Mam dziwną pamięć.
Większości rzeczy z gimnazjum nie pamiętam, nic, czarna dziura. Zlewają mi się klasy, korytarze pachnące chlorem i półrocza. Pamiętam tylko, że codziennie, o ile nie padał deszcz, graliśmy w kosza na nierównym asfalcie.
Kilka rzeczy pamiętam za to z takimi szczegółami, jakbym przeniósł się te kilkanaście lat wstecz i stał pod tablicą czując rozmoczoną kredę i tłuste włosy nauczyciela historii.
Do tego jakieś dziwne wydarzenia, błahe, wtedy nieważne, ale wryły mi się w pamięć i pewnie do śmierci będę je widział, jakbym oglądał film w HD.
I osoby. Ale pojedyncze.
Przede wszystkim Remik, Jowita, Daniel. I kobieta–mikrofon.
Remik sięgał do brody wszystkim chłopakom z klasy. Był rok młodszy od nas, za to ponadprzeciętnie łebski, więc dołączył do naszego rocznika, choć plecak ciążył mu jak przedszkolakowi.
Ręce i nogi miał cienkie jak szczepki pelargonii, a na tak samo chudej szyi matka natura przytwierdziła mu wielką głowę z gęstą czupryną. Zawsze jak coś mówił w klasie, ruszał tą głową na boki, co najmniej jakby prezentował ważne odkrycie naukowe. Siedziałem w ławce za nim i parę razy miałem ochotę jebnąć mu w ten łeb. Grzywkę, miesiąc w miesiąc, ktoś obcinał mu tak koślawo, że pośrodku czoła miał czarny zręb z tych włosów, jak przy wycince Puszczy Amazońskiej. Miesiąc w miesiąc. Ja pierdolę.
Często działał mi na nerwy, choć uważam, że gdybym przystawił wszystkim chłopakom z naszej klasy nóż do gardeł i kazał ssać swojego fiuta, to Remik byłby tym, który stawiałby się najmocniej. Być może nawet bym go oszczędził.
Z niewiadomych dla mnie powodów, na większości lekcji z Remikiem siedziała Jowita. Najładniejsza z naszej klasy, choć miała dość mocne problemy z trądzikiem. Niespecjalnie mi to przeszkadzało. Oczywiście znałem większe piękności, ale wśród innych klasowych dziewczyn była mocną szóstką – zawsze spinała włosy w kucyk, miała małe cycki i szeroki tyłek, czyli wszystko co lubię. Trzy w jednym.
Niemieckiego uczyła nas babka o szwabskim nazwisku, którego już nie pamiętam. Ubierała się z długaśne czarne suknie, a że kończyła się u góry natapirowanymi, ściętymi w kulę włosami, wyglądała jak mikrofon. Kobieta–mikrofon.
Uczyła nas niemieckiego i religii, to jest w ogóle najlepsze. Nie pytajcie mnie skąd takie popierdolone połączenie. Wymyśliłem kiedyś, bo babka była stara i pomarszczona jak zapomniane jabłko w koszu z owocami, że na wojnie pewnie uczyła o miłosierdziu, a za chwilę hande hoch!, i strzelała ludziom w tył głowy. Nie przypomnę sobie teraz jej nazwiska, ale brzmiało właśnie jak podwójny wystrzał z pistoletu.
Kiedyś chciała zetrzeć tablicę i wysłała mnie do toalety, żebym namoczył gąbkę. Spuściłem się na nią w zamkniętej kabinie, wyobrażając sobie cycki Jowity nad moją twarzą. W klasie nie pozwoliłem babce wytrzeć tablicy, sam za to, szybkim ruchem zrobiłem na niej mokry, lekko białawy łuk.
Nikt się nie zaśmiał, kobieta–mikrofon zaś usiadła przy biurku, zasłoniła jedną dłonią oczy i zaczęła płakać.
Pamiętam, że poczułem się jak głupek.
W piwnicy, gdzie strop był zawieszony dużo niżej niż na pozostałych kondygnacjach, biegły rury tuż pod sufitem. Pamiętam jedno takie półrocze, że dosłownie na każdej przerwie chodziliśmy na rury. Różnokolorowe i różnej grubości. Nie wiedzieliśmy czy są od gazu czy wody, nie wiedzieliśmy nawet czy były czynne i potrzebne do czegokolwiek. Skąd wychodziły i dokąd biegły. Najważniejsze, że kilka z nich miały średnicę idealnie dopasowaną do naszych nastoletnich dłoni. Prosiły się wręcz, żeby je złapać. Wyskakiwaliśmy więc jak małpy, łapaliśmy te ulubione rury i zawisaliśmy luźno na kilka, a czasem nawet na kilkadziesiąt sekund. Na jednej, rzadziej na dwóch rękach, za to zawsze prawie metr ponad tłumami snujących się między szatniami uczniów, na których zerkaliśmy z góry jak na jakichś kmiotów.
Kiedyś, na którejś przerwie, zszedł z nami Daniel. Trochę mroczny gość, interesował się militariami, historią i systemami politycznymi, zwłaszcza totalitarnymi. Kilka razy widziałem na osiedlu, jak grzebał w śmietnikach. Wyciągał przedmioty codziennego użytku, archiwalne gazety, jakieś stare pamiątki.
Był najwyższy z całej klasy, biały na twarzy jak prześcieradło, z piegami wielkości pestek jabłka. W zadziwiający sposób nie potrafił wykorzystać swojego wzrostu. Chłopaki regularnie wybierali go do swoich drużyn, gdy na wuefie graliśmy w kosza, jakby z nadzieją, że zrobi w końcu użytek z tego, że w wieku czternastu lat mierzył ponad metr osiemdziesiąt. On jednak dostawał piłkę i stojąc pod samą obręczą, tłukł oburącz zza głowy o tablicę, jakby chciał ją rozpołowić. Kompletny brak wyczucia i mózgu.
Zszedł więc kiedyś z nami, co nas zdziwiło, ale nikt się nie odezwał.
Wystarczyło, żeby się lekko odbił od ziemi i już zawisłby jak sopel, ale on zrobił to tak pokracznie, że musnął tylko rurę palcami i przegięło go na plecy. Grzmotnął o beton idealnie poziomo, jak długi klocek w Tetrisie i, leżąc pod naszymi nogami, zaczął łapczywie walczyć o każdy haust powietrza. Uciekliśmy z piwnicy w sekundę, zresztą było już kilka chwil po dzwonku. Nie wiedzieliśmy czy Daniel wstał, ktoś mu pomógł, czy może udusił się w tej piwnicy.
Wszedł do klasy prawie w połowie lekcji. Był jeszcze bardziej przezroczysty niż zwykle, miał ściągnięte brwi, ze złości i chyba ze wstydu. Bez słowa usiadł w ławce. Nigdy więcej nie poszedł z nami na rury.
Mam dziwną pamięć. Dobrze dogadała się z moją osobowością. A tej, tak na serio, zacząłem się bać jakoś tuż przed egzaminami do liceum.