Daaawno już nie odwiedzałem tego sajtu. Chciałbym móc powiedzieć, że w owym czasie intensywnie szrajbowałem kolejne teksty, ale niestety, z tym nadal jest ciężko. W ostatnim czasie bardziej zajmowały mnie poważniejsze sprawy, a w moim życiu zaszły istotne zmiany (między innymi, zdobyłem wreszcie etat na posadzie, na której mi zależało).
Niemniej, choć kryzys twórczy (a od niedawna to właściwie brak chęci do brania się za cokolwiek) trwa nadal, coś tam w międzyczasie skrobnąłem. Z głupia frant, prezentuje moje niedawne "dzieło". Jest to krótkie (kompletne) opowiadanie - osadzone w tym samym, autorskim uniwersum, to poprzednio publikowane przeze mnie utworki.
Uwaga - tekst zawiera wulgaryzmy.
===========================================================================================================================
XXXX- Cholera, one są wszędzie!
XXXXOkrzyk porucznika Danfortha, dowódcy drugiego plutonu, całkiem dobrze oddawał ich sytuację. Nie pomagał jednak jej opanować, ani też podnieść morale, toteż Wrzosowski wrzasnął na niego, żeby stulił pysk i strzelał. Sam też nieustannie się rozglądał, mierzył w coraz to nowe cele i raził je liliowymi, laserowymi wiązkami. Ledwie nadążał, mimo pomocy serwomechanizmów pancerza wspomaganego i systemów namierzania. Chciałby mieć wsparcie antygrawitacyjnych czołgów i transporterów, ale niestety, te już od dwóch minut praktycznie milczały. Poprzez sieć bojową, wszystkie jednostki zgłaszały wyczerpujące się zasilanie i amunicję.
XXXXA miało być tak łatwo. Wywiad był przekonany, że uda się wstrzymać hordę w górskim przesmyku. Że Ragnery po prostu musiały go przebyć, że nie dało się obejść tej przełęczy, a okalające ich zbocza były za strome, żeby te potwory mogły komfortowo po nich przejść. Okazało się, że mogły. Coraz więcej z nich obiegało pozycje niewielkiego oddziału i próbowało atakować od góry, z lewej i prawej flanki. W efekcie żołnierze, którzy powinni byli kłaść ogień zaporowy na przełęcz, zamiast tego musieli wciąż odstrzeliwać bydlęta usiłujące zajść ich z boku i od tyłu.
XXXXByła ich tu kompania zmechanizowana szturmowców SSF, przydzielony doń pluton czołgów oraz kompania Marines pod komendą samego kapitana Wrzosowskiego. Wspólnie zabili już chyba z tysiąc Ragnerów, ale to nic nie dawało. Po drugiej stronie przesmyku kłębiły się kolejne tysiące tych potworów, a przez ostatni kwadrans sytuacja wyglądała tylko coraz gorzej. Na początku mieli wsparcie ogniowe czołgów, które rozpruwały co większe bestie działami dyspersyjnymi i wespół z transporterami raziły te mniejsze działkami laserowymi. Jednak teraz zasilanie ich broni było już na wyczerpaniu. Jeszcze do niedawna wspierała ich artyleria rakietowa, zasypując wroga salwami pocisków subatomowych, lecz już od kilku minut milczała. Facet z Kontroli powiedział im, że lada chwila mają dostać posiłki, ale kiedy to nastąpi? Kiedy wszyscy będą już, kurwa, martwi?
XXXXNieważne. Pozostawało tylko przetrzymać. Powodzenie całej operacji i los innych oddziałów na tym odcinku frontu od tego zależały. Musieli wytrzymać, jeszcze minutę. Dwie. Trzy.
XXXX- Przechodzą! Przechodzą! – znów wrzasnął Danforth.
XXXXWrzosowski obejrzał się w kierunku przełęczy. Ragnery przypuściły jeszcze jeden wściekły szturm na przesmyk. Przewodził im wielki garmriner, ale czołg dowódcy plutonu pancernego natychmiast rozdarł go na strzępy wystrzałem z działa dyspersyjnego. Wiązka rozerwała tors potwora na poziomie molekularnym. To jednak wcale nie zniechęciło mniejszych virinerów, które popędziły wprost na stojący poniżej szpaler terrańskich żołnierzy.
XXXXIch ogień zaporowy ze szturmowych karabinów laserowych i ręcznych działek plazmowych był przerażająco słaby.
XXXXWalcząc z obezwładniającą paniką, Wrzosowski przeszedł z trybu pulsacyjnego na falę ciągłą. Wdusił spust i przeciągnął po nacierających Ragnerach długą wiązką, tnąc ich tułowia i kończyny na kawałki. Trwało to może ze dwie sekundy. Później dobiegł go sygnał braku zasilania w baterii, a komputer jego kombinezonu naniósł mu na wizjer hełmu komunikat wzywający do jej wymiany.
XXXX- Co ty, kurwa, nie powiesz – warknął, jak gdyby maszyna mogła na to odpowiedzieć.
XXXXUlegał już panice, a ręce mu drżały, kiedy sięgał do ładownicy po nową baterię – ostatnią, jaką miał – i usiłował umieścić ją w slocie karabinu.
XXXX- Kurwa… kurwa… – powtarzał.
XXXXJeden z virinerów – dwumetrowy, odrażający stwór o krótkich nogach i długich ramionach, zbrojnych w pazury i bioniczne ostrza – chyba obrał go za cel. Pędził wprost na niego. Jego jednolicie czerwone oczy pałały żądzą mordu. Ildańscy naukowcy, którzy go zaprojektowali, nie zaprogramowali mu w psychice niczego innego, jak bezrozumną, ślepą agresję wobec każdego, na kogo został poszczuty.
XXXXRęka drgnęła Wrzosowskiemu po raz kolejny.
XXXXBateria nie trafiła w slot i po chwili wyleciała mu z palców.
XXXXRagner skoczył prosto na niego.
XXXXCzłowiek wrzasnął…
* * *
XXXX- Nie! – krzyknął krótko Wrzosowski.XXXXPoruszył się niespokojnie na łóżku, jeszcze przez ułamek sekundy tarmosząc przesiąkniętą potem pościel. W chwilę później siedział już na jego skraju i przecierał twarz. Spojrzał na chronometr i dowiedział się, iż jest dziewiąta rano lokalnego czasu.
XXXX- Cholera – mruknął.
XXXXPomyślał z goryczą, że koszmary przecież zawsze były takie same. Zawsze. Do tego czasu, powinien był już się przyzwyczaić. A jednak, jakimś cudem, nie był w stanie.
XXXX- Adrienne – rzucił w przestrzeń. – Program poranny.
XXXX- Tak jest, panie majorze. – odrzekł chłodny żeński głos.
XXXXZnów zaklął pod nosem. Wciąż powtarzał sobie, że powinien zmienić odpowiedź komputera na potwierdzenie komendy. Nie zachodziła już potrzeba, aby ktokolwiek tytułował go „panem majorem” i wolał zapomnieć, że kiedykolwiek tak było. I jeszcze to imię, Adrienne. Zmieniał je już pięć razy, a i tak nie był zadowolony z rezultatu.
XXXXMajor Rafał Wrzosowski z Marines – obecnie w stanie spoczynku – powoli wstał z łóżka, podczas gdy sztuczna inteligencja sterująca wyposażeniem jego mieszkania zabrała się do wypełniania polecenia. Okna w zewnętrznej ścianie na powrót stały się przezroczyste, a jedno z nich uchyliło się, wpuszczając do środka powietrze i hałas wielkomiejskiej ulicy. Wrzosowski wiedział też, że za jakieś pięć minut w przedziale kuchennym zaparzy się świeża kawa. Akurat dość czasu, aby mógł poczłapać do łazienki i skorzystać z czyściciela. Proces ablucji był zautomatyzowany, więc za każdym razem, kiedy tam wchodził, czuł się trochę jak skazaniec oczekujący na przepisowe mycie przed osadzeniem w celi. Potem zajął się jeszcze higieną jamy ustnej, a na koniec obrzucił wzrokiem kilkudniowy zarost i po raz kolejny zrezygnował z golenia.
XXXXAdrienne nalała mu kawy akurat wtedy, gdy wyszedł z łazienki i naciągnął spodnie. Przeszedł do aneksu kuchennego i wypił duszkiem, po czym podstawił filiżankę do automatu. Domowa SI była zaprogramowana tak, żeby od razu nalać mu drugą. Niebawem wypije jeszcze trzecią, kiedy już zejdzie do pobliskiej knajpy na właściwe śniadanie. Większość ludzi skorzystałaby z kuchennego nanofabrykatora, żeby po prostu stworzył im jakiś posiłek, ale nie Rafał. Gdyby nie musiał wyjść ze swojego mieszkania choćby po to, aby coś zjeść, oznaczałoby to dla niego społeczne samobójstwo. Poza tym, nie przepadał za produkowanym jedzeniem. Za bardzo przypominało wojskowe racje.
XXXXPrzeszedł z kuchni na powrót do swojego pokoju, z drugą już filiżanką kawy w dłoni. Spojrzał na przewieszoną przez krzesło, pomiętą koszulkę z grafiką zespołu Solaj Lupoj. Po długiej chwili wahania, podniósł ją i niedbałym ruchem wrzucił do niszczarki.
XXXX- Adrienne – rzucił znowu. – Wyprodukuj nową koszulkę.
XXXX- Tak jest, panie majorze – odrzekła SI. – Jaka specyfikacja?
XXXX- Czarna, rozmiar XXL, grafika… – Wrzosowski zastanawiał się przez chwilę. – Połącz się z moim kontem na omni-necie i wybierz ten art z Aaronem Dexem, jak robi się na tę rzeźbę myśliciela.
XXXX- Chodzi o plik „aaron_dex_pensanto”?
XXXX- Taaa, właśnie ten.
XXXX- Tak jest, panie majorze. Wykonuję.
XXXXDomowy nanofabrykator po chwili zawarczał, zabuczał i wypluł z siebie długą wstęgę materiału. Wrzosowski wydobył ją z kasety podajnika i rozłożył w zupełnie nową, pachnącą świeżością koszulkę, jaką sobie zażyczył.
XXXXPomyślał sobie, że w tym życiu nie ma żadnych zmartwień. Niczego, co zaprzątałoby jego myśli i kazało mu zastanowić się nad rozwiązaniem takiego czy innego problemu. Paradoksalnie, właśnie to sprawiało, że tym gorzej się czuł. Oznaczało bowiem, że nie miał też zupełnie niczego, co pomogłoby mu odciągnąć uwagę od tego, co go dręczyło.
XXXXOczywiście, jego prywatne demony nie umknęły uwadze przełożonych. Kiedy na własne życzenie odszedł z wojska, opinia wydana po ewaluacji psychiatrycznej nie dawała mu dobrego świadectwa. Stwierdzono u niego objawy zespołu stresu pourazowego. Nic więc dziwnego, że nakazano mu regularne wizyty u lekarza i psychoterapeuty. Jak nietrudno zgadnąć, Wrzosowski wcale nie był za to wdzięczny. Nie chciał niczyjej pomocy i nie widział żadnych perspektyw na odmianę. Ale mimo wszystko chodził na te wizyty. Nie miał innego wyboru. Alternatywą była utrata świadczenia emerytalnego.
XXXXWłożył jeszcze buty, kazał Adrienne zamknąć okno w pokoju i po chwili był już na korytarzu. Przeszedł do windy grawitacyjnej i zjechał na sam dół. Kiedy znalazł się na ulicy, jak zawsze skierował swoje kroki w lewo, prosto do niewielkiej knajpy, gdzie zwykle jadał. Oczywiście, że bywał także w innych lokalach, ale ten jeden był usytuowany w odległości zaledwie dwóch przecznic od jego apartamentowca. Nie widział zatem potrzeby, aby zmieniać przyzwyczajenia i szukać innego miejsca na konsumpcję śniadania.
XXXXSzedł do celu niemal machinalnie, mijając nieliczne hovery – na tak małej wysokości, w dodatku o wczesnej porze, nie mogło być ich tu wiele. Kiedy wszedł do knajpy i zajął swoje zwyczajowe miejsce przy ladzie, minąwszy stoliki z innymi gośćmi, powitała go Jeanette. Przypomniało mu się, że było to jedno z pierwszych imion, jakie nadał swojej domowej SI, zanim postanowił je zmienić. Uznał, że wyszłoby to niezręcznie, gdyby kiedyś zdecydował się zaprosić tę prawdziwą Jeanette do swojego mieszkania – a był taki czas, że poważnie to rozważał.
XXXX- Cześć, Raf – rzuciła na powitanie.
XXXX- Dzień dobry – odrzekł. Przynajmniej zdołał się uśmiechnąć, choć był przekonany, że wyszło sztucznie jak diabli.
XXXX- To, co zwykle?
XXXX- A jak sądzisz?
XXXX- Sadzę, że jedna duża kawa latte, jedna porcja jajek na bekonie i jedna porcja tostów poprawią ci humor. – Jeanette uśmiechnęła się kwaśno. – Zwykle działa.
XXXX- Czytasz w moich myślach.
XXXX„Nawet bardziej, niż ci się wydaje”, dodał, ale nie na głos.
XXXXPrzez chwilę patrzył na nią, jak krząta się za ladą i przygotowuje jego śniadanie – prawdziwą kawę, prawdziwe jajka, prawdziwy bekon. Nawet w dobie produkowanej żywności, mnóstwo ludzi przepadało za tą naturalnego pochodzenia.
XXXXSięgnął po latte, kiedy mu ją podała i pociągnął zdrowy łyk. Dopiero teraz, już po trzeciej kawie tego poranka, faktycznie zaczynał czuć się w pełni rozbudzony.
XXXX- Coś nowego? – zagaiła, stawiając przed nim dwa talerze, jeden z jajkami sadzonymi na boczku, a drugi z kilkoma tostami.
XXXX- Chyba żartujesz – odparł, przykładając ukryty w nadgarstku implant do czytnika, by zapłacić za posiłek. – Co nowego może się stać u Marine na emeryturze?
XXXX- Słyszałam kiedyś, że nie ma czegoś takiego jak Marine na emeryturze. Że nigdy nie tracicie przyzwyczajeń.
XXXX- A jakie można mieć przyzwyczajenia, które przydają się tutaj?
XXXXWzruszył ramionami i zabrał się za jedzenie. Stracił ochotę na rozmowę. Choć zrobiła to niezamierzenie, Jeanette poruszyła czułą strunę. Tak naprawdę coraz gorzej znosił codzienną egzystencję oraz chroniczny brak zajęcia. Kiedyś wszystko wydawało się poukładane, a rozkład dnia wypełniony co do minuty. Pobudka o szóstej rano, zaprawa, śniadanie, rutynowe ćwiczenia, służba wartownicza, a wolnych chwilach oddział, w gronie którego można było łatwo znaleźć zajęcie i temat do rozmowy. Teraz nie było nic. Coraz trudniej przychodziło mu wypełnienie czasu każdego dnia. W gruncie rzeczy, miał tylko jeden punkt w swoim grafiku – rutynową wizytę u terapeuty.
XXXXJadł niespiesznie i był już w połowie posiłku, kiedy nagle do lokalu wkroczyła nowa postać. Momentalnie przyciągnęła jego wzrok, bowiem nie był to człowiek. Niemniej, nikt poza samym Wrzosowskim nie zwrócił na to większej uwagi. Planeta Akios była istnym międzyrasowym tyglem, niepodobnym do żadnego innego świata w znanym skrawku galaktyki. Można było tu spotkać reprezentantów każdej cywilizacji – Terran, Auvelian, Ildan, Fervian czy Xizarian.
XXXXPrzybyszem był Sorevianin – przedstawiciel rasy humanoidalnych jaszczurów – lub jak kto wolał, wyprostowanych teropodów – dawno temu toczących z ludźmi zwycięską wojnę, lecz obecnie będących ich sojusznikami. Ten tutaj był jednak bez wątpienia cywilem. Nie nosił munduru, lecz zwykłe, typowe dla Sorevian odzienie, na które składała się pozbawiona rękawów bluza, z jedną połą założoną na drugą, oraz lekkie spodnie. Butów nie miał wcale, eksponując szponiaste stopy.
XXXX- Co podać? – zapytała Jeanette, kiedy się zbliżył.
XXXX- Nikedy – odrzekł jaszczur silnie akcentowanym esperanto. – I wędzonkę z rigereda, jeśli ją macie.
XXXX- Mamy. – Kelnerka wyglądała na urażoną sugestią, że może być inaczej.
XXXXJeśli było w tym wszystkim cokolwiek osobliwego, to właśnie fakt, że Sorevianin – podobnie jak Wrzosowski – zdecydował się zjeść śniadanie właśnie tutaj. Zwykle jaszczury jadały pierwszy konkretny posiłek około południa, a wczesnym rankiem konsumowały coś na szybko, przeważnie tabliczkę skondensowanego mięsa. Widocznie w rozkładzie dnia tego tutaj musiały zajść poważne zmiany.
XXXXJednak Rafał szybko przestał myśleć o obyczajach kulinarnych Sorevian. Spojrzał w twarz nowo przybyłemu i doszedł do wniosku, że przypomina mu ona kogoś, kogo dobrze znał…
* * *
XXXXKtoś rozpruł kolejnego atakującego potwora wystrzałem ze strzelby kasetowej. Ktoś inny odciągnął leżącego, rannego Wrzosowskiego do tyłu. Ktoś zabierał go z dala od rejonu walk, w miejsce, gdzie zbierano wszystkich ciężko poszkodowanych.XXXXRafał nie czuł bólu – system medyczny kombinezonu zdążył już podać mu do krwi środki przeciwbólowe i stymulanty – ale wiedział, że jest nieźle pokiereszowany. Bronił się dzielnie, ale jeden z tych potworów dobrał się do niego od przodu, przedzierając się przez pancerz w słabiej chronionym miejscu. Jego ostrza musiały przejść Wrzosowskiemu przez kilka żeber, z obu stron klatki piersiowej. Zdążył stracić sporo krwi, nim tężejąca antyseptyczna pianka opatrzyła mu prowizorycznie rany.
XXXXPomimo otępienia, zdołał rozpoznać pochylający się nad nim, gadzi pysk, do złudzenia przypominający łeb drapieżnego dinozaura.
XXXX- Co was, kurwa, zatrzymało? – wykrztusił ze złością, ale także z ulgą i radością.
XXXX- Tak, ja też się cieszę, że cię widzę, Raf – odrzekł jaszczur. To był suvore Kamode, dowódca 619. Batalionu Zmechanizowanego Strażników. – Tuż za nami ciągnie cały terrański pułk. Zaraz wykończymy tych savashka.
XXXXSorevianin nie tracił czasu. Skinął jeszcze Wrzosowskiemu na pożegnanie, a potem opuścił na twarz duży, jednolicie czarny wizjer i włączył się z powrotem do walki.
XXXXJaszczury przybyły z odsieczą w samą porę. Od razu wzięły na siebie główny ciężar walki, dzięki czemu Terranie mogli się na chwilę wycofać. Razili nacierające Ragnery huraganowym ogniem z karabinów hipersonicznych i plazmowych miotaczy płomieni. Po chwili dołączyły do nich subatomowe pociski odłamkowo-burzące z czołgowych dział. Choć wybuchały dość daleko, podmuch z ich połączonych eksplozji omal nie powalił na ziemię żołnierzy, pomimo ich masy oraz ciężaru pancerzy. Jeden z terrańskich czołgów-hoverów wykorzystał okazję i dosłownie poszedł na szarżę, tratując pierwsze szeregi potworów. Część z nich uczepiła maszyny i próbowała się do niej dobrać, obierając sobie za cel główny właz i inne słabe miejsca. Nie zdążyły jednak nawet przeciążyć osłon, nim Sorevianie i zdolni jeszcze do walki Terranie zestrzelili je z pancerza czołgu.
XXXXWydawało się, że losy bitwy obróciły się w jednej chwili.
XXXXWrzosowski pomyślał o tym w złą godzinę.
XXXXNagle z czoła soreviańskiej formacji dobiegły okrzyki „Sovrineri! Sovrineri!”, a prąca dotąd naprzód grupa żołnierzy jakby się zawahała. Wszyscy już po chwili mogli ujrzeć przyczynę.
XXXXZza przesmyku wychynęła tym razem niewielka grupa stworów, które wyglądały jak przerażające, spotworniałe parodie Sorevian. Pokryte czarną, kolczastą łuską, poruszały się szybkimi susami na wszystkich czterech kończynach. Czyniły to tak prędko, że niemal umykały wzrokowi. Ich oczy były czerwone, jak innych bestii – i podobnie jak one, pałały jedynie ślepą, niepohamowaną nienawiścią i żądzą mordu.
XXXXCzęść z nich rzuciła się w sam środek formacji Strażników, nie zważając na zaporowy ogień, ignorując rany i wreszcie wpadając pomiędzy Sorevian. Większość tych ostatnich dobyła długich noży – każdy z nich rozmiarami i wyglądem przypominał krótki miecz wakizashi – i wdała się w walkę wręcz.
XXXXWrzosowski poczuł, że robi mu się zimno. Sorevianie słynęli w całym znanym wszechświecie ze swojej monstrualnej siły i zdolności bojowych. W bezpośredniej walce, przeciętny terrański żołnierz był dla nich równie poważnym przeciwnikiem, jak kilkuletnie dziecko. Nawet pancerze wspomagane nie dawały w pojedynku z nimi zdecydowanej przewagi. A jednak ginęli teraz na lewo i prawo. Sovrinery wypruwały im wnętrzności, zanim zdążyliby zadać cios. Wdawali się w nimi w próbę sił i przegrywali tę walkę. Bronili się dzielnie i dawali niesamowity pokaz sztuk walki wręcz, ale Rafał nie mógł nie dostrzec, że na każdego zabitego potwora przypada bodaj trzech zabitych Sorevian.
XXXXPrzez kakofonię bitewną przebił się nieludzki ryk bólu, który wydał się Wrzoskowskiemu znajomy. Ku swojemu przerażeniu, dostrzegł Kamodego, powalonego na łopatki i mocującego się z jedną z bestii, która przygważdżała go do ziemi i rwała pazurami. Przedzierały się przez ochronną warstwę jego kombinezonu, jakby to był papier.
XXXXW końcu Kamode wraził mu szponiastą stopę w pierś, wykonał przewrót w tył i zrzucił z siebie potwora. Ten jednak zerwał się błyskawicznie na cztery łapy i jął podchodzić do rannego Sorevianina, który także dźwignął się – z trudem – na czworaki. Cofał się bezradnie przed potworem, a na jego pysku malował się wyraz skrajnego przerażenia. Rafał patrzył na to z jeszcze większą trwogą. Przecież jaszczury nie mogą się bać, one są nie do zdarcia, to one budzą w innych lęk, nie na odwrót…
XXXXKamode usiłował ponownie przyjąć gardę, ale nie zdążył. Potwór rzucił się na niego i szybkim ruchem zamknął szczęki na głowie Sorevianina. Tarmosił ją, jak szmacianą lalkę, podczas gdy Kamode wył, wrzeszczał, ryczał niczym zarzynane powoli zwierzę. Przez cały ten czas dźgał nożem swojego oprawcę, ale ten w ogóle na to nie zważał…
XXXX„Niech ktoś coś zrobi…”, pomyślał Wrzosowski z rozpaczą. „Niech ktoś mu pomoże…”.
* * *
XXXX- Wszystko w porządku? – zapytał Sorevianin z wystudiowaną troską. Jeanette podała mu już zamówione plastry wędzonki wraz z pajdą hanakowego ciasta na zagrychę, ale nie jadł ich na razie. Wlepiał tylko w Rafała te swoje żółte ślepia z pionowymi źrenicami.XXXXWrzosowski otrząsnął się ze wspomnień tak nagle, jak ze wcześniejszego koszmaru. Wziął kilka głębokich wdechów, nim odpowiedział.
XXXX- Tak, w porządku – odparł ze zmęczeniem. – Nic się nie stało.
XXXXNie dojadł już śniadania. Wypił tylko resztę kawy, po czym przeprosił Jeanette i wyszedł pospiesznie. Tym razem skierował swoje kroki ku pobliskiemu postojowi taksówek. Lądowisko znajdowało się na wyższym poziomie, toteż skorzystał z publicznej windy grawitacyjnej i pojechał w górę, wysiadając ostatecznie na tarasowym chodniku, okalającym górną kondygnację wieżowca. Tutaj ruch był nieporównywalnie większy, niż na dole. Obok niego co i rusz przemykały prywatne hovery mieszkańców miasta, każdy zmierzający ku sobie znanemu celowi.
XXXXWrzosowski dotknął panelu przy krawędzi tarasu i po chwili na jego obrzeżach zapaliły się czerwone światła, nakazujące zatrzymanie się. Wszystkie pobliskie hovery stanęły na chwilę, podczas gdy wbudowane w chodnik emitery aktywowały kierunkowe pole siłowe, formując zeń zawieszony w powietrzu, płaski mostek. Rafał przeszedł po nim niespiesznie na drugą stronę, w kierunku lądowiska dla taksówek. Zawsze, kiedy to robił, czuł się jakby chodził po wodzie, niczym mityczna postać ze starodawnych wierzeń religijnych. Kiedyś nachodziły go też, rzecz jasna, wyobrażenia sytuacji, w której mostek z pól siłowych migocze i znika pod nim. Wiedział jednak, że podobny scenariusz graniczy z cudem. Emitery były przecież wyposażone w czujniki wykrywające, czy coś – czytaj: ciężar przechodzącego po mostku człowieka – nie napiera na pole siłowe, poza tym miały własne awaryjne źródło zasilania.
XXXXOczywiście, wszystkie taksówki były sterowane automatycznie i nie miały pilotów. Oznaczało to, że Wrzosowski nie będzie miał nikogo do towarzystwa, aby przynajmniej spróbować zająć się rozmową podczas samotnego lotu. Z drugiej strony, może to i lepiej. Już dwa razy tego dnia dorobił się towarzysza do konwersacji i w obydwu przypadkach nie wyszło to najlepiej.
XXXXPodczas gdy za jego plecami mostek z pól siłowych znikł, a ruch pojazdów został wznowiony, on usadowił się na przednim siedzeniu najbliższego hovera.
XXXX- Witamy w taksówce sieci przewozowej Cadwella i Katanoriego – pokładowa SI wygłosiła standardowe powitanie. – Dziękujemy za to, że wybrali państwo nasze linie. Proszę podać cel podróży.
XXXX- Ulica Joela Lawrence’a, lokal H-116 – odparł Wrzosowski.
XXXX- Przyjąłem.
XXXXNapęd antygrawitacyjny hovera zabuczał cicho i po chwili maszyna wystartowała. Wprawnie włączyła się do ruchu, kierując do celu i pozostawiając Rafała samego ze swoimi myślami.
XXXXUlica Joela Lawrence’a. Cholera. Po prostu nie można było wybrać lepszego miejsca, żeby zbudować przy nim przychodnię. Tak się składało, że na cześć sławnego naukowca nazwano także prototypowy okręt wsparcia ogniowego – wiodącą fregatę rakietową klasy Lawrence. Kilka z nich prawie zawsze towarzyszyło flocie, w skład której wchodził Pershing – niszczyciel, na którym bazował onegdaj batalion Wrzosowskiego.
XXXXByły obecne również tamtego dnia, kiedy rozkazano im desantować się na powierzchni planety Phaleg IV i wesprzeć oddziały regularnej armii. Procedura startowa przebiegała równie spokojnie, jak lot hovera, którym właśnie podróżował. Nic nie zapowiadało problemów.
* * *
XXXX- Kilo 11, masz zezwolenie na start – nadeszła komenda z kontroli lotów.XXXX- Przyjąłem – odrzekł pilot.
XXXXSilniki desantowca zahuczały nieco głośniej i po chwili maszyna wystartowała. Oderwała się od podłogi hangaru i poprzez okno plazmowe wyleciała na zewnątrz, w przestrzeń kosmiczną.
XXXXWrzosowski, który siedział w przedziale desantowym wraz ze wszystkimi żołnierzami z pierwszego plutonu, usiłował opanować nerwy i skupić się całkowicie na zadaniu. Wytyczne przewijały się właśnie przed jego oczami, na przeziernej powierzchni wizjera hełmu. Studiował je już trzykrotnie, ale wiedział doskonale, że tego nie da się zrobić zbyt wiele razy.
XXXXTak więc starał się odprężyć i powtarzał sobie, że wszystko pójdzie zgodnie z planem. W okolicznej przestrzeni nie było żadnych wrogich okrętów. Ten obszar przestrzeni orbitalnej pozostawał pod niepodzielną kontrolą terrańską.
XXXXDo czasu.
XXXXRaptem od kokpitu desantowca dobiegły Wrzosowskiego gorączkowe komunikaty.
XXXX- Kontakty! – krzyknął drugi pilot. – Kontakty!
XXXX- Kilo Alfa do wszystkich, przygotować się do manewrów unikowych! – zarządził lider grupy desantowców. – Eskadra, w lewo pięćdziesiąt, w dół trzydzieści!
XXXX- Do wszystkich jednostek, tu Hotel Quebec 64 – odezwał się dowódca flotylli. – Alarm bojowy. Wybierać cele i strzelać bez rozkazu. Korwety, utrzymać sieć obrony punktowej na…
XXXXRafał zajmował miejsce najbliżej przedziału pilotów, toteż mógł dostrzec, co się dzieje. Nie poprzez okno – maszyna nie miała przecież żadnych okien – ale poprzez wyświetlacze holo w kokpicie, transmitujące sygnały z sensorów i zewnętrznych kamer.
XXXXWyglądało na to, że rutynowe przeczesanie przestrzeni wiązkami elektromagnetycznymi doprowadziło do wykrycia zamaskowanych auveliańskich okrętów. Jeden po drugim, pojawiały się jeszcze przed chwilą niewidoczne Relai’kaele – hybrydy niszczycieli i eskortowych lotniskowców, Akoriethy – hybrydy niszczycieli rakietowych i eskortowych lotniskowców oraz Adanai’kaele – klasyczne, lekkie korwety. Gdy tylko zostały wykryte, otworzyły ogień ze wszystkiej dostępnej broni.
XXXXNa szczęście, duże okręty Terran były na to przygotowane. Ostro zabrały się do roboty działa jonowe, stanowiące drugorzędną artylerię niszczycieli i ciężkich krążowników. Nie przeciążały wrogich osłon, lecz zakłócały ich działanie, stopniowo doprowadzając do ich destabilizacji i wyłączenia. Główne działa plazmowe i dyspersyjne były niewątpliwie gotowe otworzyć ogień, gdy tylko nastąpi to ostatnie.
XXXXNiestety, to były dobre wieści. Zła wiadomość była taka, że krótko po wykryciu, auveliańskie Relai’kaele oraz Akoriethy wypuściły wszystkie dostępne myśliwce. Często tak bywało. Te hybrydy albo przewoziły dodatkowe desantowce do transportu wojska, albo dodatkowe eskadry bojowych maszyn pokładowych.
XXXXKiedy tylko auveliańskie myśliwce włączyły się do walki, część z nich od razu skupiła swą uwagę na desantowcach. Tymczasem Terranie chwilowo nie mieli w przestrzeni własnych myśliwców, a same korwety nie mogły przechwycić wszystkich maszyn. Musiały jeszcze zająć się zestrzeliwaniem rakiet Akoriethów.
XXXX- Kurwa! – warknął pilot ich własnego desantowca, kiedy maszyną gwałtownie szarpnęło.
XXXXZanim Wrzosowski zdążył zapytać lub zorientować się samemu, co się dzieje, kolejny wstrząs niemal go ogłuszył.
XXXXNagła eksplozja dosłownie rozerwała tył maszyny, oszczędzając jednak – na razie – silniki. Lecz dla Marines w przedziale desantowym to ostatnie nie było żadnym pocieszeniem. Kiedy bowiem nagle pojawiła się ogromna wyrwa w kadłubie, gwałtowny, choć krótkotrwały prąd uciekającego powietrza podjął próbę wyrzucenia ich na zewnątrz. Na szczęście, większość z nich wciąż była przypięta do foteli.
XXXXTylko większość.
XXXXLedwie Wrzosowski zdążył poczuć ulgę, widząc, że pozostał twardo na swoim miejscu, a ujrzał, jak kilku Marines usytuowanych zbyt blisko trapu wyładunkowego dosłownie wylatuje w przestrzeń, wraz z fotelami oraz innymi oderwanymi elementami wyposażenia.
XXXXMógł na to tylko patrzeć. Patrzeć i krzyczeć w bezsilnej rozpaczy.
XXXX- NIEEE! – wrzasnął. – Jensen! Xiang!
XXXXZe wszystkich sił starał się uspokoić. Większość oddziału przeżyła, a tych kilku pechowców mogło jeszcze wyjść z tego cało. Marines byli przecież przygotowani na takie warunki. Mieli uszczelnione pancerze wspomagane, mieli systemy cyrkulacji tlenu. Później będzie można ich podjąć i zabrać z powrotem na…
XXXXKolejny auveliański myśliwiec przemknął w pobliżu. W locie wziął na cel dryfujących w przestrzeni żołnierzy. Wrzosowski widział, jak wiązka przeszywa ciało bezradnego Jensena.
* * *
XXXXWrzosowskiego nagle ogarnęła przemożna ochota, by wysiąść. Nie było to jednak możliwe. Nie miał na sobie pancerza wspomaganego i nie był w przestrzeni kosmicznej. Próba wyjścia na zewnątrz mogła prowadzić tylko do bolesnego upadku daleko w dół.XXXXZamiast tego, zacisnął zęby i robił, co mógł, by opanować nagły atak mdłości.
XXXX- Otwórz okno – nakazał między gwałtownymi wdechami.
XXXX- Przyjąłem – odrzekła SI.
XXXXWychylił na zewnątrz głowę i przez chwilę oddychał powoli i głęboko, obserwując otaczające go budynki oraz ulicę w dole. Na szczęście, udało mu się nie zwymiotować. Już od dawna krążyły anegdoty o ludziach i nie-ludziach, którzy wychylali się przez barierki tarasowych chodników czy też okna hoverów i zwracali treść żołądka na tych w dole. Wolał nie zostawać bohaterem jednej z nich.
XXXXNa szczęście, jego podróż nie trwała długo. Po chwili jego hover podchodził już do lądowania na parkingu bezpośrednio pod przychodnią.
XXXX- Dotarliśmy na miejsce – oznajmiła SI, kiedy posadziła już maszynę na płycie.
XXXXWrzosowski zapłacił za przejazd i w lekkim pośpiechu wydostał się na zewnątrz. Stał jeszcze przez chwilę i odzyskiwał normalny oddech, niż wreszcie postanowił ruszyć ku wejściu.
XXXXDalej poszło już gładko. Po dostaniu się do środka przeszedł do recepcji i nawet nie musiał się przedstawiać ani podawać celu wizyty. Od razu został rozpoznany przez pielęgniarkę. Przecież przychodził tutaj co tydzień.
XXXX- Pan Wrzosowski? – powiedziała tylko. – Proszę poczekać, zaraz zostanie pan przyjęty.
XXXXBył jej wdzięczny przynajmniej za to, że nie nazwała go „panem majorem”. Nie lubił, kiedy tak się do niego zwracano, a w przeszłości zdarzało jej się robić to przez pomyłkę, zanim całkiem pozbyła się tego nawyku.
XXXXUsiadł więc w poczekalni i ze znajdującego się tam stojaka wyjął jeden z e-padów. Połączył się z omni-netem i wyświetlił najnowsze wiadomości. Wyróżnionym artykułem był ten traktujący o szokującym, potrójnym morderstwie tutaj, w Genivie.
XXXXZanim jednak zdążył się w cokolwiek wczytać, jego uwagę przykuło co innego.
XXXXPo poczekalni wszedł jeden z lekarzy w przepisowym, białym uniformie. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że lekarzem owym był czystej krwi Auvelianin. Przedstawiciel rasy, z którą Terranie do dziś toczyli wojnę. Wrzosowski i jego towarzysze mieli zaś czynny udział w tym konflikcie. Trudno było zliczyć, ilu jemu podobnych zabili lub okaleczyli.
XXXXObcy z grubsza przypominał człowieka, tyle że jego skóra miała błękitny odcień, twarz była pozbawiona nosa, a jej rysy toporne, jak gdyby uproszczone w porównaniu do ludzkich. Auvelianie nie różnili się zbytnio od siebie nawzajem. Mieli nawet wszyscy te same, dziwnie wyglądające włosy – grube, jakby mackowate, zawsze czarnej barwy.
XXXXNa jego widok, Wrzosowski bez większych trudności zwalczył chęć chwycenia za broń – i tak żadnej przy sobie nie miał. Nawet zaś, gdyby miał, strzelanie do tego konkretnego Auvelianina byłoby nie do pomyślenia i mogłoby grozić długoletnim – może i dożywotnim – więzieniem. Był on bowiem zasymilowanym Auvelianinem. Żył w pokoju i względnej zgodzie z przedstawicielami wszystkich innych znanych ras. Prawdopodobnie nie pochodził nawet z jednoczącej większość auveliańskich klanów Koalicji i należał do jakiejś odrębnej frakcji, która nie miała żadnych zatargów z Terranami. Tak zwykle bywało w przypadku Auvelian mieszkających na Akiosie.
XXXXPrzybysz pewnie całkowicie zignorowałby Wrzosowskiego, gdyby nie jego rozmyślania i mimowolne skłonności do agresji. Najwyraźnie wychwycił jednak jego myśli – wszyscy Auvelianie mieli zdolności psioniczne i telepatyczne – toteż zatrzymał się i zmierzył go spojrzeniem złotych, jarzących się lekko oczu. Trwało to jednak bardzo krótką chwilę, bowiem szybko przestał zwracać uwagę na Rafała i odszedł, zajęty swoimi sprawami.
XXXXMimo wszystko, Wrzosowskiemu nie spodobało się to spojrzenie. Za bardzo przypominało mu to, które rzucił mu inny Auvelianin, w całkiem innej sytuacji.
* * *
XXXX- Dobra, niebieski skurwysynu – rzucił kapitan Rodney. – Gadaj, ilu was tam jest.XXXXNie wiadomo, co mu odpowiedział posadzony na krześle Auvelianin – jego telepatyczny przekaz był zaadresowany tylko do własnej wiadomości kapitana szturmowców – lecz musiał go prawdziwie rozjuszyć. Cios pięścią w twarz jako odpowiedź nie należał bowiem do etykiety.
XXXX- Taki z ciebie, kurwa, twardziel? – warknął Rodney. – No, to spróbujemy inaczej!
XXXXWrzosowski zdążył nadać do dowództwa meldunek o zdobyciu miasteczka Cassor, jednego z ostatnich przystanków na drodze do stolicy kolonii Sonnengradu, kiedy nagle dowiedział się, że lokalny posterunek auveliańskich sił porządkowych został przekształcony na prowizoryczny pokój przesłuchań. Alan Rodney – kapitan szturmowców SSF, który osobiście wziął na siebie obowiązek odbierania zeznań – nie miał jednak łatwej roboty. Przesłuchania nie były planowane, toteż nie mieli ze sobą śledczych, którzy niewątpliwie zaaplikowaliby delikwentowi serum prawdy, ani tym bardziej wykwalifikowanych psychotroników, którzy wydobyliby informacje telepatycznie. Rodney uciekał się więc do staroświeckich, barbarzyńskich tortur.
XXXXKiedy Rafał wszedł do pomieszczenia, Auvelianin tylko na chwilę obrzucił go wrogim spojrzeniem złotych, jarzących się lekko oczu, po czym ponownie zwrócił uwagę na swojego oprawcę. Krwawił już z cienkiej linii ust i z rozciętego policzka, ale nie wyglądał wcale na gotowego do współpracy. Co ciekawe, jego krew nie miała jakiegoś dziwacznego, obcego koloru typu czarny lub niebieski – była najzwyczajniej w świecie czerwona, jak krew człowieka.
XXXXZaledwie Wrzosowski wkroczył na scenę, a jego kolega ze szturmowców postanowił uciec się do wspomnianej przez siebie, alternatywnej metody. Podszedł do szeregu nieprzyjacielskich oficerów, którzy stali w równym rządku pod ścianą, z rękami w górze. Wszyscy byli czystej krwi Auvelianami. Klony, które służyły jako szeregowi żołnierze i podoficerowie, zostały już wcześniej wybite do nogi.
XXXXKiedy Rodney zbliżył się do jeńców, niespiesznym ruchem wyciągnął pistolet laserowy i strzelił jednemu z nich w głowę.
XXXXTo zdecydowanie wywołało jakąś reakcję. Również do wiadomości Wrzosowskiego dotarł tym razem mentalny krzyk przesłuchiwanego. Jego oczy pałały teraz wstrząsem oraz przerażeniem. Rafał był równie zszokowany. Nigdy w życiu nie widział Auveliania tak jawnie okazującego emocje. Nigdy też nie spodziewał się, że jego kolega dopuści się tak oczywistej zbrodni wojennej, i to na jego oczach.
XXXXTymczasem Alan przymierzał się już do zastrzelenia kolejnego jeńca i okrzykami nawoływał przesłuchiwanego, by ten zaczął mówić. Nie wiadomo, jak długo by to trwało i ilu jeszcze by zginęło, gdyby nie interweniował sam Wrzosowski.
XXXX- Alan! – wrzasnął z wściekłością. – Co ty, kurwa, odpierdalasz?
XXXXRodney odwrócił się i spojrzał na niego z zaskoczeniem. Najwyraźniej dopiero teraz zdał sobie sprawę z jego obecności.
XXXX- Co ty tu… – zaczął, ale po chwili otrząsnął się ze zdumienia. – Dobrze wiesz, co ja, kurwa, robię. Robię to, co powinni zrobić śledczy, ale nie ma sensu na nich czekać. Zaraz ruszamy dalej, musimy wiedzieć, ilu z nich się na nas szykuje!
XXXXWe Wrzosowskim aż się zagotowało. To, co robił Alan, było całkiem niepotrzebne. Owszem, informacje o liczebności sił wroga w stolicy, wydobyte od jeńców, mogły być przydatne. Tyle że to można byłoby z równym powodzeniem stwierdzić za pomocą dronów zwiadowczych, orbitalnych sond szpiegowskich, nie mówiąc już o indywidualnych sensorach żołnierzy, które potrafiły wykryć nawet wrogów kryjących się w budynkach. Kapitan Rodney albo był idiotą, albo po prostu lubił znęcać się nad bezbronnymi więźniami, albo jedno i drugie.
XXXX- Nie jesteś pierdolonym śledczym – odwarknął wreszcie Rafał. – I nie jesteś pieprzonym plutonem egzekucyjnym, ty sukinsynu!
XXXXKiedy Wrzosowski wykrzyczał dwa ostatnie słowa, rzucił się na Alana, powalając go na ziemię. Wkrótce utworzyli kłębowisko tarzających się po podłodze ciał. Rafał całkiem stracił panowanie nad sobą – chciał tylko zatłuc Rodneya, powybijać mu zęby, połamać wszystkie kości. Nie trwało to długo, bo już po chwili do pomieszczenia wkroczyli szturmowcy i Marines, którzy szybko rozdzielili swoich dowódców. Ci jednak nadal wymachiwali rękami w swoim kierunku, rzucając obelgami.
XXXXW następną chwilę później na miejscu pojawił się podpułkownik Peter Eismann, dowódca 114. Pułku Zmechanizowanego.
XXXX- Co tu się, kurwa, dzieje? – zawołał na oficerów. – Macie się natychmiast uspokoić, wy cholerni gówniarze! Zrozumiano? – Wrzosowski i Rodney przestali się szarpać, podczas gdy Peter ciągnął dalej. – Dostaliśmy rozkaz od generała Lernera. Zaraz będzie tu desantowiec i zabierze jeńców.
XXXXObrzucił spojrzeniem obitą twarz przesłuchiwanego oraz zabitego wcześniej więźnia.
XXXX- Co się tu stało? – zapytał, wskazując na trupa.
XXXX- Stawiał opór – sapnął Alan. – Musiałem się bronić.
XXXX- Gówno prawda – powiedział Rafał. – Jeniec nie chciał się zwierzać, więc pan kapitan – Wrzosowski wypowiedział rangę kolegi z jawną pogardą – postanowił rozwalić jego kumplowi łeb, żeby go przekonać!
XXXX- Jesteś skończony, ty kablarzu – warknął Rodney. – Załatwię cię, rozumiesz?
XXXX- Nikogo nie załatwisz – wtrącił groźnie Eismann. – I lepiej uważaj, co mówisz, bo tylko pogarszasz swoją sytuację. Nie mamy teraz czasu na sądy polowe, bo zaraz idziemy na stolicę. Wracajcie do roboty i zapomnijcie o swoich szczeniackich sporach, bo inaczej obydwaj staniecie do raportu i chrzanić cholerną wojnę. Jasne?
XXXXObaj oficerowie wymamrotali potwierdzenie.
* * *
XXXX- Panie Wrzosowski – powiedziała pielęgniarka – Doktor Safronow teraz pana przyjmie.XXXXRafał podniósł na nią wzrok i skinął głową. Ostatecznie nie zdołał przeczytać ani jednego zdania z artykułu, a tymczasem auveliański lekarz już dawno zniknął z jego pola widzenia. Odłożył e-pad niedbale na stolik, a następnie skierował się do gabinetu.
XXXXJego terapeuta, doktor Rodion Safronow, czekał już na niego. Kiedy Wrzosowski wszedł do środka, jak zwykle powitał go skinieniem głowy i ciepłym uśmiechem, po czym gestem nakazał mu usiąść. Rafał zwyczajowo usadowił się w krześle, usytuowanym naprzeciwko jego biurka.
XXXX- Dzień dobry, panie Wrzosowski – powiedział Safronow. Podobnie jak pielęgniarka, zdążył już całkowicie wyzbyć się nawyku zwracania doń per „panie majorze”.
XXXX- Dzień dobry – odrzekł Rafał uprzejmie, acz beznamiętnie.
XXXX- No i wygląda na to, że będzie się pan musiał znów ze mną trochę pomęczyć – zagaił Rodion i zabrał się do przeglądania swoich notatek. – Tak… zdaje się, że ostatnio rozmawialiśmy o tym, co było, można powiedzieć, punktem kulminacyjnym pana obecnych problemów. Byliście wtedy pod Sonnengradem na Phaleg IV?
XXXX- Zgadza się.
XXXX- I z tego, co mi pan mówił, to właśnie wtedy zaczął pan myśleć o tym, że… nie zasługuje pan na to, żeby żyć?
XXXX- Można chyba tak powiedzieć.
XXXXSafronow zmierzył go zatroskanym spojrzeniem
XXXX- Czy przyjmuje pan ten lek, który przepisał panu doktor Kobayashi? – zapytał.
XXXX- Tak – odparł krótko Wrzosowski.
XXXXRodion westchnął.
XXXX- Jest pan, jak zwykle, mało rozmowny – powiedział ze zmęczeniem. – I nie potrafi pan kłamać. Już to wcześniej mówiłem, ale powtórzę jeszcze raz. Żebyśmy mogli w ogóle cokolwiek zdziałać, przede wszystkim musi pan sam chcieć zmiany na lepsze.
XXXX- A co, jeśli boję się zmiany?
XXXX- Cóż… – Safronow oparł się w krześle. – Wiem, że już teraz jest panu ciężko, więc proszę o tym pomyśleć w ten sposób, że jeśli ma dojść do jakiejś zmiany, to tylko na lepsze. Proszę mi nie wmawiać, że jest pan zadowolony ze swojego obecnego życia.
XXXX- To akurat prawda – odrzekł Rafał z przekąsem – Nie jestem.
XXXX- Więc proszę pana, żeby przede wszystkim spróbował pan pomóc samemu sobie. Wróćmy na chwilę do tamtego momentu… kiedy ujrzał pan już skutki. Proszę mówić powoli i nie spieszyć się.
XXXXWrzosowski westchnął i podjął przerwaną opowieść.
* * *
XXXXBał się w ogóle wjeżdżać do miasteczka. Bał się zobaczyć, co z niego zostało.XXXXOczywiście, nie miał innego wyboru. Mastrit było miejscowością satelitarną Sonnengradu, dosłownie elementem obrzeży samej stolicy. Musieli przez nie przejechać, jeżeli chcieli odbić stołeczne miasto kolonii.
XXXXLecz Wrzosowski miał ogromne trudności z panowaniem nad sobą, kiedy wraz z kolumną parł główną ulicą. Nie napotykali po drodze na żaden opór, przynajmniej na razie. Ostrzał z powietrza i wstępne uderzenie sił regularnej armii wykonały kawał dobrej roboty. Aż nazbyt, jeśli ktoś zapytałby Rafała o zdanie.
XXXXWszystkie mijane przezeń budowle znajdowały się w ruinie. Nie ocalała chyba żadna. Najgorsze było jednak w tym wszystkim to, że nie miał trudności z rozpoznaniem, czym kiedyś były te budynki, nim zostały obrócone w stertę gruzu. Tamten na lewo od niego bez wątpienia był kiedyś prostym domem mieszkalnym. Mieścił zapewne całą rodzinę, może nawet i ze cztery czy pięć osób. Także dzieci. Było nadal wcześnie, więc pewnie wszyscy siedzieli w domu i zajmowali się swoimi sprawami, na przykład jedli wspólnie rodzinne śniadanie, kiedy…
XXXXGdzie indziej Wrzosowski rozpoznał resztki czegoś, co musiało być barem czy restauracją. Ruiny fasady mieszały się bowiem z resztkami jarzącego się jeszcze holoszyldu, który zapewne jeszcze do niedawna zapraszał do środka gości. Rafał pocieszał się, że w takiej sytuacji, o takiej porze, lokal musiał być pusty, ale obawiał się, że była to złudna nadzieja.
XXXXNa to wszystko nakładała się zaś okropna świadomość, że to wszystko ich – jego wina. Gdyby tutaj nie przyszli… gdyby nie użyli tak brutalnie siły ognia, jak gdyby szturmowali wrogą fortecę, to miasto może pozostałoby nietknięte.
XXXXCichy głos powtarzał mu, że to wszystko ryzyko zawodowe, że na wojnie nie da się uniknąć przypadkowych ofiar, a miasto w pewnym sensie faktycznie było fortecą – Auvelianie obsadzili budynki i byli gotowi bronić ich do końca. Wszystko to wyglądało mu jednak na wyjątkowo marne usprawiedliwienia.
XXXXW pewnym momencie kolumna zwolniła. Musiała ominąć gruz z budynku, który zawalił się częściowo na ulicę i teraz piechota musiała się ostrożnie przedzierać. Wrzosowski również przeszedł tamtędy, uważnie patrząc, gdzie stawia stopy.
XXXXWłaśnie to sprawiło, że nie mógł nie dostrzec czegoś, co wstrząsnęło nim chyba najbardziej tamtego dnia.
XXXXSpomiędzy bloków monolitenu, które kiedyś były ścianą domu, wystawała ręka.
XXXXMała rączka, należąca do kilkuletniego dziecka.
* * *
XXXX- Proszę, niech pan przerwie – rzekł zatroskany Safronow. – Nie musi pan na razie mówić nic więcej, wystarczy.XXXXNie trzeba było tego Wrzosowskiemu dwa razy powtarzać. Z chęcią zrobił chwilę przerwy, żeby się opanować. Znów starał się oddychać powoli i głęboko.
XXXX- Już panu mówiłem – ciągnął Rodion. – że nie może się pan o to obwiniać.
XXXX- A ja już panu mówiłem – odrzekł Rafał. – że niby kogo innego miałbym obwiniać? To ja się na to zgodziłem, to wydałem rozkaz.
XXXX- Nie mógł pan wiedzieć – powiedział Safronow z naciskiem. – Został pan wprowadzony w błąd. Miał pan złe informacje. Każdy na pana miejscu mógł podjąć podobną decyzję.
XXXX- Powinienem był czekać na więcej danych… Przecież te drony zwiadowcze tam były… Nic nie zmuszało mnie do tego, żebym wydał taki rozkaz, mogliśmy po prostu wejść do miasta…
XXXX- Podjął pan decyzję w trudnych warunkach – Rodion przerwał ten potok rozważań. – Miał pan przecież na głowie własny oddział. Nie chciał pan nadmiernie ryzykować życiem własnych ludzi. Nie miał pan też wiele czasu na zastanawianie się. Wie pan przecież, że mówię prawdę. Gdyby nie zginęli cywile, wtedy zginęliby ci, których życie panu powierzono. Był pan na wojnie, a na wojnie giną ludzie. Czasami niezależnie od tego, co zrobimy.
XXXXWrzosowski skinął głową. Terapeuta mówił prawdę, przynajmniej w tym sensie, że jawnie nie kłamał. Tyle tylko, że to wszystko wyglądało Rafałowi na kolejne słabe usprawiedliwienia. Poza tym, co taki gryzipiórek jak Safronow mógł wiedzieć o wojnie? Nie było go tam.
XXXX- Wie pan… byłem w kontakcie z kolegami zajmującymi się tymi, którzy przeprowadzili tamten nalot – rzekł Rodion. – Niektórzy z nich byli w gorszym stanie od pana, proszę mi wierzyć. Ale jakoś sobie z tym poradzili.
XXXX- Może po prostu mieli na to wszystko wylane – odparł Wrzosowski z takim sarkazmem, że zadziwił sam siebie.
XXXX- Nie, to nieprawda. Żałowali tego tak samo, jak pan. Ale w końcu zrozumieli, że katując się tym na okrągło, nikomu nie pomogą. Ani sobie, ani tym bardziej tym, którzy zginęli.
XXXXNa chwilę zapanowało milczenie. Oczywiście, to Safronow był tym, który je przerwał.
XXXX- Wciąż utrzymuje pan kontakty z rodziną, z członkami oddziału? – rzekł wreszcie. Zabrzmiało to bardziej jak stwierdzenie, niż pytanie.
XXXX- Jeśli ma pan na myśli to, że w ogóle z nimi od czasu do czasu rozmawiam, to tak.
XXXX- Jak pan myśli, jaki wpływ na tych ludzi wywarłoby pana samobójstwo? Pana rodziców, młodszego brata? Tych, którzy służyli razem z panem i cieszyli się, że pan przeżył?
XXXXWrzosowski nic nie odpowiedział.
XXXX- Opowiadał pan o swoim młodszym bracie, jak stawał w jego obronie, kiedy obaj byliście młodzi – ciągnął Safronow. – Od początku starał się pan być twardy, marzył o karierze wojskowej. I nigdy nie naruszył pan swoich zasad. Wiem, że kiedyś stanął pan nawet w obronie torturowanego więźnia. Jest pan dobrym człowiekiem, panie Wrzosowski. Proszę tego nie odrzucać tylko dlatego, że popełnił pan tamten błąd.
XXXX- Ilu ludzi… – mruknął Rafał. – Ilu ludzi zapłaciło za ten błąd?
XXXX- A ilu ludzi zapłaci, jeżeli teraz popełni pan kolejny błąd? – Safronow odpowiedział pytaniem na pytanie. – Ilu ludziom wróci pan życie, jeśli odbierze sobie własne?
XXXXWrzosowski nie miał na to odpowiedzi.
* * *
XXXXWizyta jak zwykle skończyła się wcześnie i Wrzosowski jak zwykle miał wrażenie, że nie wniosła wiele. Nie mogło być inaczej, skoro sam nie widział celu w tych spotkaniach.XXXXPodobnie jak nie miał żadnego konkretnego celu w reszcie dnia. Spędził wczesne popołudnie, kręcąc się po sklepach i szukając czegoś, co mogłoby go zainteresować – choć w gruncie rzeczy nie miał tak naprawdę pomysłu, co powinien kupić. Przez dwie godziny stał przy sklepowym nanofabrykatorze, przeglądając dostępną ofertę i ostatecznie nie wziął niczego dla siebie.
XXXXZrobił się głodny, toteż zaczął rozglądać się za lokalem, gdzie mógłby zjeść obiad. Nie znał w tej okolicy żadnej knajpy, do której miałby ochotę powracać, więc ten jeden raz zrobił wyjątek i skonsumował posiłek w barze serwującym produkowane dania z nanofabrykatorów. Jego stek wołowy i frytki wyglądały i smakowały jak prawdziwe, ale on zbyt wiele razy jadał autentyk, aby nie wyczuć subtelnych różnic.
XXXXOstatecznie zajrzał do sklepu z prawdziwym alkoholem i nabył dwie butelki wytrawnego Sauvage’a, po czym skierował się w drogę powrotną do mieszkania. Znów skorzystał z publicznej windy, by dostać się na górne kondygnacje i po kilku chwilach był już na lądowisku hoverów. Szybko znalazł wolną taksówkę i zasiadł z przodu.
XXXX- Ulica Enrico Fermiego, lokal G-87 – odrzekł, kiedy SI zapytała go o adres docelowy.
XXXXWyglądało na to, że znów spędzi resztę dnia w czterech ścianach, oglądając materiały wideo na omni-necie. Przez myśl przeszło mu, że może ewentualnie wybrać się wieczorem do kompleksu rozrywkowego. Mógł tam, zupełnym przypadkiem, spotkać kolejną Jeanette, może nawet zaprosić ją do mieszkania i…
XXXXOdrzucił tę myśl. Wiedział doskonale, jak to musiało się skończyć. Ostatnimi czasy rozmowy z innymi wychodziły mu akurat tak dobrze, jak konwersacje z własnym terapeutą.
XXXXI nie zanosiło się na zmianę.
* * *
XXXXJego mieszkanie wyglądało dokładnie tak, jak spodziewał się je zastać. Wszystko było na swoim miejscu, w idealnym porządku. A jednak Wrzosowski nieodmiennie odnosił wrażenie, że coś jest nie tak, że czegoś tutaj brakuje.XXXX- Adrienne – rzucił od wejścia, zdjąwszy buty. – Uruchom program na wyświetlaczu holo w salonie. Połącz się z moim kontem na omni-necie i odpal jakiś film.
XXXX- Tak jest, panie majorze – odrzekła SI. – Tytuł filmu?
XXXX- Wszystko jedno. Po prostu wybierz losową pozycję z listy ulubionych.
XXXXSztuczna inteligencja znów potwierdziła komendę i duży pokój – która to nazwa, podobnie jak „salon”, była w ocenie Rafała umowna – rozświetliła jasna poświata bijąca z holopadu. Trójwymiarowy obraz początkowo ukazywał logo firmy SigmaTek, produkującej cały znajdujący się tutaj sprzęt audiowizualny. Lecz już w chwilę później pojawiło się główne menu przeglądarki omni-netowej, następnie panel osobistego konta Wrzosowskiego i wreszcie napisy początkowe filmu.
XXXXRafał wyprodukował jeszcze w nanofabrykatorze zupełnie nowy kieliszek do wina, po czym usadowił się w fotelu i otworzył pierwszego z zakupionych Sauvage’ów. Wprawdzie był wciąż środek dnia, ale w ogóle się tym nie przejmował. Jeżeli o niego chodziło, to mógł się upić już teraz, a jeżeli jednak najdzie go ochota na wieczorny wypad na miasto, to przecież i tak polegał na transporcie publicznym.
XXXXStarał się myśleć właśnie o tym – o planach na resztę dnia, jakie by one nie były. Naprawdę się starał, ale nie mógł się opędzić od wspomnień, jakie rozbudziła dzisiejsza wizyta u Safronowa. Może powinien był z nim o tym dłużej porozmawiać. Może powinien jednak brać te leki od doktora Kobayashiego. Jednak nie zrobił żadnej z tych rzeczy, bo powtarzał sobie, że i tak nic go do nie obchodzi.
XXXXLiczył, że przynajmniej film odciągnie jego uwagę, ale pomylił się. Gorzej nawet – tak się bowiem niefortunnie złożyło, że w pierwszej scenie ujrzał detektywa z policyjnej grupy dochodzeniowej, który rozmawiał poprzez kom-link z dowódcą oddziału specjalnego, czekającego ze wsparciem.
XXXXZupełnie jak tamtego dnia, kiedy sam Wrzosowski postanowił wezwać wsparcie. Uważał wtedy, że nie ma innego wyjścia. Potrzebował dodatkowej siły ognia. Stracił już jedną czwartą batalionu – między innymi podczas tamtego karkołomnego desantu – a mieli jeszcze brać udział w odbijaniu stolicy z rąk Auvelian.
* * *
XXXX- Powtórz, Romeo 4 – rzucił Wrzosowski poprzez kom-link. Byli coraz bliżej miasta i wrogie systemy zakłócania zaczynały już dawać im się we znaki. – Tu Mike Charlie jeden.XXXX- Powtarzam, tu… meo 4 – odezwał się dowódca zwiadu. – Przelot naszych dronów nad celem ujawnił, że budynki przy głównej drodze dojazdowej są obsadzone.
XXXX- Mike Charlie jeden, tu Bravo 12 – teraz zgłosił się lider dywizjonu bombowców. – Trzecia eskadra ma ładunek na jeszcze jeden nalot. Mogą wziąć na cel budynki przy głównej ulicy i zniszczyć je, dla pewności. Czekają tylko na sygnał. Chcecie jeszcze trochę wsparcia?
XXXXWyglądało na to, że Wrzosowski będzie musiał na to odpowiedzieć. Podpułkownik Eismann zginął piętnaście minut temu od strzału snajpera, przez co teraz Rafał dowodził. Toteż zastanawiał się przez chwilę, rozważając sytuację.
XXXXŻeby się dostać do stolicy, musieli przebyć jej miasto satelitarne, Mastrit. Wywiad donosił, że było już wcześniej poddane kolonizacji przez Auvelian, kiedy zdobyli Phaleg IV, włączyli ją do swojego imperium i zmienili jej nazwę na Varaden. Teraz mieli spore szanse odbić planetę, ale skoro już toczyli walki uliczne, musieli uważać na cywilów. Obojętne, czy swoich, czy obcych. Tak się zaś składało, że drony zwiadowcze oraz sondy szpiegowskie prowadziły obserwację terenu przez ostatnie kilkanaście godzin i wiadomo było, że Auvelianie już od dłuższego czasu ewakuowali swoich jak najdalej od linii frontu. Mastrit było już opróżnione, więc teoretycznie nic nie stało na przeszkodzie, aby zrównać budynki przy głównej drodze z ziemią. Mogli na tym ucierpieć tylko nieprzyjacielscy żołnierze.
XXXXTo ostatnie przekonanie sprawiło, że Wrzosowski wahał się krótko.
XXXX- Tu Mike Charlie jeden, potwierdzam – rzucił poprzez kom-link. – Proszę o zrzucenie pozostałego ładunku na cele przy głównej ulicy.
XXXX- Przyjąłem, Mike Charlie jeden. Przystępujemy do nalotu.
XXXXGdzieś wysoko, poza zasięgiem jego wzroku, na pograniczu przestrzeni orbitalnej Phaleg IV bombowce otworzyły swoje komory i wypuściły kierowane pociski. Po opuszczeniu pokładów, były naprowadzane na cele poprzez drony. Bomby zostały zaprogramowane tak, aby ekspodowały z minimalnym opóźnieniem. Dzięki temu miały najpierw przebić ściany budynków, a dopiero potem wyzwolić subatomowy ładunek, rozsiewając jednocześnie dookoła ostre odłamki. Miały niszczyć wrogie budowle od środka – tak, aby nikt nie przeżył.
XXXX- Tu Bravo 12 – odezwał się ponownie dowódca dywizjonu. – Jestem pusty, wracam do bazy. Powodzenia, chłopcy i dziewczynki.
XXXXPilot miał najwyraźniej dobry humor. Wrzosowski zresztą też, przynajmniej na tę chwilę. Jeżeli Auvelianie nie zgromadzili w pobliżu żadnych środków obrony punktowej – a zwiad nie wykazał, żeby to zrobili – bomby powinny trafić w cele bez problemu. To oznaczało tyle, że Marines będą mieli łatwiejszą robotę, a co za tym idzie, poniosą mniejsze straty. Rafał miał już ich dość na sumieniu i nie zamierzał mieć ich więcej.
XXXX- Mike Charlie jeden, tu Romeo 4! – odezwał się podniesionym głosem dowódca zwiadu. – Nasze dro… yły… nowe odczyty w budyn…
XXXX- Powtórz, Romeo 4 – powiedział Wrzosowski, przeklinając w duchu zakłócanie wroga. – Czy wykryliście coś nowego?
XXXX- Potwierdzam, Mike Charlie jeden! Odczyty wskazują, że ci obsadzający budynki to nie tylko żołnierze. Tam są cywile. Powtarzam, w budynkach są terrańscy i auveliańscy cywile!
XXXXRafał poczuł, że robi mu się zimno. A więc wywiad się pomylił. Ewakuacja nie była jeszcze zakończona. Ktoś tu jeszcze został.
XXXX- Co, kurwa? – krzyknął, nie kryjąc paniki. – Bravo 12, tu Mike Charlie jeden, wstrzymać nalot!
XXXX- Za późno, Mike Charlie jeden – odrzekł pilot grobowym głosem. – Już odpaliliśmy.
XXXX- Przekierować bomby! – z nerwów Wrzosowski całkiem zapomniał o regulaminie. – Niech drony skierują je gdzieś na obrzeża… o, do kurwy nędzy!
XXXXByło już za późno. Pociski nadleciały z ogromną szybkością, wprost na wyznaczone cele. Nie dało rady przekierować ich gdzie indziej.
XXXXWszystkie budynki stojące przy głównej drodze w jednej chwili przeobraziły się w kule ognia. W ułamek sekundy później buchnęły z nich wznoszące się ku niebu, grzybokształtne chmury dymu. Podmuch z eksplozji dotarł aż do skupionych na rogatkach miasta żołnierzy.
XXXXWrzosowski nie prosił o potwierdzenie skutków nalotu.
XXXXWiedział, że prawie wszyscy zginęli.
* * *
XXXXZorientował się nagle, że patrzy na swoje ręce. Ręce, które zabiły. Ręce, z których każda była dużo większa od tej małej, dziecęcej rączki, która wychynęła spomiędzy gruzów.XXXXBył mordercą.
XXXXA najgorsze w tym wszystkim było to, że poświęcenie tych ludzi i cała akcja na Phaleg IV okazały się gówno warte. Owszem, odbili planetę, zatknęli na niej szmatkę Unii Sprzymierzonych Światów i przywrócili kolonię pod terrańskie rządy. Tyle że ów sukces nie zdał się im na wiele, skoro w zaledwie rok później Auvelianie znów dokonali inwazji, rozbili dwie ichnie floty i na powrót zawładnęli Phaleg IV – czy też Varaden, jak zdecydowali się go nazywać.
XXXXOd tamtej pory Wrzosowski wielokrotnie zadawał sobie pytanie, po co było to wszystko. Po co zginęli ci wszyscy ludzie – tak cywile, jak i żołnierze. I nigdy nie otrzymał odpowiedzi.
XXXXDlatego odszedł z armii. Chociaż czekał go awans za udział w rewindykacji kolonii, pozostał z rangą majora i mnóstwem wspomnień, których nie chciał. Jak niedawno powiedział Safronow, kiedyś marzył o wojskowej karierze, ale ostatecznie przerwał ją na własne życzenie. Teraz nie mógł się odnaleźć w tak zwanym normalnym życiu. Nie wiedział nawet, czym miałby się zająć, po tylu latach spędzonych w armii.
XXXXPo co mu to było?
XXXXW pewnym momencie wstał i poszedł do swojego pokoju. Zajrzał pod łóżko i wyciągnął ukryty tam pistolet laserowy. Wrócił z nim do salonu i usiadł ponownie w fotelu. Przez długą chwilę podziwiał swoją broń. Nie próbował nawet liczyć, ilu z niej zabił lub okaleczył. Niemniej, pozostało jeszcze jedno życie, jakie miała odebrać.
XXXXOpróżnił już w większości pierwszą butelkę wina, więc podejrzewał, że podjęcie decyzji przyjdzie mu z większą łatwością. Lecz właśnie teraz, gdy stanął już w obliczu ostateczności, przekonał się, że to wcale nie jest takie proste – i zapewne nigdy nie będzie.
XXXXKtoś mu kiedyś sugerował, że samobójstwo jest oznaką tchórzostwa. Ucieczką przed problemami. Drogą dla tych, którzy boją się stawić im czoła. Ten ktoś był głupcem. Nie miał najmniejszego pojęcia, o czym mówi.
XXXXA jednak trzeba było to zrobić. Miał dość. Znosił to przez wiele tygodni, ale nie było ani trochę lepiej.
XXXXOdbezpieczył broń. Była w tej chwili ustawiona na małą moc. Jej wiązka powinna być na tyle słaba, żeby nie dać rady przedrzeć się przez ściany z monolitenu – jak by nie patrzeć, reliktu z czasów, gdy ludzie nie potrafili jeszcze kontrolować litosfery na swoich planetach i potrzebowali materiału budowlanego dość mocnego, by wytrzymać wszelkie kaprysy natury. Technologia, która uległa standaryzacji i nikt przez ten czas nie poszukiwał innowacji. Powstrzymałaby nawet strzał z broni laserowej, dla której starodawne materiały tylu stal czy beton nie były żadną barierą.
XXXXNiemniej, ludzkie ciało nie było nawet w przybliżeniu tak odporne.
XXXXWrzosowski zdecydowanym ruchem przyłożył lufę broni do swojej brody, od dołu. Mógł się oszukiwać, ale nadal nie był w stanie podjąć ostatecznej decyzji. Zrobić to? Tak jak mówił Safronow – chrzanić cały świat i wszystkich, którzy go znali? Chrzanić to, że w ten sposób i tak nie przywróci życia swoim ofiarom?
XXXXPołożył palec na spuście i powoli zaczął go ściągać.
XXXXNie przypominał sobie, by spust kiedykolwiek stawiał mu tak silny opór.
THE END