To, że miałem skarpety na nogach, nieomal mnie zgubiło. Po domu chodzę zawsze na boso, ale od wczoraj dreszcze męczyły mnie na całym ciele, więc do dwóch koszulek na długi rękaw i kalesonów, zmuszony byłem, choć ich nie cierpię, dołożyć grubaśne skarpety zaciągnięte do pół łydki.
Więc rzeczywiście wyglądało to dość żałośnie; wślizg jak z kiepskiego filmu akcji. Złapałem za futrynę, wparowałem do łazienki chyba w ostatniej chwili i zamknąłem za sobą drzwi. Na klucz.
Wskoczyłem do wanny. Dno na szczęście wolne było od resztek wody, bo niczego nie znoszę bardziej niż mokrych plam na skarpetach.
Próbowałem uspokoić oddech. Mogliby mnie usłyszeć.
W odpływie, przez metalowe dziurki, dostrzegłem ludzika LEGO. Miał ten swój nieścieralny, drwiący uśmieszek na kwadratowej szczęce. Jak on się tam znalazł? Unosił prawą rękę, jakby mi machał na pożegnanie. Albo wystawiał środkowy palec. Drań.
O brzegi wanny opierała się dziecięca wanienka koloru czerwcowej trawy. Odwróciłem ją do góry dnem i kucnąłem pod tym naprędce zorganizowanym schronem. Wanienka rzuciła wokół mnie zielonkawą poświatę, a zielony podobno uspokaja. Właśnie przekonałem się, że to nieprawda. Serce mi waliło, jakby chciało wyrwać się przez gardło i wziąć ze mną kąpiel.
Usłyszałem szmery pod drzwiami. Jednym okiem wyjrzałem z okopów.
– Hej, możemy się jakoś dogadać! – rzuciłem w stronę drzwi.
Byli tu. Nie wiem dlaczego się nie odzywali. Cienie, szybsze od sfory lisów, przemknęły po błyszczących płytkach.
Telefon. Moja przedostatnia deska ratunku. Całe szczęście tuż przed tym, jak to się zaczęło, dostałem smsa i zamiast położyć telefon na blacie, odruchowo schowałem go w kieszeni. Wybierałem teraz numer do żony.
Odbierz, proszę cię.
Odbierz.
Słyszałem w kuchni dźwięk jej telefonu, ale straciłem nadzieję po szóstym sygnale. Musieli ją dorwać.
Okno. Uchylne okno dachowe, ostatnia deska ratunku. Stanąłem w wannie, ostrożnie, żeby nie skrzypiała i trzaskała, ale oczywiście skrzypnęła i trzasnęła, choć zupełnie nie rozumiem dlaczego – przecież to duża, jednolita miska, a nie jakaś machineria, w której części gryzą się albo łaszą do siebie i docierają nieustannie.
Pod drzwiami nadal spokój, więc uchyliłem okno, żeby ocenić swoje szanse.
Nie było żadnych.
Dachówkę pokrywała dość gruba warstwa lodu. Nie utrzymam się tam na nogach nawet przez dwie sekundy. Zjadę jak niepotrzebny płat śniegu w marcu, a z tego co pamiętam z tej, zapuszczonej już trochę strony domu, czekać na mnie będą dwie palety cegieł i pręty zbrojeniowe ustawione na sztorc.
Zerknąłem w górę. Komin i druciana antena, a na niej dwa gołębie z zadkami wycelowanymi we mnie. Może mógłbym się wspiąć i jakoś, cholera, złapać tego komina, tylko co dalej? Czekać aż mróz zelżeje? Jak po cichu wezwać pomoc? Żeby jeszcze te gołębie to pocztowe były…
Przymknąłem okno.
Wnęka była obrzydliwa, już dawno to z żoną stwierdziliśmy, ale nigdy nie przypatrywałem się temu tak z bliska. Zdarzyło się, że kilka razy nie domknęliśmy okna, przyszła ulewa i cała wnęka namokła. Zostały szarawe nacieki, tynk spuchł, a przy ościeżnicy silikon, o ile się zachował, to pleśniał już chyba od roku – na czarno lub przyodziewając się w brązowe kropy, jak w jakiejś chorobie.
Ohydztwo. Teraz to widzę! A miałem się za to zabrać już tak dawno temu. Żona tyle razy mnie o to prosiła. Obiecuję, obiecuję ci, że jak to się skończy, to wyszpachluję na nowo tę wnękę i wysilikonuję wszystkie niedokończone szpary w całym mieszkaniu!
Znów ruch pod drzwiami. I oczy w kratce wywiewnej.
Dwa słodkie głosiki przepełzły po kaflach i trafiły mnie – bezbronnego i marznącego przy dopiero co przymkniętym oknie.
– Tato, wyjdź w końcu. Wiemy, że masz w buzi coś słodkiego.