Mówiły o tęsknocie, o żalu, o utraconej miłości. Ponownie zamknąłem oczy i zatraciłem się. Unosiłem się na falach muzyki, pchany wiatrem niezrozumiałych, a przecież tak oczywistych słów. Poczułem, jak Sara wtula się we mnie mocniej i wiedziałem, że dryfujemy razem. Napawałem się jej bliskością, upajałem się muzyką. W tamtej chwili mógłbym umrzeć szczęśliwy. Niestety, los postanowił się nade mną jeszcze trochę poznęcać.
Gdy muzyka ucichła na sali jeszcze długą chwilę panowała cisza. Wielu zastygło w bezruchu. A potem tu i tam rozległy się oklaski, gdzieś z boku ktoś zaczął rozmowę, sztućce zagrały na talerzach. Czar prysł. Westchnąłem z żalem. W życiu naprawdę piękne są tylko chwile.
Spojrzałem na Sarę. Przyglądała mi się. Nasze oczy spotkały się. Uśmiechnęła się lekko i położyła mi głowę na ramieniu.
Zjawił się kelner. Na drewnianej tacy niósł butelkę wina i dwa kieliszki. Ustawił je przed nami, sięgnął po butelkę i zaprezentował nam etykietę. Niech mnie szlag, jeśli znam francuski, ale z pewnością wyglądała kosztownie. Kelner postawił butelkę na stole, wyczarował skądś korkociąg i po chwili mogliśmy cieszyć oczy krwistoczerwonym płynem wypełniającym nasze kieliszki.
W ciszy spełniliśmy toast. Nie potrzebowaliśmy słów. Oboje wiedzieliśmy za co pijemy.
12.
21.04.2007, Sobota, godzina 0:13
Była północ. Wiatr ucichł, ale nie przestało padać. Pionowe strugi deszczu zalewały opustoszałe ulice. Nie obchodziło nas to. Fakt - byliśmy lekko zamroczeni... No dobra – schlaliśmy się jak świnie. Wypiliśmy trzy butelki wina w knajpie, a czwartą wzięliśmy ze sobą. Spłukałem się do czysta, ale co tam – raz za jakiś czas można się szarpnąć.
Teraz szliśmy zygzakiem Staromiejską i darliśmy się w niebogłosy śpiewając stary przebój Dżemu.
"Whisky - mooooja żono – jednak tyś najlepszą z dam
Juuuż mnie nie opuuuuścisz nie, nie będę sam
Mówią – whisky to nie wszystko, można bez niej żyć
Lecz nie wieeeedzą o tym, że – że najgoooorzej to
To samotnym być, to samotnym być – nie
Nie chcę juuuż samotnymm być – nie..."
Jeśli większość fanów fałszowała tak jak my, to wcale się nie dziwię dlaczego Rysiek się zaćpał. Jeśli jednak o mnie chodzi, to z satysfakcją stwierdzam, że wcale mi to nie przeszkadzało. Dla sprawiedliwości dodam, że w tamtej chwili nie przeszkadzałby mi nawet rozpędzony tir zmierzający w moją stronę.
Delikatnie odbiliśmy się od siebie i niepewnym krokiem popłynęliśmy po przeciwstawnych parabolach. Pogubiliśmy się w słowach piosenki i oboje wybuchnęliśmy wariackim śmiechem.
Ponownie wpadliśmy na siebie dokładnie pośrodku ulicy. Objęliśmy się i spróbowaliśmy złapać równowagę. Nie udało się. Zwaliliśmy się prosto do wielkiej kałuży. Ponownie parsknęliśmy śmiechem. Sara wyjęła mi z ręki w połowie pustą butelkę i pociągnęła długi łyk. Gdy skończyła otarła usta wierzchem dłoni i wrzasnęła:
- Niech żyje alkoholizm! – poczym cisnęła ją za siebie. Trafiła w ścianę, dosłownie centymetry od szyby wystawowej jakiegoś sklepu. Butelka rozprysnęła się z hukiem, a kawałki szkła poszybowały w wszystkie strony. śmiejąc się położyła się w głębokiej na jakieś dwa centymetry wodzie i coś zamruczała pod nosem. Schyliłem się i przyłożyłem ucho do jej ust. Po chwili usłyszałem chrapanie. Zasnęła? Cholera jasna – naprawdę zasnęła.
2
telemarketerzy, przecinek.Wyjątkiem byli oczywiście telemarketerzy którzy w regularnych odstępach czasu próbowali wcisnąć mi kolejny, oszałamiający i całkowicie niezbędny dla każdej gospodyni domowej zestaw naczyń ze stali nierdzewnej.
Rzymianie. Wielka litera.dobra” trzeba złamać kilka – wydawałoby się – podstawowych reguł. Jak mawiali rzymianie - salus
I, przecinek.szukał w kieszeniach kluczyków i gdy wreszcie je znalazł, zamknął nimi kolejno wszystkie dr
Po czym.górę ulicy. Oficer śledził go przez chwilę wzrokiem, poczym wszedł do lokalu.
Witaj, przecinek.- Witaj Igorze.
List? Ciebie małą literą.- Od razu do rzeczy, to lubię. Ale i dla Ciebie mam dobrą informację – będziesz pracować z Gudi.
Zgubiona kropka.- żyjesz? - zapytał
hmm...
Nudziło. Jak cholera. Nuudziło.
Końcówka mi się podobała. Dżem...
W Rosji?

Odnoszę wrażenie, że to się dzieje w Rosji. Taak?
Ale ogólnie praca stylowo i warsztatowo sprawna, tylko przypomnę o pewnym przypadku, to jest, wołaczu

Are you man enough to hold the gun?
3
Akcja dzieje sie (aktualnie) w Górnośląskim Okręgu Przemysłowym - tzn, Katowice i okolice.
Co do tego, ze nudno - albo się pisze opowiadanie, albo coś dłuższego - w pierwszym przypadku akcja musi szybko mknąć do przodu - w drugim trzeba rozwijać wszystko wolniej - stopniowo i z wyczuciem. Zresztą nie sądzę, żeby na tych dziesięciu stronach mało się działo... Dla wyjaśnienia - planowana objętość tekstu to jakieś 150 stron.
Co do tego, ze nudno - albo się pisze opowiadanie, albo coś dłuższego - w pierwszym przypadku akcja musi szybko mknąć do przodu - w drugim trzeba rozwijać wszystko wolniej - stopniowo i z wyczuciem. Zresztą nie sądzę, żeby na tych dziesięciu stronach mało się działo... Dla wyjaśnienia - planowana objętość tekstu to jakieś 150 stron.
Respiciens post te, hominem memento te. Cave, ne cadas
4
Testudos pisze: Nudziło. Jak cholera. Nuudziło.
Pierwsza część zrobiła na mnie dobrą ocenę, Plisken - zerknij na moją ocenę i to, co ci z tekstu "wypatroszyłem".
Drugą część przeczytam dziś, ale dopiero jak skończę swoją robotę (nauuukkaa....)
Dodane po 53 sekundach:
kumba mać. zrobiła na mnie dobre wrażenie* (napisałem, że ocenę - z przemęczenia już mi się słowa plączą... )
6
dwa AK-74. Pułkownik uśmiechnął się szeroko.
A nie AK-47?

Wtem ktoś położył mi rękę na ramieniu.
Zwinęłam się i z całej siły uderzyłam napastnika łokciem w brzuch.
Nie uważasz, że bohaterka ma ADHD?


Wiecej nie szukałem.
Druga część dalej nie mówi nam nic istotnego, jednak ciekawi mnie znajomość Dawida i Sary. Zacznę od tego, że oboje nie pasują do tego opowiadania, przynajmniej narazie. Nie wątpie, że masz cel wprowadzać ich do opowiadania. Jednak póki co, widzę dwójkę pijaków. Mimo to, wyczuwam tu coś ciekawego, pewnie naprowadza mnie na takie wnioski to, że wspomniałeś, że jego życie sie zmieniło od kiedy ją poznał. Mam nadzieje, że nie chodziło tu o zmianę na alkoholika. Jest dobrze, czekam na następne części. Ocena 4.
Pozdrawiam,
Hansu
Bliscy sąsiedzi rzadko bywają przyjaciółmi.
Tylko ci, którzy nauczyli się potęgi szczerego i bezinteresownego wkładu w życie innych, doświadczają największej radości życia - prawdziwego poczucia spełnienia.
Tylko ci, którzy nauczyli się potęgi szczerego i bezinteresownego wkładu w życie innych, doświadczają największej radości życia - prawdziwego poczucia spełnienia.
7
Widać, że masz jakiś plan. Nie mam bladego pojęcia jaki, ale jakiś masz.
Z przykrością stwierdzam, że ta cześć była nudna, jak już zresztą wspomniano. Kolejne rozdziały jakoś, przynajmniej na razie, nie pasują do siebie, ale ja myślę, że ty masz jakiś plan
Było troszkę literówek, ale to mało istotne. no i ten nieszczęsny AK-74!!
Styl tym razem wydawał mi się być barwniejszy. Niektóre sformułowania bardzo mi się spodobały.
Mam nadzieję, że nie poprzestaniesz na pochwaleniu się jedynie tymi dwoma częściami, bo bądź co bądź troszkę mnie zaintrygowałeś.
PZDR
Z przykrością stwierdzam, że ta cześć była nudna, jak już zresztą wspomniano. Kolejne rozdziały jakoś, przynajmniej na razie, nie pasują do siebie, ale ja myślę, że ty masz jakiś plan

Było troszkę literówek, ale to mało istotne. no i ten nieszczęsny AK-74!!
Styl tym razem wydawał mi się być barwniejszy. Niektóre sformułowania bardzo mi się spodobały.
Mam nadzieję, że nie poprzestaniesz na pochwaleniu się jedynie tymi dwoma częściami, bo bądź co bądź troszkę mnie zaintrygowałeś.
PZDR
"Małymi kroczkami cała naprzód!!" - mój tata.
„Niech płynie, kto może pływać, kto zaś ciężki – niech tonie.” - Friedrich Schiller „Zbójcy”.
"Zapal świeczkę zamiast przeklinać ciemność." - Konfucjusz (chyba XD)
„Niech płynie, kto może pływać, kto zaś ciężki – niech tonie.” - Friedrich Schiller „Zbójcy”.
"Zapal świeczkę zamiast przeklinać ciemność." - Konfucjusz (chyba XD)