Wiolonczelistka

1
Uderzająco piękne, jasno szare oczy lśniły nieprzerwanie dziecięcą radością, jakby ich właściciel nigdy nie doświadczył bólu. Czarne jak smoła, długie włosy były zawsze rozwichrzone. Nos – mały i zadarty, usta – duże i niezwykle zmysłowe. Skóra – porcelanowo biała.

Gdybyś spotkała go przypadkiem na ulicy, dziewczyno, w pierwszej chwili pomyślałabyś, że to Anioł, który sfrunął z nieba na ziemię i wylądował prosto u twoich stóp. Dopiero potem, przyjrzawszy mu się dokładniej dostrzegłabyś, jak bardzo jest ludzki. Nie młody, a już na pewno nie przystojny, tak jak ci się z początku wydawało – jego zmęczona twarz pokryta jest wieloma zmarszczkami. Dłonie ma zniszczone, palce pokaleczone. Włosy brudne i tłuste.

„A jednak wciąż jest w nim coś, co mnie pociąga” – rozmyślałabyś potem całymi dniami i nocami. – „Coś, co sprawiło, że ugięły się pode mną nogi. Coś, co sprawiło, że zachciało mi się płakać.”



Uwielbiał zapach druku. Zanurzał nos głęboko w kartki starego wydania „Boskiej komedii” Dantego i obserwował szeroko otwartymi oczami kobietę o imieniu Blanka, krzątającą się między regałami pełnymi książek z literaturą obcojęzyczną. Zastanawiał się, czy kiedyś go zauważy.

Spotkawszy ją jakiś czas temu na ulicy, z rozwianymi przez wiatr włosami i samotnością wymalowaną na twarzy; z czarnym futerałem na wiolonczelę na plecach, uświadomił sobie, że to ona – kobieta, która jest mu przeznaczona. A mimo to, poczuł niewysłowiony smutek. Serce łopotało mu mocno w piersi, jakby było zranionym ptakiem; oczy wypełniły się łzami. Od tamtej pory nie przestawał o niej myśleć. W nocy nie spał, wspominając jej przygaszone, błękitne oceany oczu, brzoskwiniową skórę, smukłe ciało, obleczone białą sukienką.

Za dnia włóczył się po całym mieście, dopóki jej nie odnalazł; a potem obserwował ją długo z ukrycia. Wkrótce nie miała przed nim żadnych tajemnic. Poznał ją na wskroś.



Mieszkała sama, w starej kamienicy na Starówce. Uczyła dzieci w szkole muzycznej i w domu kultury, dawała też prywatne lekcje. Należała do orkiestry symfonicznej. Koncertowanie w Filharmonii Narodowej sprawiało jej ogromną radość, a cotygodniowe próby traktowała jak spotkania z najczulszym kochankiem. Całkiem zatracała się w muzyce. Lubiła nosić sukienki, spódnice, szerokie swetry, rajstopy i kabaretki, a czasem też spodnie oraz lekkie koszulki w pastelowych barwach. Używała najczęściej różowych i szarych cieni do powiek. Na usta kładła tylko błyszczyk, nigdy szminki. Rzęsy pokrywała czarnym tuszem. Kiedy spotykało ją coś miłego w charakterystyczny sposób przygryzała górną wargę, a jej źrenice płonęły niezwykłym ogniem. Wtedy idąc stawiała wielkie kroki, i zdawało się, że płynie w powietrzu. Kiedy natomiast była smutna, chodziła zgarbiona, ze spuszczonymi na twarz włosami, które miały ukryć jej łzy przed światem. Uśmiechała się na widok przechodzących obok zakochanych par. Przymykała oczy, zwracała oblicze ku słońcu, które ją pieściło i oblizywała usta w melancholii. Płakała na widok kalek. Zazdrościła matkom z dziećmi. Zawsze była sama. Wszystko w niej krzyczało samotnością.



Teraz patrzył na nią nieśmiało spoza „Boskiej komedii” Dantego. Przestąpił z nogi na nogę i przekręcił kartkę. Jego oczom ukazała się przepiękna rycina przedstawiająca Archanioła Michała, spowitego w biało – brązową szatę i rozkładającego bursztynowe skrzydła i wezbrało w nim bolesne wzruszenie.



Nagle zapomniał o stojącej przy regałach z literaturą obcojęzyczną Blance. Gładził nieprzytomnie twarz Księcia Aniołów pokrytym bliznami palcem.



Dopiero po jakimś czasie, gdy nie wiedział, czy minęła minuta czy godzina, rozejrzał się uważnie po sali. Ale jej już nie było. Znikła, zostawiwszy po sobie jedynie zapach słodkich perfum. Odłożył książkę na miejsce. Oparł głowę o półkę, wstrząsany dreszczem cierpienia.



Jutro zobaczy ją w Filharmonii, ostatni raz ze smyczkiem ślizgającym się po strunach, z twarzą wykrzywioną rozkoszą, z potem nad zaciśniętymi ustami. W najpiękniejszej sukni.



Zbliżył się do miejsca, w którym stała. Dotknął grzbietu jednego z tomów z działu „Medicine” i przeczytał widniejący na nim napis. „History of the cancer”. Westchnął ciężko.



Kiedy nasze życie zostaje przesądzone? Co decyduje o tym, że zostaje przesądzone? Kto o tym decyduje? I dlaczego? Na przykład ten mężczyzna. Jedzie samochodem. I nagle – buch. Rozpływa się w nicość.

A przecież robił wszystko, jak należy. Był uczciwy – nigdy nie prosił o podwyżkę, na którą nie zasługiwał. Nie obgadywał ani nie okradał szefa. Nie włóczył się z kumplami po barach. W domu był zawsze punktualnie. Nigdy nikogo nie skrzywdził, a już na pewno nie zabił. Nie znęcał się nad żoną. Nie cudzołożył. Wspomagał potrzebujących. Co niedzielę chodził do kościoła. Więc dlaczego to się stało? Czy mogło zawinić dziecko? To samo, które wiózł w foteliku na tylnim siedzeniu?

Wyjące syreny rozdzierały na połowy nocną ciszę. światła rozświetlały siwą ciemność. Dym gryzł gardło. Niebo usiane gwiazdami wyginało się i opadało w dół. Na chwilę ruchliwa zazwyczaj ulica zamarła, oddając hołd mężczyźnie i niemowlęciu, zmiażdżonym w samochodzie, a teraz okrytym czarną folią. Ludzie przestali się śpieszyć w tysiące różnych miejsc – na randkę, na drugą zmianę, na imprezę, do sklepu, do kina czy teatru – i przystawali, aby popatrzeć. Kierowcy, motocykliści, rowerzyści , wstrząśnięci opuszczali swoje piękne maszyny. A wiatr śpiewał. A drzewa szumiały. A stada ptaków zataczały koła w górze, dalekie od tego, co działo się na ziemi, bliskie Bogu.



Potem karetka pogotowia odjechała, powożąc ze sobą zwłoki, a policja usunęła z drogi pozostałości rozbitego wozu i przywróciła ruch na ulicy, cały świat powrócił do normalności. Zapomniał.

On stał. Dokładnie naprzeciwko. Ale nie patrzył na szary, nagrzany cały dzień palącym słońcem asfalt, zbrukany krwią. Patrzył na gwiazdy. świeciły jaśniej niż gdyby oglądał je samotnie, na polu, pośród zboża, daleko od miasta. Ale księżyc najpiękniej. Roztaczał wokół siebie mleczno-białą poświatę, która koiła jego rozedrgane serce.



Tego dnia obudził się z płaczem. A później już ronił łzy na każde wspomnienie Blanki. Obserwował ludzi do nocy, do teraz, czekając na spotkanie z kobietą swego życia. W tej podróży towarzyszyły mu motyle, szybujące ponad jego głową i bezdomne koty, ocierające się o jego nogi, jakby były ogonem spadającej w dół komety. Mknącej nieuchronnie do celu – Filharmonii Narodowej, na przeciwko wypadku samochodowego.



„Pewnie to widziała” – myślał. Musiała widzieć, idąc z wiolonczelą, na próbę generalną przed koncertem, parę godzin temu. Ona, Diwa, najczulsza Muza, ze swoim ukochanym o srebrnych włosach, w czarnej, atłasowej sukni przepasanej grafitową, jedwabną wstęgą. Na bardzo wysokich, ciemnych, zamszowych butach.

Przez jego ciało raz po raz przebiegały dreszcze. A czas płynął. A on stał. A ulica zapełniała się melomanami. Księżyc lśnił coraz mocniej, coraz piękniej. W końcu, kiedy poczuł, że nadszedł zamierzony czas, ruszył, spoglądając ostatni raz na monumentalne kolumny i górujące nad nim statuy wielkich muzyków, drzewa rosnące wokół, latarnie, samochody, ludzi.

Ruszył powoli, z namaszczeniem. Nie mogąc zebrać myśli. Nie mogąc wydobyć z siebie głosu. Z sercem w gardle. Cichy i zapłakany. Drżący i na wpół przytomny. Kompletnie niezauważalny. Jak we śnie przebył drzwi wejściowe. Płynął kordonem bliźnich pod kryształowymi żyrandolami, korytarzami i schodami. Wszystko falowało, rozmywało się; dźwięki i obrazy stanowiły jedną, niewyraźną całość. Schody. Ostatnie. Zostały tylko schody... Kilkanaście gładkich, marmurowych stopni. Jeden, drugi...trzeci, czwarty... wreszcie - ostatni. „Tam dalej jest raj. Kanaan, Ziemia Obiecana.” – kołatało mu w głowie. – „ONA jest Ziemią Obiecaną.” A jego drzwi stały przed nim otworem.



Przekroczył je i niemal nie stracił gruntu pod nogami, przytłoczony ogromem piękna i emocji, które niespodziewanie zalały go niczym fala przypływu. Był na balkonie. Nad nim wisiał wysoki, kremowo – biały, zdobiony sufit. Poniżej rozciągała się sala zapełniona krzesłami i publicznością, wymieniającą między sobą opinie, oraz scena. Ta przykuła całą jego uwagę. Sprawiła, że przechodziło go mrowie. Miejsca dla muzyków. Sto. Miejsce dla dyrygenta. Z tyłu ogromne organy, wzbudzające respekt i zachwyt, a zaraz pod nimi, na samym środku - klawesyn, który sprawił, że wstrzymał oddech, gdy jego wzrok na niego padł. Przypomniał mu o fortepianach. Kochał fortepiany. śnił o nich nocami. Jego pokaleczone palce łaknęły dotyku klawiatury, generowania brzmień poruszających w nim najczulsze struny. Lecz najbardziej wzruszył się patrząc na miejsce wiolonczeli i altówek. To tam zasiądzie dziś jego Raj, jego Blanka. Gdzieś tutaj jest jej krzesło. Jej stojak z nutami, na wymalowanej w pożółkłych kartkach pięciolinii.

Trwał tak długo, rozmyślając, ze łzami piekącymi pod powiekami, dopóki światło nie zaczęło się zmieniać nad zupełnie już zapełnioną salą. Wtedy serce znowu mu zadrżało, jakby obudziło się nagle z rozkosznego śnienia, bez niepokojów. Czekał z zapartym tchem, aż się pojawi w czarnej, przepasanej szarym atłasem sukni, na wysokich, zamszowych butach. Czekał aż usiądzie i zacznie płynąć rzeką muzyki. Ostatni raz.



Po chwili, która była wiecznością, na scenę wkroczył dyrygent w czarnym fraku, a tuż za nim... muzycy... cała setka muzyków, każdy ze swoim instrumentem. Widownia zaczęła klaskać.

Ona, Blanka, stanowiła centrum jego wszechświata. Zaćmiło mu się przed oczami, gdy wreszcie ją dostrzegł. W tym samym momencie ona popatrzyła w górę, prosto na niego. A potem... wiedział to na pewno – uśmiechnęła się. Uniosła te swoje cudowne, motyle wargi do uśmiechu. Długo nie mógł w to uwierzyć. Zapłakany, pochłaniał ją łapczywie wilgotnymi, prawie nic niewidzącymi źrenicami.



Kiedy wybuchła muzyka, niczym pożar, strzelającym iskrami ogniem, musiał przysiąść na pobliskim krześle, aby nie upaść, tak niesamowite robiła wrażenie. Zawisła w powietrzu, rozkładając się przed nim różnobarwną tęczą. „Cztery Pory Roku” Vivaldiego, opus ósmy – wiosna. W przedziwny sposób wypełniała go liryczną radością. Czuł się lekki, wolny od zmartwień, od myśli o tym, co stanie się po koncercie. Przymknąwszy oczy popłynął filującą, wibrującą melodią, wznosząc się na wyżyny tylko po to, by zaraz runąć w dół, jak rozszalała lawina. Tańczył w jej objęciach. Rozkoszował się wszystkimi jej dźwiękami, szybował od jednego do drugiego, w każdym odnajdując zupełnie inną słodycz.



Wraz z pierwszą przerwą otworzył oczy. Spojrzał po twarzach muzyków i napotkał ją. Miała uniesiony nad głową smyczek, ten sam, którym jeszcze przed sekundą wysyłała go do nieba. Wiolonczela spoczywała między jej nogami, gorąca i zmęczona. A to był dopiero początek. Obserwował zachwycony, jak ręka ukochanej opada i smyczek dotyka strun, by znów otworzyć przed nim wrota do swojego świata, przypominając mu o jego własnym.



I ruszyli. Razem. Ramię w ramię nawałnicą uniesienia, w chmury. Wzbijali się najpierw powoli, delikatnie, łagodnie, następnie zaś gwałtowniej, niby liście popychane tchnieniem wiatru. Utwory zmieniały się, mieniły jak w kalejdoskopie, ale oni tego nie dostrzegali, zaczarowani, zaklęci. Zdobywali kolejne szczyty, jeden po drugim. Miesiące mijały bezpowrotnie. Wiosna, wilgotna, ciepła, pełna szczęścia ale i goryczy, zabierała ze sobą uśmiech i łzy. Następujące po niej parne lato – labirynty wzruszeń - pot z jej ud. Smutna, słotna jesień - przenikający do szpiku kości ból. Wreszcie zima – lód i mróz – zagubienie. Ostatnie allegro poprowadziło ich przez krainę szczęśliwości do gwałtownego końca.



Rozległy się oklaski i czar prysł. Muzycy dygali wdzięcznie przed zauroczoną widownią. Dyrygent niepostrzeżenie ocierał z policzków łzy wzruszenia. Blanka była teraz zupełnie inną osobą. Rozmawiała z pulchną skrzypaczką, rozpromieniona, a schodząc ze sceny nie spojrzała na niego ani razu.

Spadł deszcz. Przyniósł odpoczynek i orzeźwienie. Chmury pierzyły się na nocnym niebie, wściekle bijąc ogromnymi kroplami o ludzi, dachy, drzewa i chodniki. On stał przy fontannie na Rynku Starego Miasta. Mókł. Czekał. „Za parę godzin” – myślał. Starówka, zatłoczona dotąd turystami, z wolna pustoszała. Kamienice błyszczące światłami, jak śnieg w słońcu, gasły. Ale gdzieś daleko samochody nadal mknęły przez ulice, dzieci się rodziły, starcy umierali, rozgrywały się wojny. Kula ziemska nadal kręciła się wokół własnej osi. Słuchał bębnienia deszczu o toń wody zgromadzonej w fontannie, wpatrzony we własne buty. Nie istniało nic poza tym odgłosem. I tą wstrętną, od dawna nie opuszczającą go myślą, mrożącą wnętrzności na bryłę lodu. Usłyszał coś, co nie pasowało do mozaiki otaczających go dźwięków, coś na wzór stukotu obcasów, i w kokon, w którym siedział wdarł się płynący miodem głos kobiety: - Jesteś.

Potrząsnął głową, nie mogąc w to uwierzyć po czym podniósł wzrok. Miała na sobie tą samą, czarną sukienkę przepasaną szarą wstążką i te same wysokie, zamszowe buty, zmoczone deszczem, a w ręku wiolonczelę w futerale. Czas się zatrzymał. Patrzył na jej szare oczy, mały nos, wydatne usta, długie nogi, małe piersi. I nagle dostrzegł rzeczy, których wcześniej nie zauważał. Na przykład to, że ma dwa podbródki. że ma wokół motylich warg głębokie zmarszczki. że jej włosy są brudne i tłuste. że nie jest młoda a już na pewno nie piękna.

- Widziałam cię – rzekła Blanka. Jej twarz stała się płomieniem. – Obserwujesz mnie. Uśmiechnął się do niej. Nie pozostała mu dłużna.

- Po prostu... – zaczął, lecz ona ujęła go delikatnie za dłoń i odjęło mu mowę.



Z tym samym błyskiem w oczach, który rozpalał się, kiedy spotkało ją coś miłego, pociągnęła go za sobą. A deszcz padał. A ich serca biły młotem. On wciąż nie mógł uwierzyć w to, co się stało. Zauważyła go. Prowadziła do swojego mieszkania. Do swojego świata. Nie sądził, że tak to się potoczy, nawet, gdy na to liczył. Poprowadziła go drewnianymi drzwiami, na schody na pierwsze piętro. Nic nie mówiła. On nic nie mówił. Ręka w rękę weszli do jej mieszkania.

Przywitały ich żółte ściany, jasne panele, stare meble: szafa, szafki, komody; pokój gościnny dużymi oknami, pomarańczowymi zasłonami, śnieżnobiałymi firankami, dwoma kanapami i regałem; kuchnia oknami i stołem z czterema krzesłami. Blanka puściła go i odeszła, by odłożyć wiolonczelę na jej miejsce przy ścianie, zostawiwszy go sam na sam z najcudowniejszym z możliwych widoków: stojącym pod oknem, na przeciwko kanap, bajecznym, połyskującym w świetle księżyca czarnym fortepianem. Przymknął oczy i zacisnął palce płaczące za czarno – białą klawiaturą, w pięści. Przerwała to Blanka, łapiąc go na powrót za dłoń i prowadząc (ociekającego deszczem) ku łóżku. Gdy usiadł, przyjrzała mu się uważnie.

- Nie wierzę – rzekła, a jej usta lekko drżały; nie wiedział ze zdenerwowania czy z zimna – jak to wszystko się dzieje...? Powinniśmy się poznać... – coraz bardziej drżała - ...chociaż ty pewnie już mnie znasz...

Patrzył na nią nie mogąc się nadziwić, że tak bardzo ją kocha. Za każdym razem zadawał sobie pytanie dlaczego? Dlaczego tak mocno kocha ludzi, przecież oni nie są tego warci. Zaraz potem jednak odpowiedź sama skapywała do jego umysłu. Pogłaskał ją po jej białych, wiotkich rękach.

- Znam cię, Blanko – szepnął – znam cię całą.

Spojrzał na leżącą na łóżku książkę, tą samą wypożyczoną przez nią dzień wcześniej z biblioteki uniwersyteckiej, gdzie stała na regale z literaturą obcojęzyczną, w dziale „Medicine”. Jej drgające ze zdenerwowania lub zimna usta, ściągnęły się w wąską linię. Wstała. Ktoś inny widząc obserwującego go nieznajomego drżałby ze strachu. Ale nie Blanka. Ona czuła, że ten czarnowłosy mężczyzna jest jej przeznaczony, chociaż tego nie pojmowała. Bo jak może być jej przeznaczony ktoś, kogo w ogóle nie zna? Jednak poprowadziła go rzeką muzyki. Jednak przyprowadziła go do domu. Nawet nie pytała jak się nazywa. I dlaczego się nią zainteresował. I skąd o niej tyle wie. I dlaczego czuje się tak, jakby była w stanie przewrócić cały swój świat do góry nogami. Wyjść z ukrycia. Zacząć unikać śmierci, zamiast jej oczekiwać. To nie miało znaczenia. Nie pytała. Zapytała za to:



- Napijesz się kawy? - a po chwili beztrosko: - O, ja niemądra! Tak się przejęłam, że zapomniałam o całkiem przyziemnych rzeczach. Pewnie przemarzłeś... Chodź, pokażę ci łazienkę, osuszysz się.

Poprowadziła go. łazienka była duża, o jasnych, różowych ścianach. Pokazała mu gdzie wisi ręcznik i szlafrok (bo nie miała nic innego, w co mógłby się przebrać). Potem poszła do kuchni zrobić zapowiadaną kawę. Napełniła czajnik wodą, postawiła na ogniu. Zamyślona, oparła się o blat, patrząc w okno. On, zamyślony stał na środku łazienki, opierając się o ścianę i powoli ściągając odzienie.

„Koniec starego świata”- myślała.

„Koniec starego świata” – myślał.



Oddech. A potem słowa: - ...Ludzie uciekają od śmierci. Ja uciekałam od życia. To dlatego ukrywałam się przed światem. Z nikim się nie przyjaźniłam, nikogo nie kochałam. Ale ty wszystko zmieniłeś...



Usłyszał hałas otwieranych drzwi. Obrócił się do tyłu strzepując z rzęs resztki zamyślenia. W przejściu stała Blanka z pociemniałymi źrenicami, wciąż w tej przemoczonej sukience, lecz już bez grafitowej przepaski, tak jakby zaczęła się przebierać, ale nie zdążyła tego zrobić do końca. Nie był w stanie w porę zareagować na to, co po chwili uczyniła, za bardzo zaskoczony, za bardzo nieobecny. Poczuł w ustach jej falujący język i jęknął. Oplotła go ramionami niczym bluszcz, szukający dla siebie oparcia. Powiodła dłonią po jego twarzy od włosów, skroni, podbródka do napiętej szyi i piersi opatulonej jej puchatym szlafrokiem. Długo nie chciała go puścić. Zrobiła to dopiero uświadomiwszy sobie, że nie odpowiada. Powoli, z rozleniwieniem odchyliła głowę i popatrzyła mu w oczy, rozrzewniona.



- Jeżeli wszystko o mnie wiesz…to wiesz też czego pragnę – zamruczała. – Jeżeli jesteś tutaj, by mnie uszczęśliwić…







Pościel była fioletowo – różowa, jedwabna. Ześlizgiwała się z łóżka. Zatopili się w niej. W jej fiołkowym chłodzie, głęboko oddychając.



***

Była w butach. Nie chciała ich zdjąć. Nie pozwoliła ich zdjąć nawet jemu, kiedy ją rozbierał. Więc na to przystał. Cały czas czuł ich dotyk na pośladkach.



***

Najpierw częstowali się żarliwymi pocałunkami, w każdym zakamarku. Potem wpadali w siebie jak rzeka do morza.



***

Rumieniec buchał z jego tak zazwyczaj bladych policzków, na czoło wystąpił gorący pot. Szumiał coś topniejącym głosem do jej ucha, chłonąc ją całym sobą, drżąc i płonąc w nieznanej dotąd rozkoszy. Coś budziło się w nim do życia; wzrastało niczym ziarno w jałowej ziemi, duże, zupełnie nieoczekiwane i nie dające się w żaden sposób wyplenić. Zapragnął to za wszelką cenę pielęgnować, bo strach i smutek ukryły się, przyczaiły, by w odpowiednim momencie znów zaatakować. To miłość.



***

Przez cały czas nie utracili ze sobą kontaktu wzrokowego. Zaciskał dłonie wokół jej chorobliwie szczupłych ramion, jakby bał się, że spadnie. Ona gładziła jego od góry do dołu poznaczone bliznami plecy. Wzlatywali. I nic prócz tego nie było ważne.



W górę… w górę, ptactwo.





- Kocham cię – powiedziała w najważniejszym momencie miłości.

„Koniec starego świata”.



Po wszystkim czuł się winny, ale szczęśliwy. Jego serce wypełnione po brzegi miłością, biło spokojniej w jej objęciach. Na granicy jawy i snu czekał na strach i smutek, wciąż ukryte. Ona leżała w drzemce, która zdawała się trwać całą noc. Przypomniał sobie co mówiła zanim zasnęła. Jej niespokojny oddech. Wszystko zmienił, powiedziała. Wszystko zmienił…

Delikatnie wyplątał się z jej ramion. Mokry, zmęczony, odgarnąwszy długie, wilgotne kosmyki z czoła. Chciał ukoić płacz swoich palców. Cisza, chłód nocy wisiały w powietrzu. I ciemność rozjaśniona tylko jedną świecą.

Obudził ją jeden dźwięk. Uniosła się na łokciu i zobaczyła go na krześle przed fortepianem, z nogą na pedale, z rękami na klawiszach, wygiętego w łuk. Więc podeszła. Usiadła za nim, przytuliła się od tyłu i włożyła brodę w zagłębienie jego szyi. Wzięła jego delikatną, pokaleczoną dłoń do swoich motylich, pachnących kawą ust. On cały czas grał drugą na fortepianie. Czuła się cudownie. Przeżywała ponowne narodziny.

- Wykryto u mnie raka jakieś trzy lata temu – rzekła całując jego palce jeden po drugim. – Dokładnie pamiętam ten dzień. Była jesień. Padał deszcz; tak jak dzisiaj, wiesz: spadające liście, kałuże, te rzeczy. W gabinecie doktora pachniało rozkładającym się mięsem. Oznajmił mi z największym spokojem: „Ma pani raka płuc.” A przecież miałam mieć tylko zapalenie. Od kaszlu do raka.... – roześmiała się gardłowo. – Wróciłam do domu w stanie ciężkiego szoku. Uspokoiwszy się nieco pojechałam do rodziców. Chciałam im wszystko powiedzieć, ale nie zdołałam. Matka krzątała się wokół mnie jak ćma wokół lampy. Podawała mi zupy, ziemniaczki, ciasteczka, herbatki. Pytała o zdrowie. Mówiła: „Mam nadzieję, że to nic poważnego. Nie przeżyłabym, gdyby coś ci się stało, gdybym cię straciła.”. Wypiłam kawę i wróciłam. Wysłałam siostrze mieszkającej w Paryżu list z pożegnaniem. I wyjechałam z kraju. Oddałam się pod opiekę tutejszych lekarzy. Nie dawali mi dużych szans. Przeszłam wiele chemioterapii... bezskutecznych chemioterapii. A jednak wciąż żyję. Resztę znasz. Nie chciałam umierać na oczach moich bliskich. Ludzie uciekają od śmierci. Ja uciekałam od życia. To dlatego ukrywałam się przed światem. Z nikim się nie przyjaźniłam, nikogo nie kochałam. Ale ty wszystko zmieniłeś... Teraz chcę żyć...! Poznawać ludzi. Biegać rankiem nago po trawie. Podziwiać gwiazdy... po prostu żyć. To wszystko dzięki tobie. Czuję, że... – zrobiła przerwę i znów się roześmiała, tym razem pogodniej. – A nie znam nawet twojego imienia...

- Ezrael – szepnął przestając grać.



Odwrócił się do niej zdumiewająco piękny. Uderzająco piękne, jasno szare oczy lśniły nieprzerwanie…- Nazywam się Ezrael. I kocham cię, Blanko. Odkąd zobaczyłem cię na ulicy z wiolonczelą w skórzanym futerale na plecach. Od zawsze.



Na te słowa Blanka wybuchła płaczem. łzy płynęły jej po policzkach strumieniami. Ezraela przejął smutek. Wziął ją w objęcia i zakołysał, jakby była niemowlęciem spragnionym matczynego ciepła. Ale ona nie chciała tego. Odepchnęła go od siebie brutalnie. - Naprawdę mnie kochasz? – Spytała, po czym szarpnęła się z całej siły za włosy. Peruka opadła bezgłośnie na drewnianą podłogę.

- A teraz? – szepnęła – nadal mnie kochasz? Zawstydzona spuściła wzrok, ukrywając się przed jego spojrzeniem. Miała naturalnie rude włosy, teraz jej głowę porastały tylko ich małe, rzadkie kępki.

- Oczywiście, że cię kocham – odparł Ezrael i pogładził łagodnie jej twarz, uśmiechając się przy tym czule. – Kocham... – szepnął. Pochylił się i złożył na jej motylich wargach żarliwy pocałunek. Przytulił ją i czekał aż zaśnie, bezpieczna w jego ramionach. Utulona jego miłością. By śniła swe piękne sny.



Gdy zasnęła wstał i usiadł obok. Głaskał ją. śpiewał jej kołysanki. Wkrótce zaczęło świtać a powoli budzące się ptaki, jęły mu wtórować.

„Miła Blanko” – myślał – „Widzisz? Masz, czego pragnęłaś. Nikt nawet się nie dowie. Nikt nawet się nie przejmie.” I zapłakał.

- Nie płacz, Ezraelu.

W oknie, pod którym stał fortepian siedział mężczyzna. Miał długie, kręcone, blond włosy i oczy koloru bursztynu. Przyniósł ze sobą zimny wiatr, srebrną łunę i pomrokę. - Na każdego człowieka przychodzi czas. I na każdego Anioła.



Słowa rozjątrzyły w sercu Ezraela zadawniony ból, sprawiły, że odżyło w nim wspomnienie o milionach ludzi, o których dusze musiał walczyć z demonami; na których śmierć, pociągającą ze sobą jego czuwających nad nimi braci musiał patrzeć.



Mężczyzna zbliżył się do niego. Miał bardzo gęste, długie rzęsy, bardzo szczupłe ramiona i ogromne skrzydła na plecach. Rozrzucał wokół pióra.



- Aniele Ezraelu, nie płacz – powtórzył. – Wiesz przecież: śmierć to pojęcie względne.



- Wiem - odparł Ezrael – ale łzy same płyną. Za każdym razem.

- Stajesz się zbyt ludzki – powiedział mężczyzna i uklęknął przed nim. Złożył głowę na jego kolanach.



- Pozostało nam jedynie czekać – szepnął.

- Nie boisz się?

- Kiedy jej serce przestanie bić rozpłynę się w boskiej miłości, tak jak wszyscy Aniołowie Stróże. Czego tu się bać?



Blanka i Ezrael biegną plażą. Stopami rozpryskują wodę. Ich śmiech niesie się wzdłuż nieba. Blanka oddycha głęboko. - Kooocham cię! – krzyczy – Kocham!!!





Ten oddech był głośniejszy niż każdy poprzedni i gdy tylko rozbrzmiał, Ezrael wiedział, że to jej ostatni. Wówczas ciało Anioła Stróża Blanki zaczęło się kurczyć, maleć. Zanim zniknął zupełnie, pobłyskując i śpiewając jak dzwonki w tamburynie, zostawiając po sobie tylko anielskie włosie i głęboką bruzdę w duszy, Ezraela dobiegł jego zduszony głos:



- żegnaj.



świeca zgasła.



„ Kolejne wspomnienie” – pomyślał – „kolejne zimne ciało.”

Wielka ciemność przysłoniła sklepienie niebieskie, niczym kotara oddzielająca spektakl od widowni. Poranny wiatr wpadł w szał. Zaciekle chłostał ziemię. Niszczył wszystko co stawało mu na drodze. Wzbijał w przestworza drobiny piasku, liście, plastikowe torby, kamienie, rzeczy i istoty potrzebne i niepotrzebne. Gasił latarnie. Potężne drzewa uginały się pod jego naporem, błagając o litość. Przerażone ptaki ucichły. Motyle i bezdomne koty pochowały się w swoich kryjówkach.

- Ach moja Blanko. Teraz twój los zależy ode mnie – wyszeptał Ezrael.



Musnął jej zastygłe w uśmiechu, wciąż nieziemskiej urody oblicze, a potem opuścił ją i stanął przed fortepianem. Znieruchomiał. Zacisnął pięści tak mocno, że zbielały mu kłykcie. Wichura, jakby na to czekając, z furią uderzyła w okna, otworzyła je i wpadła do środka. Okiennice obijała z hukiem o żółte ściany. Zmuszała do lotu firanki i zasłonki. Ciało Blanki spychała z łóżka na podłogę, zrywała z niej ubranie nasączone śmiercią. Smagała Ezraela, wpadała mu w oczy. On mimo jej ataku zrobił parę kroków do przodu. Obserwował górujące nad fortepianem okno.

Gdy burzowe chmury rozstąpiły się i zagrzmiał potężny piorun, który zatrząsł kamienicą w posadach, strach i smutek, przyczajone gdzieś, by w odpowiednim momencie zaatakować, skoczyły ku Ezraelowi, eksplodowały. Zacisnęły swoje czarne macki na jego sercu i gardle, utrudniając oddychanie. Sprawiły, że krew w jego żyłach zawrzała, skóra pobladła jeszcze, a usta zbielały. Kręciło mu się w głowie, w uszach mu dzwoniło.



Drugi grzmot rozświetlił niebo i Ezrael zamknął oczy. Stopniowo zaczęła powstawać wokół niego złota, pulsująca poświata, rozrastała się ona dopóki nie sprowadziła do pokoju przedziwnego lśnienia, przypominającego światło, którego widma rozkładają się na ścianie po odbiciu od tafli wody.

Kolejny grzmot spadł z wysokości na ziemię i nagle jego przepełniona dotąd boskim spokojem twarz stężała w ogromie bólu. Zagryzał zęby, próbując nie krzyczeć lecz niewiele to pomogło – z jego ust wydostał się cichy jęk. Piach, liście, pióra, noszone wiatrem wirowały wokół niego, nieszczęsnego Anioła, zgiętego w pół niewiarygodnymi mękami, oczekującego.



Powoli, bardzo powoli osiągał swój cel: skóra jego pleców trysnęła niemal czarną krwią i rozdarła się, ukazując skrzydła. Wtedy też nieruchome ciało spoczywającej na łóżku Blanki zajaśniało. Ezrael zlany potem, wstrząsany szlochem dojrzał ją i na raz przejęła go aksamitna błogość.

Druga Blanka, jednocześnie nią będąca i nie będąca, wyszła z jej ciała rozgwieżdżona, niby duch, tchnienie. Jej nos, usta, brwi, broda, oczy – nie należały do niej – były rozmazane, niewyraźne. Szumiała chwilę w powietrzu zostawiając za sobą iskry i tą swoją eteryczną woń, aż w końcu zawisła nad nim, nucąc nieznane, tkliwe melodie.



Ezrael wyprostował się, a następnie uniósł ręce wysoko, wysoko w górę. Wówczas skupiła się w nich i przekształciła poświata, którą dotąd emanował. Dzierżył teraz przeźroczyste, kruche jak kryształ skrzypce.

Zanim przyłożył smyczek do strun przez okna razem z nowym podmuchem szalejącej wichury, wpadł iskrzący się niby błyskawica promień, który porozbijał szyby i rzucił nim na przeciwległą ścianę. Odłamki szkła poraniły boleśnie jego skórę, krew spływała mu na oczy.

- Witaj, Ezraelu – rozległ się nagle czyjś przesycony mrokiem głos.

- Jekon – wysapał Ezrael próbując się podnieść by przygotować skrzypce do gry.

- Więc znów się spotykamy – rzekł Jekon, chichocząc.

Potrząsnął gęstą, splątaną, hebanową grzywą i czarną, matową szatą. Miał ciemne, nietoperze skrzydła oraz przypominający skorupę ślimaka, nakrapiany róg w ręce. Ezrael splunął krwią wypełniającą mu usta, po czym wreszcie pewnie stanął na nogach, pomimo wciąż paraliżującego go bólu. Znieruchomiał.

- W imię Pana, proszę cię odstąp od walki – powiedział, chociaż nie wierzył iż te słowa przekonają przeciwnika i podłożył skrzypce pod brodę, przygotował smyczek.



Nie mylił się. Jekon zarechotał kpiąco, a jego ramiona podskakiwały konwulsyjnie w górę i w dół.

- Odkąd strąciliście nas z nieba, nas Aniołów Lucyfera i Szatana, toczymy walkę o dusze ludzi, tego bydła, które nasz Ojciec ośmielił się pokochać bardziej – warknął, a jego słowa ociekały jadem. – To nasza zemsta, nasze przeznaczenie sprowadzać na nich cierń i lament, sprowadzać ich w czeluści, w ramiona Czarnego Pana. Myślisz, że taką czczą gadaniną odwiedziesz mnie od niej? Gotuj się!

Przyłożył ustnik swego rogu do ust i zadął. Ezrael przyłożył smyczek do strun i zagrał. Zjawa Blanki z papierową twarzą, nadal śpiewała, wisząc pod sufitem. I wtedy rozpętała się burza.

Muzyka Jekona utworzyła wir barwy otchłani wzbijający do góry pościel, książki z regałów i bibeloty, sztućce, talerze, garnki i drobiny szkła, tnące skórę niczym żyletka. Muzyka Ezraela była czysta i migotliwa i rozpłomieniała całkowity zmierzch panujący w pokoju. Oboje natarli na duszę Blanki nucącą nad ich głowami nieznane, tkliwe melodie. Każdy pragnął jej dla siebie - jej szczęścia lub zagłady. Dom nasączył się przedziwnym magnetyzmem, zostawiającym metaliczny posmak w ustach.

- Tym instrumentem przyzywam cię Blanko, wstąp do Królestwa Niebieskiego! – krzyknął Ezrael i powtarzał tą formułę jak tan trę, dopóki nie zabrakło mu tchu. Rany na palcach otworzyły się, trysnęły krwią. Jekon wściekle trzepał błoniastymi skrzydłami i wzywał Blankę do siebie potężnym rykiem rogu. Opatulił ją swoją muzyką jak czarnymi pętami. Sprawił, że zakołysała się i otworzyła szeroko usta, jakby zaskoczona, po czym zaczęła powoli opadać w dół, ku czeluściom piekielnym.

- Tym instrumentem przyzywam cię Blanko, wstąp do Królestwa Niebieskiego! – krzyknął po raz wtóry Ezrael przerażony, że traci z nią kontakt. Przymknął oczy, modląc się o pomoc i siłę. Myślał o Blance. O jej oczach, nosie, ustach, włosach... O sukience i butach. O jej rozpaczy, jej wielkiej miłości.„Ty wszystko zmieniłeś”- mówiła, gotowa do nowego życia. Oto jest.

- Tym instrumentem przyzywam cię Blanko, wstąp do Królestwa Niebieskiego! – powtórzył, tym razem z większą wiarą.

– Blanko!!! – krzyknął. Postąpił ku niej krok mimo, że wciąż wpadający przez okna, napierający wiatr oraz czarna muzyka Jekona utrudniały wykonywanie ruchów.

- Blanko! – krzyknął jeszcze raz i zdało mu się, że przekręca w jego stronę głowę, nasłuchując. – Chodź do mnie... Wtedy więzy, które ją spowijały zaczęły pękać i zjawa poczęła wzbijać się w górę, przez sufit, w niebo, rzeką jego muzyki. Jego Srebrną Rzeką. Jekon wydał z siebie potworny wrzask bezsilności, jakby ryk zarzynanej świni. Dyszał ciężko, oczy i twarz nabiegły mu krwią, stały się czerwone i wielkie. - Nie!!! – warknął – nie! nie!

Kiedy dusza Blanki znikła i wstąpiła do Królestwa Niebieskiego, Ezrael poczuł błogość i senność. Słyszał ją z oddali, chichoczącą radośnie, szczęśliwą. Wypuścił z obolałych dłoni skrzypce, a te rozpłynęły się w powietrzu, pobrzękując melancholijnie. Wtedy Jekon przyłożył róg do ust i ostatni raz zadął, przepełniony nienawiścią i furią, mierząc prosto w bezbronnego Ezraela.



Anioł zacisnął szczęki i powieki. Ból napłynął do każdej komórki jego ciała. Westchnąwszy cicho opadł na podłogę. Skrzydła, które wyrastały mu z pleców nagle pierzchły, jakby nigdy się nie pokazały. A potem Ezrael zapadł w płytki sen wypełniony cierpieniem i wspomnieniami. I snem o Blance. O spojrzeniu, które mu posłała, gdy wzlatywała do Królestwa jego Srebrną Rzeką.



Ciągle padało. Od dnia koncertu aż do dzisiaj – do pogrzebu Blanki. Mira, pulchna skrzypaczka po trzydziestce o krótkich, farbowanych, czarnych włosach stała z kwiatami w jednej i parasolką w drugiej dłoni patrząc, jak urna z prochami przyjaciółki powoli opada w dół. Sama postarała się o miejsce dla niej. Przynajmniej tyle mogła zrobić.



Zdziwiła się, gdy którejś środy po próbie Blanka zaprosiła ją na kawę, ściskając nagą wiolonczelę do piersi, nieśmiało uśmiechnięta. Ta kobieta była tak magiczna, że czasem Mirze zdawało się, iż jest tylko snem i nie istnieje naprawdę. Przychodziła i odchodziła jak wiatr, nieustannie milcząc, kompletnie niezauważalna dla świata. Czego się bała? Tego dnia w kawiarni rozmawiały długo i szczerze, czując budzącą się między nimi przyjaźń.

- Wiesz – mówiła Blanka słodząc już drugą kawę – do niedawna nie bałam się śmierci. Chciałam jej nawet. - westchnęła. – Teraz jest inaczej. Pojawił się mężczyzna... Mira rozmarzyła się.

- Opowiedz mi o tym – poprosiła.

- Jest wysoki, czarnowłosy... delikatny... Gdybyś spotkała go przypadkiem na ulicy, dziewczyno, w pierwszej chwili pomyślałabyś, że to Anioł, który sfrunął z nieba na ziemię i wylądował prosto u twoich stóp. Dopiero potem, przyjrzawszy mu się dokładniej dostrzegłabyś, jak bardzo jest ludzki. Nie młody, a już na pewno nie przystojny, tak jak ci się z początku wydawało – jego zmęczona twarz pokryta jest wieloma zmarszczkami. Dłonie ma zniszczone, palce pokaleczone. Włosy brudne i tłuste. „A jednak wciąż jest w nim coś, co mnie pociąga” – rozmyślałabyś potem całymi dniami i nocami. – „Coś, co sprawiło, że ugięły się pode mną nogi. Coś, co sprawiło, że zachciało mi się płakać.”



Mira uśmiechnęła się, a Blanka skończyła swoją kawę.

- On mnie obserwuje. Od czasu, gdy pierwszy raz go ujrzałam, widuję go niemal codziennie. Jest jak mój cień.

- Nie boisz się, że to jakiś gwałciciel? – spytała zaniepokojona Mira.

- Nie – odparła z głębokim przekonaniem w głosie Blanka.

- Kiedy na mnie patrzy...wiem, że... – wzięła głęboki oddech - ... on mnie kocha. Wiesz, Miro... swoją miłością obudził mnie do życia. To dzięki niemu zrozumiałam, jak wielki błąd popełniłam, jaką wielką krzywdę wyrządziłam rodzinie i sobie. Bo nie ważne jest cierpienie, jeśli chociaż przez chwilę kochałaś.

To przypomniała sobie Mira, gdy ksiądz snuł w deszczu:

- Przyjmij Panie swoją córkę do Królestwa Niebieskiego.

A potem wspomniała dzień, w którym znalazła ją nieżywą w jej mieszkaniu. Blankę, która mówiła „zaczynam od nowa”, która chciała zadzwonić do swoich rodziców i powiedzieć im, że ich kocha i że przeprasza, ale nie zdążyła.

Po mszy Mira położyła bukiet kwiatów na małym grobie przyjaciółki i pomodliła się za nią krótko. Złożyła parasolkę.

Niebo zaciągnięte szarą zasłoną chmur przejaśniło się. W powietrzu czuć było wilgoć i śmierć. Drzewa zginały swoje ciężkie, liściaste głowy do ziemi, soczyście zielona trawa tańczyła na wietrze. ślimaki upojone deszczem wychodziły z ukrycia.



Mira cofnęła się w tył, chcąc odejść i zobaczyła siedzącego na czerwonym, cmentarnym murze bezdomnego kota, który przyglądał się jej leniwie, żółtymi ślepiami. Zwierzę przeciągnęło się rozkosznie. Zeskoczyło miękko na dół, po czym podbiegło do stojącego nieopodal mężczyzny.



Mira oniemiała. Miał długie, czarne włosy, jasną skórę. Był wysoki, wiotki, ubrany w gruby czarny płaszcz z kapturem. Uśmiechając się smutno drapał rozochoconego kota za uchem drobną, jasną dłonią, o owiniętych bandażem palcach.



Postąpiła krok w jego stronę, głęboko wstrząśnięta.



Jest tak jak mówiłaś, Blanko.



Wiatr porwał ze sobą jej oddech i zaśpiewał.

2


Uderzająco piękne, jasno szare oczy lśniły nieprzerwanie dziecięcą radością, jakby ich właściciel nigdy nie doświadczył bólu.
Jasnoszare razem.


Przestąpił z nogi na nogę i przekręcił kartkę.
Kartka najczęściej po przekręceniu rwie się lub jest straszliwie wymięta. Taka dziwna zależność ^^

Kartki się najczęściej przewraca.


Jego oczom ukazała się przepiękna rycina przedstawiająca Archanioła Michała, spowitego w biało – brązową szatę i rozkładającego bursztynowe skrzydła, i wezbrało w nim bolesne wzruszenie.
Pokręcone zdanie. Z tego raczej wynika, że w Michale wezbrało się wzruszenie...




Potem karetka pogotowia odjechała, powożąc ze sobą zwłoki,
Powożąc... Powozić można wozem. Wywożąc.


Miała na sobie tą samą, czarną sukienkę przepasaną szarą wstążką i te same wysokie, zamszowe buty
Tę samą.


że nie jest młoda, a już na pewno nie piękna.

Spojrzał na leżącą na łóżku książkę, tą samą wypożyczoną przez nią dzień wcześniej z biblioteki
Tę samą.


Wkrótce zaczęło świtać, a powoli budzące się ptaki, jęły mu wtórować.

W oknie, pod którym stał fortepian, siedział mężczyzna.

- Ach, moja Blanko. Teraz twój los zależy ode mnie – wyszeptał Ezrael.

- Jekon – wysapał Ezrael, próbując się podnieść, by przygotować skrzypce do gry.

- W imię Pana, proszę cię, odstąp od walki – powiedział, chociaż nie wierzył, iż te słowa przekonają przeciwnika i podłożył skrzypce pod brodę, przygotował smyczek.

- Tym instrumentem przyzywam cię Blanko, wstąp do Królestwa Niebieskiego! – krzyknął Ezrael i powtarzał tą formułę jak tan trę, dopóki nie zabrakło mu tchu.
Tę formułę.


- Tym instrumentem przyzywam cię Blanko, wstąp do Królestwa Niebieskiego! – krzyknął Ezrael i powtarzał tą formułę jak tan trę, dopóki nie zabrakło mu tchu. (...)

- Tym instrumentem przyzywam cię Blanko, wstąp do Królestwa Niebieskiego! – krzyknął po raz wtóry Ezrael przerażony, że traci z nią kontakt. (...)

- Tym instrumentem przyzywam cię Blanko, wstąp do Królestwa Niebieskiego! – powtórzył, tym razem z większą wiarą.

– Blanko!!! – krzyknął. Postąpił ku niej krok mimo, że wciąż wpadający przez okna, napierający wiatr oraz czarna muzyka Jekona utrudniały wykonywanie ruchów.

- Blanko! – krzyknął jeszcze raz i zdało mu się, że przekręca w jego stronę głowę, nasłuchując. – Chodź do mnie... Wtedy więzy, które ją spowijały zaczęły pękać i zjawa poczęła wzbijać się w górę, przez sufit, w niebo, rzeką jego muzyki.
Krzyknął, krzyknął, krzyknął, krzyknął...

A gdzie synonimy? ;P


- Przyjmij, Panie[/b] swoją córkę do Królestwa Niebieskiego.




Pomysł: 4+

Ciekawy pomysł muzyki Aniołów, ale wojna Boga z Szatanem...?



Styl: 4=

Gubisz podmiot, czasami ciągnie sie jak flaki z olejem, niektóre zdania są trudne do zrozumienia.



Schematyczność: 4

Pomysł Aniołów Stróżów ciekawy, muzyki też, ale ta wojna...



Błędy: 4

Głównie interpunkcja.



Ocena ogólna: 4



Jakoś nie wzbudziło we mnie szczególnych uczuć.
Ostatnio zmieniony sob 08 gru 2007, 16:51 przez Testudos, łącznie zmieniany 1 raz.
Are you man enough to hold the gun?

3
jasno szare
jasnoszare


A wiatr śpiewał. A drzewa szumiały. A stada ptaków



A czas płynął. A on stał. A ulica zapełniała się
Aż trzy razy pod rząd zaczynanie zdania od „a” kiepsko to brzmi.


na przeciwko
naprzeciwko


klawesyn, który sprawił, że wstrzymał oddech, gdy jego wzrok na niego padł.
Klawesyn na niego spojrzał? łał.


Jej stojak z nutami, na wymalowanej w pożółkłych kartkach pięciolinii.
Stojak stał na kartkach w pięciolinię? Czy o co cho? Zresztą „wymalowanej NA” a nie „w kartkach”.


Kamienice błyszczące światłami, jak śnieg w słońcu, gasły.
Przed porównaniem nie trzeba stawiać przecinka (o ile nie ma w nim żadnego czasownika, a tu nie ma). Ten Twój przecinek przed ‘jak” sprawia, że zdanie brzmi, jakby te kamienice gasły jak śnieg w słońcu, co jest bez sensu.


- Widziałam cię – rzekła Blanka. Jej twarz stała się płomieniem. – Obserwujesz mnie. Uśmiechnął się do niej. Nie pozostała mu dłużna.
Po „obserwujesz mnie” enter.


ona ujęła go delikatnie za dłoń i odjęło mu mowę.
Coś na kształt powtórzenia.


szafa, szafki
Tu też. Zresztą te drobiazgowe opisy ile i jakich mebli było w pokoju są nużące i zupełnie niepotrzebne.


Za każdym razem zadawał sobie pytanie dlaczego?
Przydałoby się oblec „dlaczego?” w cudzysłów, nie sądzisz?


By śniła swe piękne sny.

Gdy zasnęła
Powtórzenia


na których śmierć, pociągającą ze sobą jego czuwających nad nimi braci musiał patrzeć.
Zagmatwane i nadmiar zaimków.


Ciało Blanki spychała z łóżka na podłogę
No trochę przesadziłaś z tą siłą wiatru.


Pojawił się mężczyzna... Mira rozmarzyła się.
A myślnik gdzie?



Nie pisze się „różowo – fioletowe”, tylko „różowo-fioletowe” (bez spacji). Tak miałaś w paru miejscach.


światła rozświetlały siwą ciemność
śśśśśś… To się nazywa aliteracja bodajże, w każdym razie nie brzmi najlepiej. Pomijając fakt, że samo w sobie „światła rozświetlały” jest takie nie teges.



Starasz się pisać jak piękniej, stosować wyszukane porównania, itd. Często Ci to wychodzi, ale czasem przesadzasz, przeładowujesz. Niektóre zdania są długie, pokręcone i trzeba je czytać powoli i po dwa razy, żeby zrozumieć.





Na początku czytało się dobrze, gładko, wszystko szło w swoim tempie. Od śmierci Blanki, kiedy większość spraw zaczyna wychodzić na jaw, zaczyna się wszystko dłużyć. Scena kulminacyjna jest trochę za długa. Zaczyna się od wichury, która nagle wpada przez okno. Potem nagle jakaś poświata, nagle ból, nagle błogość, nagle radość, nagle grzmot, nagle cośtam, nagle hałas, nagle znów poświata, nagle kolejny podmuch i nagle… czytelnik ma dość? Zaczęłaś od mocnego uderzenia, a potem nie dajesz chwili wytchnienia, trzymasz hałas, światło, ból, itd na najwyższym poziomie. Daj zaczerpnąć tchu lub zacznij powoli, nie od nagłego wywalenia okien przez wichurę. Mam nadzieję, że rozumiesz, co mam na myśli.



Gdyby przykrócić jakoś te sceny dziejące się po śmierci Blanki i wywalić opisy roztkliwiające się nad tym, ile krzeseł miała w kuchni, wydaje mi się, że byłoby lepiej.



Aha, i jeszcze zastanowiło mnie, dlaczego tytuł książki o raku napisałaś ni z gruszki ni z pietruszki po angielsku? A na przykład ‘Boską Komedię” już po polsku?



Ogólnie za opowiadanie postawiłabym mocną czwórkę.

4
spoko pisałam to 5 lat temu. Ale ciekawa byłam jak wam się spodoba :D dzięki za opinię.



Widzę, że zrobiłam dużo błędów gramatycznych, cóż z tego nigdy nie byłam dobra.



PS. Jeden tytuł książki po angielsku, ponieważ Blanka była obcokrajowcem, no i napisałam, że stała w dziale z literaturą obcą, a Ezrael stał już w innym dziale, stąd różnica.

Dodane po 11 minutach:

Ach jeszcze, nie to żebym się usprawiedliwiała...

W średniowieczu wierzono, że Anioły walczą za pomocą instrumentów muzycznych z demonami o dusze ludzi (gdzieś tak przeczytałam, stąd na rycinach średniowiecznych przedstawiano anioły chyba z trąbkami :P ) Na tym bazowałam. Nie wiem, taka jest moja logika (znaczy była parę lat temu jak to pisałam), że jeśli demony walczą z aniołami to tak jakby Bóg z Szatanem walczył... no nie wiem, w każdym razie starałam się żeby było magicznie i przyznam, że chciałam, żeby było pięknie, piękne metafory długie zdania. Też mam czasem takie odczucie czytając moje teksty, że się dłużą, ale nie umiałam ich obiektywnie osądzić. Teraz już wiem gdzie robię błędy.



Na szczęście teraz zmieniłam styl. :P



Dzięki za te 4!!!! widać, że nie jest tak ze mną źle :D Buziaki:*
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron