
Hektyczne wizje
— Kurwa, kurwa, kurwa — rzucała pod nosem.
Postawiła ostatni krok w miękkim świetle lamp, po czym zniknęła w cieniu regałów. Sflaczałe ciało kompana leżało tuż przy granicy mroku. Nie była pewna czy żyje. Na boginię, ona sama wolałaby być już martwa. I w zasadzie niewiele brakowało. Otworzyła nerkę w kolorze khaki, szukając odpowiedzi, czy aby na pewno zapakowała krępulec? Cofała się wspomnieniami mieląc zawartość schowka; morpha wrzuciła w wozie, probówki i chipy jeszcze w bazie, ale... Bingo! Chwyciła dwie opaski uciskowe, oceniając, komu bardziej są potrzebne. Jej nogi wciąż były sprawne, oberwała tylko w bark, ale cholernie mocno, a Amin? Z wesołego trzydziestolatka zmienił się w kawałek mięsa. Krwistego steka, podobnego do tych, które Fatma jadała po udanych akcjach w lepszych gajach.
Kucnęła przy mężczyźnie, nasłuchując stłumionych krzyków z wnętrza budowli. Byli daleko. Spojrzała na twarz Amina zniekształconą od brudnej czerwieni. Gdzieś nad ropiejącą raną skrywały się błękitne oczy. Mądre, ojcowskie oczy. Chciała zobaczyć w nich życie, choćby zamglony przebłysk świadomości, który upewni ją w tym, że nie wszystko jeszcze jest stracone. Zdzieliła go z całej siły w twarz. Zawijasy krzepnącej krwi oderwały swoje korzenie od prawej strony policzka, znikając na zawsze w mroku.
— Dychasz. Przecież widzę, że dychasz — syknęła bardziej do siebie niż do niego.
W odpowiedzi dostała półprzytomne pomruki. Tyle wystarczyło. Napięcie uchodziło z niej jak powietrze z przebitej opony. Umysł trzeźwiał. Wzięła pierwszy krępulec i zacisnęła pasy na prawej nodze Amina. Rana zniknęła pod materiałem. Resztki cieczy zebrane w górnych partiach kończyny, ożywiły czerwony potok. Ostatni krople przepłynęły przez krzepnący wąwóz. Rzeka umarła. Teraz najgorsza część. Krępulec szybko zasłonił szyję. Nie był tak silnie zamknięty jak na nodze, ale dociskał ranę. Dusił go. Zupełnie, jak samobójcza pętla, pozbawiał głębokich oddechów. Lepsze to niż wykrwawienie, przynajmniej miał jakieś szanse.
Wstała. Podrapała swędzący punkt na twarzy pomiędzy nosem a ustami. Poczuła dziwną falę ciepła. Krew. Miała krew na rękach. Niezbity dowód na to, że ludzkie ciała są niedoskonałe. Wystarczyło przecież małe nacięcie i czerwone złoto tryskało radośnie. Niedobrze. Napluła na dłonie. Wciąż delikatnie drgały od momentu, gdy załatwiła pierwszego pasera. To miała być czysta akcja, pomyślała rozcierając ślinę. Czysta i szybka. Dlaczego ludzie zawsze muszą coś kręcić? Jednym ruchem wytarła wydzielinę zmieszaną z krwią o czysty fragment kombinezonu. Nienawidziła być mokra, a jeszcze bardziej od krwi. Drażniło ją w tym wszystko, lepkość, metaliczny zapach, ale najbardziej smak (w końcu zbłąkana kropla zawsze trafiała do ust). Nie dlatego, że wywoływał odruch wymiotny, przeciwnie, bo uzależniał. Zupełnie, jakby była wampirem ze starej legendy, tej o szlachetnym rycerzu, którego nigdy nie spotkała i pięknej księżniczce, którą nie została. Krew płynęła we wszystkim. Krew była życiem.
Rzeczywistość przechodziła kaskadami. Spychała Fatmę na kraniec jawy, wprost do krainy, z której pochodzą sny. Coś błysnęło. Znów była dzieckiem. Siedziała obok zwłok ojca, liżąc jego rany jak kot. Narkotyk z krwiobiegu rodzica przechodził do jej organizmu. Słodycz metalu. Bliski smak. Rozszerzyła oczy. Usta niebezpiecznie zbliżyły się do głębokiego cięcia na prawej dłoni.
— Nie tym razem. — Odsunęła pośpiesznie rękę od twarzy.
Towar. Co z towarem? Chwyciła siwy plecak, który leżał obok bezwładnej nogi Amina. Włożyła rękę do środka. Woreczki z heroxą wciąż tam były. Dobrze, jest dobrze.
Wzięła głęboki oddech i podeszła do drzwi, analizując szansę ucieczki. Tani plastik, zastępcze, wylecą od razu. Zacisnęła zęby gotowa na falę bólu i uderzyła z całej siły w matową szarość drzwi. Syntetyczny polimer wystrzelił z zawiasów. Huk był głośniejszy, niż mogła przypuszczać. Złapała się za biodra, ciężko oddychając. Kurz odleciał z półek tuż obok Amina. Ostre światło dnia rzuciło rozciągnięty prostokąt bieli po pomieszczeniu. Ten ostry blask pochłaniał nawet delikatne żółcie uchodzące z jarzeniowych lamp. Kobieta nie miała czasu, by ocenić, czy jest bezpiecznie. Z serca magazynu dobiegały coraz głośniejsze krzyki. Kurwa, kurwa, kurwa, tym razem rozbrzmiało w głowie.
Podniosła Amina. Wydał się jej dużo cięższy, niż wtedy, gdy go tu przywlekła. Adrenalina spadała? Może, dlatego musiała działać szybko. Zarzuciła jego ramię na swoją szyję, ciągnąc przyjaciela w stronę nagrzanego świata. Był lepki, obrzydliwie lepki od krwi, pytanie czyjej? Pewnie od swojej i tych paserów w końcu nieźle oberwali. Oberwali? Ona przerobiła ich na krwawe fontanny, wyrzucające ze swojego wnętrza fragmenty organów. Uśmiechnęła się pod nosem, wiedząc, że posłała co najmniej pół tuzina tych frajerów do piachu. Kto został? Dwóch dryblasów, szef i jeden kupiec, ten którego kiedyś spotkała w bazie. Łącznik czy nie, stał po przeciwnej stronie barykady, a ona nie zamierzała wywieszać białej flagi.
— Wytrzymaj jeszcze chwilę Amin! — niemal wykrzyczała, kładąc pierwszy krok na piaszczystej drodze.
Pył wzbił się w powietrze, drapiąc gardło. Wpuszczony przez usta, łapczywie pochłaniające powietrze, siał spustoszenie. Tworzył pustynię w człowieczym ciele, na podobieństwo domu, w którym został poczęty. Piach zgrzytał między zębami Fatmy. Spojrzała w stronę wyjścia. Szkarłatna linia ciągnęła się za nimi, napajając spragnioną glebę. Jak pieprzone ślimaki! Krzywy uśmiech zagościł na jej twarzy.
Wbiła wzrok w srebrną furgonetkę stojącą pół placu przed nimi. Zacisnęła zęby, gdy fala ciepła rozlała się po barku. Rana znów zaczęła krwawić. Powoli żałowała, że nie wzięła krępulca dla siebie. Palące słońce wypiekało ich mięso. Czuła, jak powoli zmienia się w hamburgera, a Amin? On z krwistego steka powoli przechodził do średnio wysmażonego. Jej mięśnie drżały z wysiłku, jednak nie mogła zwolnić. Z budynku z którego wyszli, było słychać wyraźne słowa. Groźby. Obietnice śmierci.
Te pieprzone słońce, pomyślała, dlaczego akurat dziś? Codziennie leje, a dzisiaj?! Oddałaby wszystko za skok do zimnego basenu albo chociaż mżawkę, cokolwiek co schłodziłoby nagrzane do czerwoności ciało. Skarciła siebie w myślach za ucieczkę w strefę fantazji. Auto. Liczyło się tylko auto. Auto, które raz za razem igrało swoim wizerunkiem z percepcją, będąc tylko niedoścignionym mirażem. Czy ono w ogóle istniało? Z każdą sekundą traciła pewność, ale nie mogła przestać.
— Fa-a-atma — zająknął się.
Pierwszy strzał padł tuż przy ich głowach, kalecząc swoim świstem powietrze. Miraż na szczęście przybrał fizyczną formę. Fatma przejechała przez panel blokujący. Brudząc ekran, zatańczyła palcami na symulacji klawiatury. Druga kula wzbiła tumany pyłu tuż przy jej nodze. Przegryzła wargę, wrzucając Amina do środka wraz z cennym plecakiem. Ostatni raz spojrzała na ten cholerny magazyn. Czarny strop wznosił się łagodnie ku niebu. Ciemna powłoka skutecznie pochłaniała promienie słońca. Przypominała patelnie babci, na której zazwyczaj dogorywały resztki jajecznicy. Z tym, że na rozgrzanej czerni leżały martwe ptaki, powoli zmieniające się w węgiel. Nie chciała do nich dołączać, nigdy nie lubiła drobiu.
Trzy postacie wybiegły z czerni zwabione tropem krwi. Jak żarłoczne bestie, ruszyły w szarże. Widziały cel. Chciały zatopić kły w wysmażonym ciele Fatmy. Ale było już za późno. Posłała im tylko pożegnalny gest, środkowy palec, po czym runęła do środka.
— Uruchom sekwencję przyśpieszoną, zabierz nas do Meliny Neonów — wydusiła z siebie.
— Przyjąłem — odpowiedział mechaniczny głos autopilota.
Pojazd ruszył, pozostawiając po sobie jedynie ciemną plamę, chłodną przestrzeń, która została skazana na zapomnienie w objęciach słońca.
Fatma złapała głębszy oddech i wstała. Spojrzała na partnera. Szara podłoga, na której leżał, szybko zaczęła zdobić się korzeniami czerwieni. Ile mógł stracić krwi? Dwa litry? Do najlżejszych nie należał... Czas upływał. Upływał czerwonymi nitkami wzdłuż metalowych żłobień.
Podeszła do śnieżnobiałej szafki. Zarysowała jej ściankę czerwonym kwiatem, niemal wyrywając drzwiczki. Magazynki amunicji wysypały się z hukiem, rozmazując strużki krwi.
— Amin, wyjdziesz z tego, tylko nie zasypiaj. Słyszysz? — burknęła, przetrzepując ciemne worki z głębi szafki.
Mężczyzna odpowiedział przytłumionym skowytem. Nadzieja malała. Dłoń Fatmy wymacała prostokątną apteczkę. Klips klamry uwolnił zawartość. Przeczesała wzrokiem ampułki i pojemniki. Maść na bazie trombiny skupiła jej uwagę. Słyszała o tym kiedyś. Dawno temu, gdy Amin sprzedawał komuś towar. Kit do ciała, tak to działało. Miała tylko nadzieję, że samo uszczelnienie wystarczy.
Pochyliła się nad nim, zrywając resztki czarnej bluzki. Niedobrze. Szkarłatna róża rozkwitała w okolicach wyrostka robaczkowego. Krew nie krzepła. Cholera. Wzięła głęboki wdech. Spokojnie, tylko spokojnie. Nie była już pewna, czy pojazdem tak trzęsie, czy jej dłońmi wstrząsają ataki epilepsji. Chciała to zrobić szybko i pewnie. Poczuła się znów pięcioletnią dziewczynką, która po raz pierwszy miała pokroić tort. Głowy wszystkich koleżanek zdobiły różowe czapeczki. Uśmiechnięte twarze skandowały jej imię. Da rade, to proste. Zbliżyła się. Ostrze musnęło mięciutką powierzchnię lukrowanego ciasta. Z pokoju obok wyszedł ojciec z pasem. Nóż przechylił się, zrzucając tort na podłogę. Auto wjechało w koleinę. Palce dotknęły rany. Mięso zaskwierczało.
Uśmiech. On się uśmiecha! Przez moment Fatma miała nadzieję, że powrócił do żywych — że wyrwała go w ostatniej sekundzie z zimnych objęć kostuchy. Wtedy zobaczyła coś więcej. Ten uśmiech. Ten wzrok. Twarz nie ułożyła się w grymasie życia. Ona zastygła na zawsze. Ostatnie ogniki w oczach mężczyzny zgasły. Nie było już czego ratować.
Dźwięk, jaki wybrzmiał z niewielkiego gardła, nie był ludzki. Przypominał odgłosy, które rejestrowały czasem maszyny w głębiach oceanu. Mogło wydać go jakieś niezwykłe stworzenie z powyginanym kręgosłupem i tęczówkami mętnymi jak otchłań.
Żyła. Amin chciałby, żeby żyła. Ściągnęła krępulec z martwego ciała, zakładając na swój bark. Ciepło cieknące z rany zatrzymało się w kobiecie. Poczuła się wtedy niezwykle prosta. Jakby była tylko pojemnikiem na krew. Instalacją pulsujących żył i nabrzmiałych organów. Chciała się zająć tą myślą, ale nie umiała. Porzuciła niematerialne dziecko, by dojrzało gdzieś w cieniu jej umysłu. Wbiła wzrok w drzwi szafki. Nie patrz na prawo, nie patrz na prawo...
Pojazd skoczył z niestabilnej drogi na gładką jezdnię. Peryferia Labiryntu zostały w tyle, a prawdziwe slumsy zaczęły rosnąć betonowym lasem.
— Fajki — rozkazała swojemu ciału.
Wygrzebała z odmętów nerki własnoręcznie skręconego papierosa. Gdy tylko płomień liznął krawędź, na ziemię spadł deszcz złotych gwiazdek. Wzięła bucha. Waniliowy smak zawładnął kubkami smakowymi. Słodki dym musnął płuca swoimi mackami. Poruszył starą wydzielinę. Organizm zareagował. Ostry kaszel przybył wraz ze łzami. Nie wiedziała już, czy to przez papierosa, czy przez spapraną akcję. Nie drążyła, jednak pozwalała im płynąć. Łzy ciągnęły się leniwie po twarzy pokrytej bliznami. Zakręcały pomiędzy nierównymi szramami i wgłębieniami, ostatecznie opadając na brudną podłogę. Tam mieszały się ze wszystkim; ostatnim oddechem Amina, piaskiem przesiąkniętym krwią, trującą dymem wanilii. Przed oczami przeskoczył jej obraz ojca, tego skurwiela. Było popołudnie pierwszej kwarty. Leżał martwy. Które to były urodziny? Błądziła myślami, szukając odpowiedzi. Piętnaste. Tak, to wtedy po raz ostatni próbował podnieść na nią rękę. Ostatni czerwony balon pękł. Później nie miało być już więcej śmierci. Nie miało być nikogo bliskiego. I ostatecznie nie było.
Wytarła mokry policzek, łapiąc kolejnego bucha. Myśl Fatma, myśl! Co dalej? Skoro Amin nie żył, transakcja była nieważna, nikt nie wziąłby podejrzanego towaru od pomagiera. Spojrzała w górę. Przyciemniana szyba dachu barwiła błękit w szare odcienie. Na jej obrzeżach tańczyły powyginane szkielety wielkich budowli. Fatma chciała znaleźć się w którymś z nich. Siedzieć spokojnie w swoim pokoju, sączyć jakiś roztwór kawopodobny, oglądając holowizje. Przy odrobinie szczęścia trafiłaby na materiał o krwawej strzelaninie na peryferiach Labiryntu. Później zasnęłaby w prawdziwym łóżku, nie żadnej macie. Chciała takiego życia. Widziała je gdzieś na granicy widnokręgu, ale ilekroć wyciągała ręce, obraz rozciągał się i znikał. Skonstruowany tak, by mogła marzyć i cierpieć oglądając to, co nieosiągalne. Kolejny miraż.
Podeszła do przedniej części pojazdu, gdzie usiadła na fotelu pasażera. Żar z papierosa sypał się za nią, jak drobinki magii ulatujące z różdżki. Nie lubiła palić zwykłych fajek. Do tych iskrzących czuła większy pociąg. Lubiła patrzeć, jak krajobraz tonie wśród złotych iskier. Ich żar topił wieżowce. Podpalał czas i przestrzeń.
— Zmień kurs — rzuciła, wiedząc, że nie ma za bardzo dokąd uciec. — Jedź na Jagodowy Gaj, zatrzymaj się przy otwartej części, budynek 244454, dolna kwatera.
— Przyjąłem — rozbrzmiało z głośnika.
W oczach miała pustkę. W sercu też nic nie pozostało. Jedynie cichym echem odbijała się myśl, że autopilot zabiera ją na start. Linię rozpoczęcia biegu, która raz za razem stanowiła wstęgę porażki. Jechała tam, gdzie spłonęła, a gdzie nie narodziła się z popiołów.
Krajobraz tonął w szklanych konstrukcjach i betonowych blokach pokrytych jasnymi pasami oznakowań. Nie było korków, krew w żyłach Rewy płynęła wartkim strumieniem, roznosząc życie do kolejnych organów. Jagodowy Gaj wyrósł spomiędzy kolumn ciemnych budynków. Betonowa kopuła przywoływała w Fatmie duchy przeszłości. Widziała znacznie więcej niż zwykły przechodzień. Dostrzegała zdobienia z ludzkiej krwi i mięśni, ukryte gdzieś pod hologramami tańczących dziewczynek. Obok tego mięsnego zabili mojego przyjaciela. A obok tamtego skweru pierwszy raz zostałam zgwałcona. To działo się samoczynnie. Mechaniczne przepłukiwanie wspomnień. Zamknęła oczy.
Otworzyła je dopiero, gdy słońce zgasło. Dojechałam, pomyślała, choć wolałaby użyć liczby mnogiej. Przed nią rozciągały się szeregi jednolitych domów, ściśniętych jeden przy drugim. Ciemne, odgięte od miękkich świateł latarni, drzemały, czekając, aż powróci do nich życie.
Buczenie silnika ucichło. Spojrzała w lusterka. Czysto. Chwyciła plecaczek z cennym pakunkiem i rozkazała:
— Zawieź go do Meliny. Powiedz, że zginęłam. Zniszcz wszystkie zapiski z ostatniej godziny.
Niematerialny kierowca odpowiedział sekwencją cichych kliknięć. Na życzenie dokonywał fragmentarycznej amnezji, zupełnie, jakby zabijał część siebie. Amin by tego nie zrobił. Amin widział coś więcej w tej kupie żelastwa. Chciała czuć to, co jej martwy przyjaciel, ale nie potrafiła. Wiedziała, że to tylko program. Prosty ciąg danych wprawiony w wieczną sekwencje przetwarzania i działania. Nie ma magii w maszynie, a tym bardziej życia.
Poczuła przyjemny chłód, gdy nogi zniknęły w błękitnej mgiełce. Gdyby to od niej zależało, pochowałaby go tutaj. Podziemia Jagodowego Gaju zawsze przypominały jej prosektorium. Zimne i sterylne miejsce, gdzie krew ściekała specjalnie wyżłobionymi ścieżkami. Może to był właśnie powód tych wszystkich przezwisk? Trupowcy, tak ich zwały dzieciaki z głównej części gaju. Zupełnie jakby cały świat nie był jednym, wielkim cmentarzem. Jakby ludzkie domy nie były zbudowane na prochach starego świata. Jakby mięso, które wszyscy jedzą, nie było pełne przemielonych marzeń. Fatmie jednak to nie przeszkadzało. Lubiła czuć ten specyficzny rodzaj chłodu na nagrzanej skórze. Jedynie nie lubiła czuć go w sercu. Tamto miejsce powinno pozostać skamieniałe i nieczułe. Martwe.
Skryła się w mroku wejścia do rodzimej kwatery, obserwując, jak karawan znika we mgle. Jego kontury rozpuszczał błękit mgły. Było w tym coś więcej, poza gangsterskim pożegnaniem. Sytuacja przypominała raczej pogrzeb wielkich wodzów, pozostawionych na łodziach, by wypłynęły w ostatni rejs, w czasach, gdy ziemia była na tyle płaska, że z jej krańca można było skoczyć w nieskończoność.
Czas, zapikało coś w głowie. Czas? On już nie grał roli. Biegacz upadł przed linią mety. Nie liczył się. Nie był wart jej uwagi. Co innego wyrosło na jego miejsce. To ból. I fizyczny i psychiczny. Otulający rany zaciśnięte krępulcem i ściskający umysł. Rósł. Przejmował kontrole, gdy wystukiwała kod do wejścia. Wbijał sztylet w bark, gdy odgarniała nogą resztki trutek na szkodniki. Przejmował nawet rzeczywistość, sprawiając, że cała kwatera pulsowała, jak wielki pryszcz, czekający na wyciśnięcie. Fatma domknęła drzwi szafy.
Jedynym dźwiękiem był oddech. Płytki i ciężki od wspomnień gorącego piasku. W środku szafy nie było dużo miejsca, choć za dzieciaka przestrzeń pełna ubrań obiecywała nieskończone lądy. Jakby pod kolejną warstwą płaszczy kryła się kolejna i kolejna, zamykająca świat w dziwnej spirali falujących dzianin i bawełnianych wzgórz.
Rozpięła plecak. Wyciągnęła po omacku jeden z wielu woreczków. Szczęśliwiec miał za chwilę posłużyć za ofiarę istocie wyższej, stworzonej z białka i marzeń. Wiedziała, że nie powinna tego robić, że lepiej byłoby ruszyć dalej z podniesionym czołem. Ruszyć dalej, tylko gdzie? Dokąd zmierzać, gdy wszystkie mosty zostały spalone? W takich momentach chciałaby nabrać do wszystkiego większego dystansu. Wyjść z ciała i spojrzeć na siebie w pełni obiektywnie. Widzieć swoją historię jak mapę. Setki przecinających się punkcików, malujących zwoje czasu. Prowadzić palcem po linii błędów, które doprowadziły ją do tego momentu, by znaleźć najwłaściwszą z dróg. Marzycielka od siedmiu boleści, tak skwitowałaby ją matka. A później kazałaby brać się do roboty. Więc brała.
Narkotyk włożyła do uszu, tak jak robił to ojciec. Powoli czuła jak ciepło ciała rozpuszcza kryształ. Rozlewa czerwień, ściekającą gdzieś do środka ciała. Ból zaczął słabnąć, aż przestał mieć znaczenie. Wtedy w głowie rozbrzmiał głos. Nieludzki, a zdawało się nawet, że nie pochodzący z tego świata. Pomruk bogini, wyrozumiałej, przepełnionej matczyną miłością. Fatma, choć nie określała siebie jako osobę wierzącą, czuła, że cokolwiek jest po śmierci, jest być dobre. Ktoś w końcu musiał wynagrodzić ten cały ból, jaki doświadczyła na Ziemi. Przedsmak raju, tak nazwała ten stan, gdy w głowie rozbrzmiewała pierwsza pieśń.
W szafie siedzę, całkiem sama. Całkiem naga, choć ubrana. Dotykana palcem boga. Ciało znika, wieczność słowa...
Znikała w szafie. W sobie. W bogu. Mruczenie wszechświata luzowało wszystkie mechanizmy. Krępulec trafił w ciemny róg szafy, a umysł cofał się w czasie. Daleko za śmierć Amina, hen ponad wstąpienie do gangu. Znów była małą dziewczynką w szafie, kulącą się ze strachu przed ojcem.
Jej świadomość zaczynała się rozpuszczać. Umysł ściekał po ściankach, płynął wartkim strumieniem pomiędzy pustymi puszkami po fasoli aż do drzwi. Tam minął schody i wyruszył w świat. Świat pięknie nieznany. Świat historii ludzi dalekich i bliskich. Tych wszystkich, którymi chciał się stać. Byleby nie być sobą. Świadomość wychwyciła ostatni sygnał od ciała. Metaliczny smak krwi. Połączenie zostało zerwane.