Jeździec ściągnął wodze, wstrzymując rozpędzoną klacz na rozwidleniu drogi. Siedział przez chwilę nieruchomo, kierując wzrok to na prawo, to na lewo, a potem, szturchnął konia piętami i ruszył powoli ku ścieżce, która ginęła między pniami drzew. Mała pomarszczona postać siedząca z tyłu zadygotała, przyklejając się do pleców mężczyzny.
Droga ciągnęła się przez ciemny, mroczny las. Po obu stronach gęsto rosły drzewa przysłaniając gałęziami niebo, a ziemię pokrywały zeschłe liście, chrzęszczące pod kopytami konia. Po chwili, gdy zaczął rosić deszcz, jeździec przyśpieszył; jego długie, sięgające ramion włosy trzepotały na wietrze.
– Czas nas goni, musimy zdążyć przed zmrokiem – chrząknął Tom, nagląc wierzchowca – to miejsce w nocy robi się niebezpieczne, a spotkać ghule mi nie na rękę. Zgniatasz mi brzuch, Jaffar!
Jaffar wzdrygnął się i pobladł, przerażony do cna tym, co usłyszał.
– G-ghule? – powtórzył drżącym głosem, rozglądając się wokół.
– Ano.
Skręcili w prawo i wyjechali na otwartą przestrzeń. Przed nimi rozpościerały się mokradła, które podobnie jak morze ciągnące się po horyzont, sprawiały wrażenie nie mieć końca.
– Te bagna są zdradliwe nocą – rzekł Tom, spojrzawszy na niebo. – Ściemnia się.
Jechali w milczeniu. Jaffar co jakiś czas nerwowo zerkał przez ramię, sprawdzając, czy aby na pewno nikt ich nie śledzi. Natomiast Tom kierował koniem tak, by ten omijał największe grzęzawiska. Dzięki temu przed zmierzchem pokonali dobre parę mil.
I gdy nadeszła noc, w oddali zamajaczyły malutkie światełka niczym wielkie, uśpione świetliki. Jaffar widząc to, odetchnął z ulgą, a Tom z jeszcze większym zapałem ponaglał konia, którego tętent kopyt rozdźwięczał się głośnym klekotem. Droga okazała się dłuższa niż sądzili, dopiero po jakichś dwóch milach z ciemności wyłoniła się strzelista czarna wieża.
– Ach, ten Dast… – mruknął Tom, prostując się. – Lubi sobie dogadzać. Oj lubi.
Kiedy znaleźli się przed wieżą, Tom wstrzymał wierzchowca i zeskoczył na ziemię, zapadając się butami w błocie. Ruszył w stronę obitych żelazem drewnianych drzwi, ale w połowie drogi zatrzymał się; z parterowych zakratowanych okien sączyło się światło, oświetlając jego szczupłą sylwetkę. Zmierzył strażnicę leniwym spojrzeniem i serce zabiło mu mocniej. Budowla z czarnych cegieł robiła nie lada wrażenie: sięgała aż do nieba, powalając swą wielkością i przerażając zarazem.
Nagle coś plusnęło i spojrzał przez ramię. Jaffar podnosił się z ziemi – cały ubabrany błotem – przeklinając pod nosem i żywo gestykulując rękami.
– Psia krew – zapiszczał dziwnym głosem, wycierając rękami twarz i wytrzepując kubrak. – Jaffar za mały na tak wielki głupi koń…
– W końcu nie będziesz miał wymówek, żeby się porządnie umyć – powiedział, szczerząc zęby.
– Bardzo kurde śmieszne… – burknął Jaffar, równając się z Tomem.
Kiedy dotarli do drzwi, same rozwarły się przed nimi i weszli do środka, patrząc pod nogi.
Znaleźli się w małym pomieszczeniu wyłożonym czarnym kamieniem, oświetlonym ciepłym światłem rzucanym przez pochodnie wiszące wysoko na ścianie. Ruszyli w górę po wąskich, krętych schodach, pozostawiając za sobą błotniste ślady. Po chwili skręcili w lewo i przeszli przez otwór w ścianie, wchodząc do dużej komnaty o wysokim, łukowym sklepieniu. Marmurową posadzkę pokrywało mnóstwo wzorzystych dywanów, które swoją miękkością dodawały temu wnętrzu ciepła. Przy ścianie, w ceglanym kominku buchały płomienie, rzucając tańczące cienie na popękane skórzane fotele. Gdzieniegdzie stały regały wypchane grubymi książkami, menzurkami i flakonikami.
– A więc jesteście – rozbrzmiał szorstki głos na granicy szeptu, gdy rozglądali się po wnętrzu.
Odwrócili się w miejscu. Zmierzał w ich kierunku siwy, starszy mężczyzna, bacznie im się przyglądając. Niósł lampę, której mdłe światło odbijało się w jego mlecznych oczach.