Pani Notecka umarła dokładnie w chwili, gdy otwierała drzwi i z szerokim uśmiechem wyciągała ręce po paczkę. Dotknęła pudełka, a ja nie zdążyłem go nawet puścić, gdy staruszka pacnęła o dywan z głuchym łoskotem, stłumionym przez gruby, pstrokaty dywan w przedpokoju.
Wtedy do głowy mi nie przyszło, że nie żyje, a po prostu zemdlała, albo że w jakiś magiczny sposób poraziła ją przesyłka, ale ja też jej w sumie dotykałem i nic a nic nie czułem żadnego prądu, a niosłem ją przecież od swojego domu.
Później okazało się, że to najzwyklejszy zbieg okoliczności – staruszka po prostu zmarła na serce akurat wtedy, gdy przyniosłem jej paczkę. Mogła w nocy, w wypadku dwadzieścia lat temu, we śnie, czy w wyniku ciężkiej choroby w jakimś ośrodku dla seniorów. Tak się jednak złożyło, że po dziewięćdziesięciu sześciu latach życie uszło z niej na moich oczach. W progu jej domu.
Pamiętam, że stałem chwilę w drzwiach z rozdziawionymi ustami, nie wiedząc czy zacząć krzyczeć czy powiedzieć „dzień dobry”, co nie byłoby najmądrzejszą rzeczą w tamtych okolicznościach. Wciąż trwałem w przekonaniu, że pani Notecka zaraz się podniesie i oszczędzi mi tego zażenowania, które zaczęło mnie uwierać w kark, jak zbyt duża metka od koszulki.
Ale staruszka nie ruszała się już dobrą chwilę. Leżała na plecach z nogami skręconymi w prawo i rękami wyrzuconymi w górę, jakby przeciągała się po nieprzespanej nocy. I wciąż z uśmiechem, który nie zszedł z jej twarzy, za to przygasł nieco i zrobił się tajemniczy, co trzymało mnie przy nadziei, że pani Notecka jednak po prostu blefuje.
To wszystko trwało może pięć sekund, aż w końcu dotarło do mnie, że muszę jakoś zareagować. Drzwi były cały czas otwarte, ja bujałem się na piętach w przód i w tył i chrząkałem wyczekująco, jak kurier, który czeka aż klient odliczy dokładną kwotę. Niezręczność stała się wręcz nieznośna, a staruszka wciąż nie dawała żadnych oznak życia. Miałem już jedenaście lat i wiedziałem, że to wiek, w którym moja pomoc może się na coś przydać.
Klęknąłem przy pani Noteckiej i oprócz nerwowego wołania jej po nazwisku powtarzałem w kółko głupoty typu „Czy dobrze się pani czuje?”, „Czy mam coś przynieść?”, bo w filmach zawsze w podobnych sytuacjach ktoś kogoś ratował szklanką zimnej wody przyniesionej z kuchni. Dziś wydaje mi się to trochę absurdalne, ale z drugiej strony to był moment, w którym docierało do mnie, że jestem właśnie świadkiem śmierci człowieka, a to niecodziennie i stresujące doświadczenie, zwłaszcza dla dzieciaka.
Z telewizji pamiętałem również, że trzeba sprawdzić czy ten ktoś oddycha – obserwując klatkę piersiową lub przykładając lusterko pod sam nos. Rozejrzałem się po przedpokoju, jednak wśród dziesiątek bibelotów poustawianych na komodzie i półkach, nie znalazłem ani kawałka szkła, na którym mogłoby się skroplić wydychane powietrze. Do łazienki nie miałem odwagi wchodzić, na wypadek gdyby pani Notecka ocknęła się i zobaczyła, że myszkuję jej po mieszkaniu. Ciężko byłoby się z tego wytłumaczyć.
Obserwowałem jej klatkę piersiową, ale nie zauważyłem żadnego ruchu. Nic. Jak martwa, nieporuszająca się tafla jeziora pod zielonym, wełnianym sweterkiem. Później przez kilkadziesiąt sekund nachylałem się tuż przy jej nosie, jednak moje ucho nie wyłapało nawet skrawka oddechu.
Wtedy byłem już pewien, że, kurczę, pani Notecka właśnie umarła. Jednocześnie miałem ogromną ochotę wybuchnąć śmiechem i rozpłakać się, ale tak naprawdę najbardziej martwiłem się tym, co zrobią rodzice, gdy powiem im, że prawdopodobnie w jakiś sposób zabiłem panią Notecką.
Wstałem z kolan i zrobiłem to, co pewnie zrobiłby każdy jedenastolatek: wyciągnąłem z kieszeni telefon, wyciszyłem dźwięk i zamknąłem wejściowe drzwi, zostając z ciałem pani Noteckiej w jej słonecznym mieszkaniu.
* * *
Przesyłki nosiłem średnio dwa razy w miesiącu. Najczęściej niewielkie, idealnie kwadratowe paczki, czasami zwykłe listy w kremowych kopertach. Dlaczego trafiały do nas, a nie od razu do pani Noteckiej?
Trzeba zacząć od tego, że paczki i listy nadawane były ze Stanów, gdzieś z okolicy Atlanty. Adresował je Dwight Hickson i cały problem polegał na tym, że nasz numer mieszkania to dwanaście, a numer pani Noteckiej to siedemdziesiąt dwa, jakieś trzysta metrów dalej. Tymczasem pan Hickson tak dziwacznie pisał cyfrę siedem – z malutkim, ukośnym daszkiem w dodatku bez poprzecznej kreski pośrodku, że wcale, ale to wcale mnie nie dziwiło, że ktoś mógł się pomylić. Sam uważałem, że ta siódemka wygląda bardziej jak jedynka. Jego siódemka była bardziej jedynkowa niż moja jedynka, trochę niezgrabna i kulfoniasta.
Pamiętam, że na początku tato tłukł do głowy kurierom, żeby tych amerykańskich paczek nie zostawiali u nas. Że nadawca właśnie w taki sposób pisze jedynkę, ale tak naprawdę ma na myśli siódemkę, czyli trzeba podjechać kilka domów dalej, no przyjrzyj się pan, że tu jest siódemka tak naprawdę! Darł się na nich trochę niepotrzebnie, a oni z obojętną miną słuchali i kręcąc głową obracali się na pięcie. Tak naprawdę byli leniwi – ważne, że w systemie adres się zgadzał, a bus był lżejszy o kolejną paczkę.
Wszystkie przesyłki przejmowałem ja i, nie patrząc na upały czy sypiący śnieg, zanosiłem je do pani Noteckiej. W żadnym stopniu mnie to nie męczyło i nie przeszkadzało. Wydaje mi się, że najmniej podobało się to tacie, ale gdy dostrzegł, że sprawia mi to przyjemność i że zaprzyjaźniłem się z panią Notecką, w końcu i on zaakceptował moją rolę.
Kurierzy zmieniali się jak w kalejdoskopie, do momentu aż w styczniu paczki zaczął rozwozić nam Adam, którego po kilku miesiącach ochrzciliśmy „naszym” kurierem. Tato już mu nic nie tłumaczył, a wręcz zachęcał, żeby zostawiał u nas paczki dla pani Noteckiej. Wszyscy zrobiliśmy z tego niepisaną zasadę, rytuał, który w jakiś sposób zaczął nam nawet wyznaczać rytm miesiąca. Kiedy w lipcu zeszłego roku lecieliśmy do Grecji na trzy tygodnie, mniej martwiliśmy się kwiatkami, które trzeba było ze dwa razy podlać, ale tym, kto zaniesie paczki pani Noteckiej. Na szczęście Adam był na tyle rozgarniętym gościem, że jak tylko tata mu wspomniał o naszej kilkutygodniowej nieobecności, to chłopak załapał w mig o co chodzi i konspiracyjnym szeptem odpowiedział po prostu: „Nie ma sprawy, wszystko będzie załatwione”. Na szczęście wtedy do dostarczenia była tylko jedna paczka. Od sierpnia znów pokonywałem trzysta metrów co dwa tygodnie do zadbanego domku numer siedemdziesiąt dwa.
To było dla mnie jak pierwsza robota w życiu. Naprawdę się nią przejmowałem. Myślałem nawet o tym, żeby poprosić mamę o żółtą polówkę i czapkę z daszkiem i zakładać ją zawsze gdy zanosiłem przesyłki, ale po przespaniu się kilku nocy z tą myślą uznałem, że byłoby to trochę zbyt pretensjonalne, choć wtedy nie znałem znaczenia tego słowa. Miałem po prostu takie poczucie.
Chodziłem więc ubrany normalnie, za to zawsze z uśmiechem na ustach. Pani Notecka odwzajemniała ten uśmiech i widziałem, że cieszy się na mój widok równie szczerze, jak na kolejną przesyłkę. Nigdy nie odprawiała mnie na progu swojego mieszkania. Za każdym razem, dwa razy w miesiącu, musiałem wejść do środka, usiąść w fotelu, a ona robiła mi miętową herbatę, stawiała kryształową misę z raczkami, które sama uwielbiała, a z czasem i ja się nimi zajadałem. I rozmawialiśmy, o szkole, o mieście, dziewczynach i młodzieżowych książkach. Czasami na odchodne wciskała mi dziesięć złotych do ręki, ale nigdy nie przyjąłem od niej pieniędzy.
* * *
Złapałem panią Notecką pod pachy i okazało się, że ciało było lżejsze niż się spodziewałem. Przeciągnąłem ją spod drzwi do salonu, gdzie zawsze mnie gościła. Tam zrobiłem sobie krótką przerwę, po czym znowu – pod pachy, chwila wysiłku i po podejściu pod bok fotela, usadziłem na nim panią Notecką. Ręce opadły jej bezwładnie wzdłuż bioder. Chciałem żeby miała splecione dłonie, jednak teraz brzydziłem się trochę dotknąć bezpośrednio jej skóry. Złapałem za rękawy, uniosłem ręce i ułożyłem je na brzuchu. Wyglądała, jakby się objadła i musiała pomasować sobie żołądek.
Wstawiłem wodę na herbatę. Nie w czajniku elektrycznym, tylko w takim klasycznym, który stawia się na gaz, a on po kilku minutach piszczy, jakby miał ze chwilę eksplodować. Choć prędzej chyba eksplodowałyby moje bębenki. Mama mówi o tego typu hałasie, że postawiłby umarłego na nogi i gdy tylko przypomniałem sobie o tym porównaniu, zacząłem się śmiać, a zaraz później płakać.
Zalałem dwie herbaty miętowe i nasypałem raczków do kryształowej misy. Usiadłem na kanapie i wciąż płakałem, ale nie jak dziecko, tylko tak po cichu – z lecącymi po prostu łzami z oczu. Na swój sposób byłem z tego dumny.
Zalałem dwie herbaty miętowe i nasypałem raczków do kryształowej misy. Usiadłem na kanapie i wciąż płakałem, ale nie jak dziecko, tylko tak po cichu – z lecącymi po prostu łzami z oczu. Na swój sposób byłem z tego dumny.
Pomyślałem, że opowiem pani Noteckiej co u mnie słychać. Zwykle tak właśnie było. A byłem już na tyle duży, że miałem świadomość, że nigdy więcej już tak nie będzie.
Nie mogłem się jednak przemóc.
Siedzieliśmy więc w milczeniu. Pociągałem co chwilę nosem, ale gula w gardle przestała tężeć, a wręcz chyba zmalała. Upiłem kilka łyków herbaty. Smakowała jakoś gorzej, a może tylko mi się zdawało. Zjadłem tylko jednego cukierka, który zresztą nie chciał przejść mi przez gardło. Popiłem kolejnymi łykami i popatrzyłem na panią Notecką.
Uśmiech znikł z jej twarzy, za to otworzyła lekko usta i odchyliła głowę do tyłu. Wyglądała, jakby się zdrzemnęła podczas naszej pogawędki, ale wiem, że nigdy by się jej to nie zdarzyło. Zawsze promieniała i na swój wiek była energiczna.
Nie miałem ochoty na więcej raczków, mimo to wypchałem sobie nimi lewą kieszeń spodni. Całymi dłońmi wytarłem łzy z policzków, chwyciłem paczkę i wyszedłem z domu, zostawiając panią Notecką przy stygnącej herbacie.
Na ulicy czułem na sobie wzrok wszystkich sąsiadów. Musieli widzieć, jak pani Notecka upada mi tuż pod nogami, a ja później sadzam jej ciało na fotelu. Obserwują mnie teraz zza firanek i zachodzą w głowę, dlaczego wracam do domu z paczką, która należy do staruszki. Przez trzysta metrów nikogo nie spotkałem, mimo to dobrze wiedziałem, że wszyscy na mnie patrzą. Może nawet ktoś wychodzi akurat do swojego ogrodu, ale widząc, jak przemykam ulicą, wślizguje się z powrotem do przedpokoju i wybiera numer do moich rodziców, żeby wyjawić im moją tajemnicę.
Gdy zamknąłem za sobą drzwi, poczułem się, jakbym prosto z ulewy wszedł pod ogromny parasol. Rodzice na pewno nie wrócili jeszcze z pracy, ale i tak na wszelki wypadek rozejrzałem się po kuchni i nadstawiłem uszu. Jak wystrzelony z procy wbiegłem na schody i przeskakując co drugi stopień, wleciałem do swojego pokoju i wsunąłem paczkę pod łóżko.
Rodzicom postanowiłem powiedzieć wieczorem.
Zszedłem do kuchni. Mama kroiła coś przy blacie, tato siedział na wysokim stołku tuż przy niej i czytał coś na smartfonie. Wolną ręką masował mamę po plecach. Wymieniali krótkie, choć uprzejme zdania, których nie udało mi się dosłyszeć. Dorosłe gadki.
Dobrze mi się na nich patrzyło. W dodatku mama chyba robiła szarlotkę, bo z rozgrzanego piekarnika zaczęło pachnieć rozgrzanymi jabłkami. Poczułem się okropnie, wiedząc, że zepsuję ten nastrój. Jak zareagują? Co dokładnie mam powiedzieć? Nie wiedziałem, jak w ogóle przekazywać takie wiadomości, nigdy wcześniej nie musiałem tego robić. W końcu wypaliłem na jednym wydechu:
– Pani Notecka umarła, jak byłem u niej z przesyłką, ale to chyba nie moja wina, została w fotelu, nie zjadłem zbyt wielu cukierków.
Tato popatrzył na mnie, jakby chciał rozszyfrować jakiś kod. Zmarszczył brwi, co zwykle oznaczało dwie rzeczy: albo właśnie coś analizuje, albo jest zdenerwowany i zaraz wybuchnie. Na pewno wtedy myślał, że to jakiś upiorny żart i zaraz się zaśmieję, ale musiałem mieć bardzo żałosną minę, bo klepnął mnie tylko w ramię i wybiegł z domu tak jak stał – w krótkich spodenkach i klapkach, choć była już połowa października.
Mama wyciągnęła ręce i pozwoliłem się przytulić i gładzić po włosach.
Popłakałem się drugi raz tego samego dnia, co nie zdarzyło mi się odkąd skończyłem dziewięć lat.
* * *
Trzy tygodnie po śmierci pani Noteckiej podsłuchałem rozmowę rodziców. Tato mówił o tym, że mąż jego koleżanki z pracy ma firmę, która sprząta mieszkania po zgonach. Myślałem, że się przesłyszałem – wydało mi się to wtedy najokropniejszym zajęciem pod słońcem.
– Dom jest już pusty – mówił tata. – Jeszcze trochę formalności i pewnie miasto wystawi całą nieruchomość na sprzedaż.
– Na sprzedaż… – westchnęła mama. – Ciężko mi zapomnieć o tym domu i pani Noteckiej, nawet jeśli łączyły nas z nią jedynie te źle adresowane przesyłki.
– A propos przesyłek… Daniel mówił, że w piwnicy było niewielkie pomieszczenie, w połowie wypełnione paczkami i listami ze Stanów. Mają obowiązek sprawdzać w takich przypadkach, czy to coś wartościowego. I wiesz, co się okazało?
– Że pani Notecka po latach odnalazła brata w Stanach? – zapytała mama.
– Brata? Miłość! Na razie przetłumaczyli nikłą część listów, ale już Daniel, twardy skurczybyk, mięknie jak opowiada o kolejnych częściach. Pełno tam wspomnień, miłosnych wyznań. Wiesz, w starym stylu…
– Miłość z czasów przedwojennych? – zapytała mama, a głos jej lekko zadrżał.
– Na to wygląda. W jakiś sposób odnaleźli się po kilkudziesięciu latach i pisali ze sobą prawie trzy lata. Tyle, ile młody nosił te wszystkie paczki do pani Noteckiej. Poważnie, cała firma Daniela żyje tą korespondencją. Chcą to uporządkować, całość przetłumaczyć i jakoś sensownie spożytkować.
– Co za numer… – Mama się zamyśliła. – Ciekawe dlaczego się nie spotkali?
– Może tak było romantyczniej. A może przez wizy? I drogi lot samolotem przez ocean? Znalazłbym kilka barier trudnych do pokonania przez dwójkę prawie stulatków.
Dalej nie słuchałem, tylko pognałem po cichu do swojego pokoju. Zajrzałem pod łóżko i wyciągnąłem paczkę. Jak mogłem o niej zapomnieć?!
Pudełko było nieco większe od tabliczki czekolady i głębokie na około dziesięć centymetrów. Rozciąłem scyzorykiem taśmę wzdłuż dwóch skrzydełek kartonu i zajrzałem do środka. Myślałem, że to jakiś żart, bo oprócz wypełniacza w postaci czarno–białych, pociętych gazet, w pudełku nic nie było. Dopiero po kilku chwilach na samym dnie dojrzałem kremową, niezaklejoną kopertę. Wyciągnąłem z niej sztywną, prostokątną kartkę z dużą ilością wydrukowanego tekstu po angielsku, którego nie rozumiałem, z ikonką błękitnego samolotu i kodem kreskowym na boku.
* * *
W środę po szkole poszedłem na cmentarz.
Kwiatów na grobie pani Noteckiej było tak naprawdę niewiele, przede wszystkim od naszej rodziny i pojedyncze lilie od kilku sąsiadów. Zrobiło mi się strasznie przykro, bo wszystkie kwiaty zmarniały, a ja nie wiem czemu wyobrażałem sobie, że chyba na zawsze będą zawsze takie dostojne jak w dniu pogrzebu. Tymczasem listopadowe deszcze i pierwsze przymrozki zrobiły swoje. Poczułem się okropnie nie mając nic – ani świeżego kwiatka ani nowego wkładu do znicza.
No, może nie do końca nic.
Z kieszeni wyciągnąłem garść cukierków i kremową kopertę.
Uśmiechnąłem się, bo pamiętałem, jak bardzo pani Notecka lubiła raczki, ale jednocześnie wiedziałem, że dzisiaj nic nie ucieszy jej bardziej niż bilet lotniczy do Atlanty na przyszły piątek.