"Wciąż wzdłuż strażnicy"

1
W związku, że poczyniłem pewne modyfikacje co do pierwotnego tekstu, oraz z tym, że dłuższe "dzieła" nie cieszą się wzięciem, zamieszczam ten oto fragment :). Poszczególne części "publikowałem" już wcześniej, ale były to raczej przypadkowe wycinki wyrwane z kontekstu - teraz umieszczam je razem z całą resztą. Na razie tylko 13 stron. życzę miłej zabawy :)





Prolog



23.11.2006, Poniedziałek, godzina 11:17



W tym roku zima zaczęła się wyjątkowo wcześnie. W całym Radomiu panował siarczysty mróz – temperatura oscylowała w okolicach dwudziestu stopni poniżej zera. Sypał gęsty śnieg, chodniki i jezdnie pokrywała gruba warstwa oślepiająco białego puchu. Tego dnia ulicą Zbrowskiego nie przejechała jeszcze żadna piaskarka i nieliczni kierowcy którzy odważyli się wyprowadzić swoje samochody z przytulnych garaży, co rusz grzęźli w zaspach. Przygotowaliśmy się na taką ewentualność i już wczoraj założyliśmy łańcuchy na koła naszej furgonetki. Sam wóz był oczywiście kradziony.

Ominęliśmy kolejnego pechowego „władcę szos” i skręciliśmy w ulicę żeromskiego. Feliks odwrócił się do tyłu i rzucił krótką komendę.

- Założyć kominiarki i sprawdzić broń – odpowiedział mu szczęk przeładowywanych karabinków. Były to standardowe modele AK-47, tyle, że z dołączonymi potężnymi tłumikami, jakich czasem używa Specnaz - nie chcieliśmy ściągać policji przed czasem.

Rozejrzałam się po kabinie. Czułam, jak rośnie w nas napięcie. Marek, który siedział obok mnie, nerwowo poprawiał uchwyt wypchanego plecaka. Wszyscy poza mną i Abim mieli takie same. Wiedziałam, co w nich jest. Na samą myśl opanował mnie strach i podniecenie. W końcu nie co dzień dokonuje się takich rzeczy.

Przejechaliśmy przez skrzyżowanie i zatrzymaliśmy się przed drzwiami delegatury Mazowieckiego Urzędu Wojewódzkiego. Piękny, neoklasyczny budynek otulony był białym kożuchem, który nadawał mu wręcz bajeczny wygląd. Dowódca spojrzał na kierowcę, a później ponownie na nas.

- Omawialiśmy to tysiące razy. Wszyscy wiedzą co mają robić. Marek, Marcin, Gudi – pamiętajcie, nie krócej niż piętnaście minut, musimy mieć czas, żeby się z tamtąd wynieść. Uli, postaraj się usunąć tych strażników jak najszybciej, Abi – nie nawal, jeśli doczepi się jakiś policjant – strzelaj bez wahania - uśmiechnął się do nas lekko, poczym i on naciągnął kominiarkę na twarz. - Dobra, panienki, powodzenia. – Wyskoczyliśmy z samochodu i rzuciliśmy się biegiem do środka.

Puściłam się przodem. śnieg skrzypiał pod moimi butami. Za placami słyszałam przyspieszone oddechy moich towarzyszy.

Dwóch strażników stojących przy wejściu zupełnie zgłupiało na mój widok.

Przycisnęłam kolbę do ramienia i strzeliłam.

Poczułam silne uderzenie i jednocześnie rozległo się ciche syknięcie i o wiele głośniejszy trzask zamka.

Strażnik z przestrzeloną głową padł bezwładnie na ziemię. Odgłos przypominał huk jaki wydaje pięćdziesięciokilogramowy worek kartofli przy zderzeniu z ziemią.

Drugi na ten widok wrzasnął ze strachu i rzucił się do panicznej ucieczki, co sił w płucach wołając o pomoc.

Wycelowałam.

Ponowny trzask zamka i świst kuli opuszczającej lufę karabinu.

Krzyk urwał się w pół słowa.

Poczułam lekkie klepnięcie w ramię i po sekundzie minęła mnie reszta oddziału. Rozbiegli się po całym budynku, każdy do wyznaczonego wcześniej punktu. Zdobycie planów architektonicznych kosztowało nas trochę zachodu i jeszcze więcej pieniędzy, ale warto było zapłacić.

Nie tracąc więcej czasu, pobiegłam do stróżówki. Ostatni ochroniarz wykręcał właśnie numer na policję.

Podeszłam do niego i przyłożyłam mu lufę do skroni.

- Powiedz, że to pomyłka - wysyczałam

Strażnik miał około pięćdziesięciu lat i siwiejące już włosy. Przez te kilkanaście sekund od naszego wtargnięcia zdążył się już porządnie spocić.

Usłyszałam, że w końcu się połączył.

- Policja, słucham? – dobiegło ze słuchawki

- Przepraszam, po... pomyłka – zdołał wyjąkać ochroniarz, poczym odłożył słuchawkę.

Nacisnęłam spust.

Mózg nieszczęśnika wylądował na ścianie. Nagle zrobiło mi się niedobrze. Odetchnęłam głęboko i zdołałam opanować mdłości. Wróciłam na środek holu. Los chciał, że prócz strażników nie było tutaj nikogo. Chyba nikt nie usłyszał wołania o pomoc. Odwróciłam się twarzą do drzwi. Tam też pusto. Spojrzałam na zegarek. Minęły dokładnie trzy minuty.

Zaczęłam nerwowo przemierzać hol. Adrenalina wprost się ze mnie wylewała – oddychałam szybko, lekko trzęsły mi się ręce, a palec wskazujący wprost rwał się do naciskania spustu.

Cholera – dlaczego to tak długo trwa?

Usłyszałam za sobą kroki. Odwróciłam się błyskawicznie, przykładając kolbę do ramienia. W korytarzu prowadzącym w głąb budynku stał młody chłopak z przekrzywionymi okularami na nosie. W ręku trzymał jakieś papiery a na twarzy malował mu się wyraz nieopisanego zdziwienia.

- Na ziemię – powiedziałam wolno, pokonując chęć zabicia go tu i teraz. W końcu był młody i głupi – kolejna ofiara systemu, której jedyna wina polega na uległości wobec tych drani.

Chłopak jakby nie usłyszał rozkazu. Wypuścił z ręki papiery które rozsypały się po całej podłodze i rzucił się do ucieczki.

Jednak to właśnie przez takich tchórzy jak on, jest tak, jak jest – uświadomiłam sobie.

Strzeliłam mu w plecy.

Zrobił jeszcze kilka chwiejnych kroków poczym upadł z rozdzierającym jękiem.

W korytarzu dostrzegłam jednego z naszych. Gnał jak oszalały. Minął mnie i pobiegł w kierunku samochodu. Po chwili nadbiegła Gudi, a zaraz za nią Marek i Feliks. Ten ostatni, opuszczając budynek krzyknął:

- Dobra, mała, zwijamy się.

Ruszyłam za nimi.

Po kilkudziesięciu sekundach wszyscy byliśmy w wozie. Ruszyliśmy gwałtownie wyrzucając z pod kół fontanny śniegu.

Gdy byliśmy jakiś kilometr dalej, usłyszeliśmy pierwsze wybuchy.

Wszyscy wrzasnęliśmy w dzikiej radości.







1.



28.10.2007, Niedziela, godzina 22:10



To tutaj wszystko się zaczęło, na dachu tego wieżowca. Po co tutaj przyszedłem? Sam nie wiem. Ale czuje, że powinienem dzisiaj tu być.

Był chłodny jesienny wieczór, a ja stałem u stóp jednej z gwiazd – wielkich mrówkowców położonych niedaleko centrum Katowic – świadectwie o tym, że komuniści nie byli znowu tak zupełnie pozbawieni wyobraźni.

Zadarłem głowę. Jestem tutaj ostatni raz – uświadomiłem sobie z przerażającą jasnością. Cokolwiek jutro zrobię nigdy już tutaj nie wrócę. Nigdy już nie wejdę na ten dach – będę daleko stąd, albo nie będę w stanie się zmusić, by tutaj wrócić. Wiedziałem, że taka chwila nadejdzie, ale dopiero tutaj, teraz, stojąc tak blisko miejsca w którym zaczęła się cała historia, zdałem sobie sprawę ile to dla mnie znaczy i jak ważny jest jutrzejszy dzień.

Sięgnąłem do kieszeni z cicha nadzieją, że w paczce zostało jeszcze kilka papierosów. Są – dokładnie cztery – mało jak na cała noc, ale nie chciało mi się iść do kiosku. Muszą wystarczyć.

Wszedłem do klatki schodowej – zamek w drzwiach kiedyś na pewno bronił dostępu obcym, widocznie jednak owi obcy poczuli się urażeni i zdecydowali się go usunąć – prawdopodobnie łomem. Dla mnie to lepiej – nie trzeba wmawiać mieszkańcom że w końcu zjawiła się ekipa z gazowni.

W sieni panował półmrok. Goła żarówka dawała niewiele światła. Prawie po omacku, trzymając się balustrady, dotarłem na półpiętro. Winda nie działała. Spojrzałem na schody jak na najgorszego wroga – dwadzieścia pare kondygnacji. Trudno. Zacząłem się wspinać.

Na ostatnie piętro dosłownie się wczołgałem – byłem wykończony. żeby dostać się na dach, musiałem jeszcze sforsować drzwi – nic trudnego, ale na razie zbyt trzęsły mi się ręce. Usiadłem na ostatnim stopniu i zapaliłem papierosa, czekając aż dojdę do siebie. Cholera, może jednak trzeba było skoczyć do kiosku?

Drzwi prowadzące na dach były stare i zniszczone, kiedyś był w nich zwykły zamek, ale ktoś postanowił go wyłamać. Czyżby specjalista który otwierał drzwi na dole? Albo jakiś samobójca? Kto by to nie był - trzeba przyznać, robotę wykonał bardzo rzetelnie – teraz w miejscu starego mechanizmu ziała ogromna dziura. Jako, że na nowe drzwi pieniędzy nie było – postanowiono przykręcić do framugi i samych drzwi dwie żelazne sztaby i połączyć je po środku kłódką.

Sztaby wyglądały bardzo solidnie. Szkoda, że kłódka była tandetna.

Chwila grzebania wytrychem i droga na dach stała otworem. „Chwila grzebania” – łatwo powiedzieć, prawda? Gdy tylko sobie przypomnę ile czasu zabrało mi opanowanie tej sztuki...

Wiatr i chłód – oto pierwsze co odczuwa się stojąc na dwudziestym piątym piętrze.

Zupełnie jak wtedy...

Przeszedłem wzdłuż nadbudówki i usiadłem pod ścianą twarzą w kierunku jasno oświetlonego centrum.

Znowu zachciało mi się palić. Naprawdę trzeba było kupić papierosy. Trudno. Na razie muszę wytrzymać.

Zapatrzyłem się w dal.

Po co wtedy tutaj przyszedłem? Chyba po to, żeby pobyć trochę samemu – poszukać siebie – jak by zapewne powiedział jakiś „wykształciuch”. A może po prostu chciałem się schlać w nietypowym miejscu. Uśmiechnąłem się krzywo.

Cholera – muszę zapalić.







2.



16.04.2007, Poniedziałek, godzina 21:53



Jasny gwint, ale tu wieje. Ktoś się powiesił, czy co? Do tego zimno jak cholera. Całe szczęście, że zabezpieczyłem się na taką ewentualność. To znaczy – kupiłem flaszkę. Pół litra zwykle wystarczało żeby dokumentnie się znieczulić. Mam tylko nadzieję, że stąd nie zlecę.

Podszedłem do krawędzi i lekko się wychyliłem. Zagwizdałem cicho – naprawdę tutaj wysoko.

Nagle zakręciło mi się w głowie. Poszukałem ręką oparcia, ale trafiłem tylko na powietrze. Zatoczyłem się i mocno wychyliłem się poza krawędź. Przez chwilę balansowałem na krawędzi, po czym w końcu udało mi się odzyskać równowagę. Powoli odsunąłem się od otchłani. Jasna cholera! Prawdziwy cud, że nie spadłem. Zdałem sobie sprawę, że się spociłem.

Zdjąłem plecak i usiadłem pod ścianą. Drżącymi rękami wyciągnąłem butelkę i pociągnąłem porządny łyk. Ciepło rozlało się po moim ciele. Od razu poczułem ulgę, a serce powoli wracało do normalnego rytmu. Jeszcze raz sięgnąłem do plecaka i wydobyłem świeżo napoczętą paczkę Cameli i sfatygowaną zapalniczkę po ojcu. Usiadłem wygodniej i po kilku nieudanych próbach udało mi się zapalić papierosa.

Zmrużyłem oczy przyglądając się panoramie Katowic. ściemniało się już, paliły się uliczne latarnie. Sznury samochodów znikały i pojawiały się w wylocie tunelu pod rondem. Na samym rondzie był znacznie mniejszy ruch. Pamiętam czasy, kiedy to miejsce było przekleństwem mieszkańców centrum – wielokilometrowe korki, wypadki, bezustanne wrzaski i obelgi którymi obrzucali się nawzajem kierowcy. Ach, wspomnienia...

Zaraz obok znajdował się jasno oświetlony Spodek – czytałem na plakacie, że dzisiaj miał odbyć się koncert jakiegoś zespołu rockowego... Zaraz, jaka to była nazwa... a tak – pamiętam – Kwas. Przynajmniej nie kryją swoich upodobań.

Pokręciłem głową. Nigdy nie zrozumiem kochających takie imprezy – tłok, ścisk, smród setek spoconych ludzi, najczęściej marne nagłośnienie i na dodatek każą sobie za to płacić ciężkie pieniądze. A co z unikalną atmosferą, kontaktem muzyków z publicznością? Może coś w tym jest, jeśli jednak ktoś koniecznie chce zostać obsikanym, czy zarobić butelką w łeb – to służę uprzejmie – i to nawet za darmo – tak z dobrego serca. Parsknąłem śmiechem – nie ma co, miłosierny samarytanin ze mnie.

Oderwałem wzrok od Spodka. Po lewej stronie w niebo wrzynał się w niebo najwyższy w okolicy budynek - kompleks Altusa – hotel, kino, dobrze zaopatrzony bar – jednym słowem wszystko co potrzebne do życia współczesnemu biznesmenowi zebrane w jednym miejscu.

Spojrzałem w kierunku rynku. Z tej odległości nie było szans go zobaczyć, wszędzie jedynie dachy i dachy – prawdziwa dżungla.

łyknąłem kropelkę naszego najpopularniejszego towaru eksportowego i skierowałem wzrok w niebo. żadnych chmur, ale łuna bijąca od miasta sprawiała, że można było zobaczyć jedynie kilka najjaśniejszych gwiazd. Choć uwielbiam życie w naszej ukochanej aglomeracji, to muszę oddać sprawiedliwość, że nocne niebo najpiękniejsze jest właśnie na wsi – setki, tysiące konstelacji...

Wtem usłyszałem skrzypnięcie drzwi prowadzących na dach. Ktoś zauważył, że włamuje się tutaj i wezwał policję? Wspaniale. No po prostu, świetnie. Ciekawe, jak się z tego wyłgam. Siedziałem po prawej stronie nadbudówki w której znajdowały się drzwi, tak, że w pierwszej chwili byłem niewidoczny dla intruza. Wystarczyło jednak, by dzielny stróż prawa przeszedł kilka metrów i przez następne czterdzieści osiem godzin będę oglądał świat w kratkę. Siedziałem bez ruchu, mając nadzieję, że przydział szczęścia na dzisiejszy dzień jeszcze mi się nie wyczerpał.

Minuty mijały, a żaden pałkarz nie pojawił się na horyzoncie.

Wstałem powoli, zostawiając plecak i butelkę pod ścianą. Skradając się, dotarłem do rogu budowli i ostrożnie się wychyliłem. Nie zamknięte drzwi, skrzypiały poruszane wiatrem. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że nikt ich nie pilnuje. Wrócić po plecak i wiać? Ale kto wszedł na dach? Rozejrzałem się, ale nikogo nie zauważyłem.

Postąpiłem jeszcze kilka kroków i wtedy ją spostrzegłem. Siedziała swobodnie na krawędzi dachu, nogi spuściwszy w przepaść i spokojnie paliła papierosa. Pierwsze co rzucało się w oczy to włosy – krótko ścięte, mieniące się wszystkimi odcieniami czerwieni. Niczym ogień – pomyślałem. Była ubrana w starą, podniszczoną kurtkę z wojskowego płótna. Kilka kroków od niej leżał wymięty plecak z podobnego materiału.

Po co tu przyszła? Samobójczyni? Ale czy każdy kto przychodzi w takie miejsce musi od razu chcieć się zabić? Jeśli nie, to po co tutaj się wspinać? Więc co ja tu, do jasnej cholery, robię? Dobre pytanie.

Wróciłem do swojego plecaka, i wziąłem butelkę.

Powoli, starając się robić jak najmniej hałasu, podszedłem do nieznajomej. Jeśli mnie usłyszała to nie dała tego po sobie poznać - w dalszym ciągu siedziała wpatrzona w dal.

Modląc się w duchu, by znowu nie zakręciło mi się w głowie, usiadłem obok dziewczyny. Spojrzała na mnie, a na jej twarzy nie pojawiło się nawet śladowe zdziwienie.

Spuściła wzrok na butelkę i uśmiechnęła się lekko.

- Można? – zapytała. Miała przyjemny, lekko zachrypnięty głos.

Nie wiedziałem co powiedzieć, więc bez słowa podałem jej alkohol. Wypiła niewielki łyk, krzywiąc się przy tym lekko.

Wyciągnąłem papierosa i zapaliłem przyglądając się nowej towarzyszce. Miała całkiem ładną twarz, na bladej cerze wyraźnie odcinały się liczne piegi. Jednak największe wrażenie zrobiło na mnie jej spojrzenie – jej zielone oczy mówiły: „Widziałam już wszystko i wszystko przeżyłam. Nie możesz mnie niczym zaskoczyć. A nawet jeśli Ci się to jakimś cudem uda, to i tak mnie to nie zainteresuje”

łyknęła jeszcze raz po czym nie patrząc na mnie, oddała mi butelkę. Postawiłem ją między nami.

Przez chwilę panowała cisza, po czym nieznajoma nagle odwróciła się, wyciągając do mnie rękę

- Sara – przedstawiła się

- Dawid – uścisnąłem jej dłoń. Uśmiechnęła się do mnie. Miała piękny uśmiech.

W ten dziwny, wręcz nieprawdopodobny sposób poznałem Sarę Bergmann i to właśnie w ten wieczór moje życie miało się zmienić nie do poznania.











3.



18.04.2007, środa, godzina 05:02



Pułkownik Streckbein wszedł do pokoju sąsiadującego z salą przesłuchań. Zatrzymał się przy wielkim weneckim lustrze, przez które mógł zobaczyć aresztowanego. Osobnik wyglądał żałośnie – miał na sobie tylko różowe bokserki w kwiecisty wzór i potargany podkoszulek. Z rozbitego nosa ciekła mu krew.

- No to mamy Cię ptaszku – mruknął do siebie oficer. Podszedł do telefonu i wykręcił numer centrali.

- Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, czym możemy służyć? – odezwał się operator

- Streckbein, numer 87590 – połączcie mnie z porucznikiem Malczewskim.

- Chwileczkę, sprawdzam – przez chwilę słychać było tylko szybkie uderzenia w klawisze i po minucie ponownie odezwał się niski, męski głos;

- łączę.

Z głośnika dobiegła irytująca, elektroniczna melodyjka. Pułkownik przytrzymał głową słuchawkę i z kieszeni wyciągnął pomiętą paczkę Gitan-ów. Ostatnio dostać je można tylko w Holandii. Całe szczęście, że siostrzeniec dostał pracę w tamtejszej ambasadzie.

- Malczewski słucham.

- Witam pana, panie poruczniku. Streckbein z tej strony. Mam do pana pewną sprawę.

- Tak, o co chodzi?

- Pańscy ludzie brali udział w tym dzisiejszym aresztowaniu? – zapytał oficer zapalając papierosa.

- Chodzi o tego chemika?

- Dokładnie. No więc przyjmijmy, że pana podwładni trochę poturbowali naszego biednego aresztanta. Wybili my bark, złamali kilka palców, takie sprawy. Czy rozumie pan o co mi chodzi.

Przez chwilę w słuchawce panowała cisza.

- Było tam kilku świadków... – powiedział niepewnie porucznik.

- Gdy wyprowadzaliście chemika, ten zaczął się nagle rzucać i musieliście użyć wobec niego siły.

Ponowna, dłuższa chwila ciszy.

- Dobrze – powiedział w końcu Malczewski – przyjmiemy, że było tak jak pan mówi.

Streckbein uśmiechnął się szeroko.

- Dziękuję poruczniku, ma pan u mnie pół litra. Proszę tylko uprzedzić ludzi.

- Dobrze. To wszystko?

- Tak. Jeszcze raz dziękuję. Do widzenia.

Pułkownik odłożył słuchawkę i zaciągnął się papierosem.

- No to teraz się zabawimy... Ptaszku...





4.



18.04.2007, środa, godzina 10:07



Uwielbiam takie poranki – niebo zasnute ołowianymi chmurami, zimny deszcz i zapach gorącej kawy – żyć nie umierać.

Siedziałem w kawiarni „7 niebo” na ulicy Wolności, w Chorzowie. Lubiłem tą knajpkę – półmrok, dębowe stoły, nastrojowe ozdoby z wikliny, w tle cicha muzyka no i przede wszystkim dobra kawa.

Spojrzałem na zegarek – za dziesięć jedenasta. Umówiłem się dopiero na wpół do dwunastą, dzisiaj jednak przyszedłem wcześniej – lubiłem czasami posiedzieć w samotności, odprężyć się, poczytać gazetę – innymi słowy – zwolnić na chwilę.

Więc co tam słychać w wielkim świecie... Wyciągnąłem z torby Wyborczą – tak, wiem, że to banda sępów goniących za tanią sensacją, ale mam do nich pewien sentyment - i spojrzałem na artykuł na pierwszej stronie.

„Na tropie terrorystów” – głosił tytuł.

Terrorystów? A tak, pamiętam, pół roku temu wysadzili jakąś delegaturę Mazowieckiego Urzędu Wojewódzkiego. Zaraz, gdzie to było? Nieważne. W każdym razie, była to profesjonalna robota. Pojawili się znikąd, załatwili ochronę, podłożyli cztery ładunki wybuchowe w newralgicznych punktach budynku i zniknęli niczym sen jaki złoty. W dodatku zrobili to tak cicho, że nikt nie zdążył się zorientować, że coś w ogóle jest grane, aż było za późno. Z gmachu została jedynie dymiące zgliszcza i malownicza kupa gruzu. Były ofiary. Dużo ofiar. Zrobiła się z tego wielka afera. Dziennikarze po prostu posikali się ze szczęścia i przez następne dwa miesiące bez przerwy wałkowali ten temat.

Więc dorwali ich?

Wczytałem się w treść artykułu.

Wczoraj, w Rudzie śląskiej Piotr S. wraz z grupą przyjaciół świętował swoje urodziny. Zabawa przeciągnęła się do późna w nocy. Około drugiej nad ranem, w całym domu nagle zgasły wszystkie światła. Krótko po tym do budynku wtargnęli funkcjonariusze oddziału antyterrorystycznego wojewódzkiej komendy policji w Katowicach. Kilka minut później pechowy solenizant , zakuty w kajdanki znalazł się w radiowozie mknącym w kierunku centrum aglomeracji.

Piotr S. z wykształcenia doktor nauk chemicznych, zatrudniony jako adiunkt w Instytucie Chemii Uniwersytetu śląskiego podejrzany jest o wyprodukowanie materiałów wybuchowych użytych w głośnym zamachu bombowym w delegaturze Mazowieckiego Urzędu Wojewódzkiego w Radomiu. Z zebranego materiału wiadomo, że podejrzany działał na polecenie skrajnej organizacji anarchistycznej „Black and Red” odpowiedzialną za wspomniany wyżej akt terroru. Rzecznik katowickiej Policji Mirosław Brędkowski nie kryje zadowolenia z aresztowania Piotra S. i twierdzi, że fakt ten jest „milowym krokiem na drodze do rozwiązania tej nader skomplikowanej sprawy i ujęcia wszystkich odpowiedzialnych za to straszliwe wydarzenie”.

Z nieoficjalnych źródeł wiadomo nam, że na trop Piotra S. policjantów naprowadził anonimowy informator (prawdopodobnie ktoś z bliskiego otoczenia podejrzanego) który przekazał im, że Piotr S. krótko przed 11 listopada ubiegłego roku otrzymał zlecenie na wykonanie dużej ilości C-4 – materiału wybuchowego którego ślady wykryto na miejscu tragedii.

Z wiadomości do których udało się dotrzeć naszemu reporterowi wynika, że podejrzany odmówił składania zeznań i zażądał kontaktu z swoim adwokatem.

Obecnie Piotr S. przebywa w katowickim Areszcie śledczym i objęty jest wyjątkowo ścisłą ochroną policji.

Bosko – nie dość, że pismacy powiedzieli zamachowcom, że ktoś, kto może ich wydać wpadł w łapy policji, to jeszcze dodali informację, gdzie przebywa i że muszą się spieszyć, bo jeszcze nie zaczął sypać. Założę się, że nie minie tydzień, a delikwent popełni „samobójstwo”.

Zamówiłem jeszcze jedną kawę i zapaliłem pierwszego dzisiaj papierosa.

Swoją drogą, jestem ciekaw co kieruje tymi terrorystami? Czy oni naprawdę wierzą w to, że wysadzając w powietrze kilka budynków i zabijając paru ludzi zmienią świat? A jeśli nie, jeśli zostało im jeszcze trochę rozumu w głowach, to po co to robią? Dla rozrywki, emocji, chorej przyjemności zadawania bólu? „Dziwny jest ten świat...”

Ktoś klepnął mnie w ramię

- Nie śpij, Rebbe – powiedział Pepe siadając – bo cię okradną

Spojrzałem na zegarek.

- Stało się coś?

Na jego twarzy odmalowało się zdziwienie. Nie uważam siebie za autorytet w kwestii urody, szczególnie jeśli chodzi o płeć "brzydką", ale jeśli ktoś przypadkiem zapytałby mnie o zdanie, to bez chwili wahania stwierdziłbym, że Pepe miał paskudną gębę.

- Co niby miało się stać?

- Pierwszy raz w życiu zjawiłeś się przed czasem.

Uśmiechnął się szeroko.

- Mam dobre wieści i nie mogłem usiedzieć w domu. Zresztą ty też jesteś wcześniej.

Pepe był naszym kontaktem z półświatkiem. Handlował marihuaną. Nie był grubą rybą i miał na tyle rozumu, by być tego świadomym. Z drugiej strony, nie był drobnym dealerem wciskającym narkotyki licealistom. Jego klientelę stanowili głównie drobni biznesmeni, urzędnicy na średnich stanowiskach, nawet jeden nauczyciel – generalnie ludzie, których nie podejrzewałoby się o zamiłowanie do nielegalnych używek. Nie zbijał kokosów, ale nie narzekał. No i zawsze pozostawały kontakty które nawiązywał prowadząc swą działalność. Jak się okazało – bardzo użyteczne kontakty.

- Spotka się z nami? - zapytałem

- Tak, w sobotę.

Kiwnąłem głową.

– Dobra robota.

Rozmowę przerwał kelner, który podszedł do naszego stolika. Szymon wziął setkę wódki. Po chwili wahania zamówiłem to samo. W końcu sukces trzeba uczcić.

- Za udaną akcję – stuknęliśmy się szklaneczkami. Wypiłem duszkiem. Alkohol palił gardło, ale i rozgrzewał ciało. Skrzywiłem się. Trzeba było wziąć coś do zapicia. Trudno.

- Kiedy powiadomisz resztę? – zapytałem.

Pepe spojrzał na zegarek.

- Za pół godziny muszę być u Sanchza. Mozart już tam będzie.

Siedzieliśmy chwilę w milczeniu. Z nagłą jasnością uświadomiłem jak wiele rzeczy może pójść nie tak, jak wielu sytuacji nie sposób przewidzieć i jak bardzo ryzykujemy. Tak, przyznaję się – bałem się. Trudno się do tego przyznać, nawet przed samym sobą, ale w tym momencie naprawdę gotów byłem zrezygnować z całej akcji.

- Nie boisz się? – nie wytrzymałem – jeśli nas dorwą, to przez następne dziesięć lat będziemy dawać dupy w pierdlu.

Pepe uśmiechnął się tylko i klepnął mnie w ramię.

- Będzie dobrze – powiedział tylko, poczym wstał. – Muszę lecieć.

Uścisnęliśmy sobie dłonie, po czym wyszedł. Zobaczyłem go jeszcze przez okno kawiarni, gdy stawiał kołnierz by ochronić się od zacinającego deszczu. Po chwili zniknął mi z oczu.

Zapaliłem kolejnego papierosa. Ostatnio za dużo palę, ale nerwowy czas nie sprzyja w rzucaniu nałogu.

Naprawdę miałem wątpliwości. Pepe może się już przyzwyczaił, ale ja pierwszy raz w życiu miałem złamać prawo, na dodatek w taki sposób. Fakt, to ja wymyśliłem całą akcję i namówiłem innych by mi w niej pomogli, jednak teraz, gdy plan zaczynał stawać się rzeczywistością, zobaczyłem cała sprawę w nowym świetle. To już nie wymysły, to nie żaden film - to życie, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Teraz jednak już za późno by się z tego wycofać, nie tracąc jednocześnie twarzy.

Skinąłem na kelnera.

- Jeszcze raz to samo.

Wypiłem. Za drugim razem zawsze lepiej smakuje. Zamknąłem oczy i kilka razy głęboko odetchnąłem. Poczułem że napięcie ustępuje. Jednak wódka rzeczywiście jest napojem bogów. żadne tam francuskie sikacze, żadne tam piwo – woda ognista to jest to – to najlepsza towarzyszka i prawdziwa przyjaciółka która nie opuści Cię w potrzebie, to różowe okulary przez które świat wydaje się piękny, a życie nie boli tak bardzo.

Czy jestem już alkoholikiem? Uśmiechnąłem się lekko.

Spojrzałem na stół i dopiero teraz zauważyłem małą świeczkę w wiklinowym koszyku. Wyciągnąłem zapalniczkę i po krótkiej walce udało mi się ją zapalić. Podpaliłem knot i zapatrzyłem się w ogień.

Zupełnie jak jej włosy. W piątek znowu się spotykamy. Mam nadzieję, że do tego czasu przestanie padać.

Sara była... niepospolita. I taka też była nasza znajomość. W tamten pamiętny wieczór, gdy pierwszy raz się zobaczyliśmy, nie wymieniliśmy wielu słów. Siedzieliśmy wpatrzeni w świat rozpościerający się pod naszymi stopami, zatopieni w milczeniu, zasłuchani w odgłosy miasta, osobliwą melodię życia. To dziwne, ale nie krępowało mnie to, przeciwnie - czułem się odprężony. Myślę, że ona także. Po jakimś czasie położyła mi głowę na ramieniu, a ja ją objąłem. Czułem jej ciepło i delikatny zapach mięty. Zastygliśmy w tej pozycji na dłuższy czas. Nie, nie było w tym pożądania, jedynie nieodparte wrażenie, że znamy się nie od dziś i że wiele dla siebie znaczymy. Nigdy w życiu nie czułem się tak dobrze. Dziwnie to brzmi w moich ustach, prawda? Coś się we mnie wtedy poruszyło, coś o czym myślałem, że już przepadło na zawsze...

Potem wstała, przy wejściu na dach rzuciła tylko, że za tydzień znowu tu będzie. Nie wiem jak długo jeszcze tam siedziałem. Po pewnym czasie zauważyłem, że opróżniłem całą butelkę. W głowie już nieźle mi szumiało, podczołgałem się więc pod ścianę przybudówki i zasnąłem. Następnego ranka obudziłem się z okropnym bólem głowy i ze zdziwieniem stwierdziłem, że jestem cały mokry – musiało się rozpadać w nocy, a ja byłem zbyt pijany, by to zauważyć. Normalka. Po prostu życie musiało dać mi do zrozumienia, że wcale takie cudowne nie jest, a poprzedni wieczór był jedynie krótkim zawieszeniem broni. A może to był sen? W każdym razie w piątek spędzę noc pod gołym niebem. Mam nadzieję.

Oby tylko do tego czasu przestało padać...
Respiciens post te, hominem memento te. Cave, ne cadas

2
Nikt nie odpowiada na ten tekst...a szkoda. Ja już przeczytałem... (jestem tu strasznie często, więc nic dziwnego)

Oto (nieliczne) rzeczy, których chcę się uczepić:
Plisken pisze: Gdy tylko sobie przypomnę, ile czasu zabrało mi opanowanie tej sztuki...
Przecinek, przed "ile".
Plisken pisze: Po lewej stronie w niebo wrzynał się w niebo najwyższy w okolicy budynek
Powtórzenie.
Plisken pisze:Ale czy każdy, kto przychodzi w takie miejsce, musi od razu chcieć się zabić?
Przecinek przed "kto" i przed "musi".
Plisken pisze: - No to mamy Cię ptaszku (...)
Nie pisz "cię" z dużej litery; to nie list, lecz opowiadanie.
Plisken pisze: - Streckbein, numer 87590 (...)
Liczby radzę pisać słownie.
Plisken pisze: Chwileczkę, sprawdzam – przez chwilę słychać było tylko szybkie uderzenia w klawisze i po minucie ponownie odezwał się niski, męski głos;
Po "sprawdzam" kropka, potem "przez" z wielkiej litery - to są dwa, oddzielne zdania. Potem na końcu, zamiast średnika - kropka.
Plisken pisze: Czy rozumie pan,o co mi chodzi.
Przecinek przed "o".
Plisken pisze: - Dobrze – powiedział w końcu Malczewski – przyjmiemy, że było tak jak pan mówi.
Kropka po "Malczewski", "przyjmiemy" z dużej litery.
Plisken pisze: Siedziałem w kawiarni „7 niebo” (...)
I znów: liczby radzę pisać słownie.
Plisken pisze: Wczoraj, w Rudzie śląskiej Piotr S. wraz z grupą przyjaciół świętował swoje urodziny. Zabawa przeciągnęła się do późna w nocy. Około drugiej nad ranem, w całym domu nagle zgasły wszystkie światła. Krótko po tym do budynku wtargnęli funkcjonariusze oddziału antyterrorystycznego wojewódzkiej komendy policji w Katowicach. Kilka minut później pechowy solenizant , zakuty w kajdanki znalazł się w radiowozie mknącym w kierunku centrum aglomeracji.

Piotr S. z wykształcenia doktor nauk chemicznych, zatrudniony jako adiunkt w Instytucie Chemii Uniwersytetu śląskiego podejrzany jest o wyprodukowanie materiałów wybuchowych użytych w głośnym zamachu bombowym w delegaturze Mazowieckiego Urzędu Wojewódzkiego w Radomiu. Z zebranego materiału wiadomo, że podejrzany działał na polecenie skrajnej organizacji anarchistycznej „Black and Red” odpowiedzialną za wspomniany wyżej akt terroru. Rzecznik katowickiej Policji Mirosław Brędkowski nie kryje zadowolenia z aresztowania Piotra S. i twierdzi, że fakt ten jest „milowym krokiem na drodze do rozwiązania tej nader skomplikowanej sprawy i ujęcia wszystkich odpowiedzialnych za to straszliwe wydarzenie”.

Z nieoficjalnych źródeł wiadomo nam, że na trop Piotra S. policjantów naprowadził anonimowy informator (prawdopodobnie ktoś z bliskiego otoczenia podejrzanego) który przekazał im, że Piotr S. krótko przed 11 listopada ubiegłego roku otrzymał zlecenie na wykonanie dużej ilości C-4 – materiału wybuchowego którego ślady wykryto na miejscu tragedii.

Z wiadomości do których udało się dotrzeć naszemu reporterowi wynika, że podejrzany odmówił składania zeznań i zażądał kontaktu z swoim adwokatem.

Obecnie Piotr S. przebywa w katowickim Areszcie śledczym i objęty jest wyjątkowo ścisłą ochroną policji.
Czytając nie wiadomo, czy to dalej narracja opowiadania, czy też fragment gazety - weź to wszystko w cudzysłów i wyszczególnij pochyłym pismem.
Plisken pisze: - Nie śpij, Rebbe – powiedział Pepe siadając – bo cię okradną
Kropka po "siadając", "bo" z dużej litery, kropka po "okradną".
Plisken pisze: No i zawsze pozostawały kontakty które (...)
Przecinek przed "które".
Plisken pisze: - Spotka się z nami? - zapytałem
Kropka po "zapytałem".
Plisken pisze: - Za udaną akcję – stuknęliśmy się szklaneczkami.
Kropka po "akcję" i "stuknęliśmy" z dużej litery - to są dwa osobne zdania.
Plisken pisze: Z nagłą jasnością sobie uświadomiłem jak
Błąd ukazałem w cytacie.

To wszystko, co zauważyłem jako złe... za to...

Ten tekst mnie wciągnął jak cholera. Umiesz pisać, umiesz przemycać szczegóły, informacje czytelnikowi. To pierwszy tekst ze wszystkich, jakie postanowiłem poprawić i ocenić, który tak mnie wciągnął i zainteresował. Historia trochę się pogmatwała w czasie czytania, przeskoczyłeś z jednej osoby do drugiej - ale ok. Właściwie nie ok - BARDZO DOBRA robota. Cieszę się, że pierwszy zabrałem się za ten tekst, widzę, że rzeczywiście weryfikatorów brakuje do roboty... hmm... może się zgłoszę? Może, ale dopiero jak dostanę jakąś pochwałę; to będzie znaczyło, że zasługuję. Teraz możliwe, że nie jestem godzien ;)

Naprawdę, podoba mi się. Masz rękę do tego.

Wcześniej oceny, który wystawiłem, były niby na wyrost, albo za słabe (takie odniosłem wrażenie). W twoim wypadku daję 4+ i nie zwracam uwagi na czyjeś komentarze. Gdybyś tak jeszcze to dopracował, dodał kilka rzeczy od siebie, zwiększył syntezę między akapitami (bo, jak wspomniałem wcześniej, chwilowo zgubiłem się w tekście), to dam 5.

Z pozdrowieniami - SkySlayer

3
żeby się z tamtąd wynieść
Nie powinno być "stamtąd"?

Stamtąd - zaimek odnoszący się do miejsca oddalonego od osoby mówiącej, z którego zaczyna się jakieś działanie, np. Stamtąd łatwo trafisz do hotelu.


Jasny gwint, ale tu wieje. Ktoś się powiesił, czy co?
...? Wieje jak się ktoś powiesi?


- Dokładnie. No więc przyjmijmy, że pana podwładni trochę poturbowali naszego biednego aresztanta. Wybili mybark, złamali kilka palców, takie sprawy. Czy rozumie pan o co mi chodzi.
My? A może mi? By? Mu?



Nawet nie chciało mi się szukać błędów czy potknięć. Skupiłem się tylko na fabule. Jednak muszę przyznać bez bicia, że nie ciekawiło mnie tak jak poprzednio. Może dlatego, że znałem niepoprawioną wersję, albo się "oswoiłem" z historią? Nie wiem.

Jednak pierwszy fragment (prolog) wydaje mi się teraz żywcem wyciągnięty z filmu akcji, nie poczytuję tego jako błąd, lecz mnie to lekko bije po oczach.

Ehh, nie pamiętam za bardzo co pisałem ostatnio, lecz czuję, że nic nowego nie napiszę. Nie będę pisał bzdur, bo nie mam na to ochoty.

Jutro, albo wieczorem zobaczę wszystkie części opowiadania i wypowiem się, w którymś z tematów (zapewne tym najświeższym).



Pozdro.
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.

4
No to jedziemy. Koledzy wyżej wymienili błędy, które najbardziej kują w oczy, ale ja mam coś od siebie.


Zadarłem głowę. Jestem tutaj ostatni raz – uświadomiłem sobie z przerażającą jasnością. Cokolwiek jutro zrobię nigdy już tutaj nie wrócę. Nigdy już nie wejdę na ten dach – będę daleko stąd, albo nie będę w stanie się zmusić, by tutaj wrócić.




Co tak trapi naszego bohatera? ponadto jednak wrócił na ten dach tydzien poźniej, czyż nie?


W ten dziwny, wręcz nieprawdopodobny sposób poznałem Sarę Bergmann i to właśnie w ten wieczór moje życie miało się zmienić nie do poznania.


Samo to, że ją poznał jeszcze nie zmieniło jego życia. A dopiero to, co się potem stanie, a co się stanie, wiesz tylko ty.


18.04.2007, środa, godzina 10:07
Spojrzałem na zegarek – za dziesięć jedenasta.


Zdecyduj się, chyba, że tak długo tam siedział, jeśli tak, proponuje to wyeksponowac.



Co do tekstu... wciąga, ale zostawiasz wiele znaków zapytania. Domyslam się, że wyjasnisz je w poźniejszych częsciach, ale narazie pozostaje niedosyt. Narazie widzę tu film sensacyjny klasy B. Coś w tym jest, ale na podstawie tego trudno to określic. Ponadto całkiem dobrze piszesz, poszczególne błedy wynikają, według mnie, bardziej z niedbałości niż nie wiedzy.



Co do Dawida i Sary - napiszę w recenzji drugiej części.



Narazie moja ocena to 4-, za tą część.



Pozdrawiam,

Hansu
Bliscy sąsiedzi rzadko bywają przyjaciółmi.





Tylko ci, którzy nauczyli się potęgi szczerego i bezinteresownego wkładu w życie innych, doświadczają największej radości życia - prawdziwego poczucia spełnienia.

5
Oj, ależ długo ten tekst tu zalega. Pora coś z tym zrobić.



Historia może i ciekawa (względnie ciekawa), ale sposób jej przedstawienia zupełnie do mnie nie trafia.

Zdania są jakby porozrywane i nie zawsze tworzą spójną całość. To bardzo męczy i przeszkadza w złapaniu właściwego tempa czytania.

Jest troszkę rażących powtórzeń, nie dużo, ale bardzo wyraźnych i bolesnych dla czytelnika.

Tak jak już pisałem, do historii nie będę się zanadto czepiał, bo jak na razie poznałem zaledwie jej fragment, ale styl mi się nie podoba. Za bardzo to takie... nie wiem jak o określić.

Mimo wszystko udało ci się mnie zaciekawić i następny tekst na mojej liście opowiadań do ocenienia to kontynuacja twojej opowieści, więc jak tylko znajdę czas to się za niego wezmę. Tam postaram sie napisać coś więcej o fabule.
"Małymi kroczkami cała naprzód!!" - mój tata.

„Niech płynie, kto może pływać, kto zaś ciężki – niech tonie.” - Friedrich Schiller „Zbójcy”.

"Zapal świeczkę zamiast przeklinać ciemność." - Konfucjusz (chyba XD)
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”