Et in terra pax [opowiadanie, fantastyka, wojna, P]

1
Mamy koniec stycznia, ale tak na przypomnienie Bożego Narodzenia


Pamiętał łomotanie serca, gdy stłoczeni jeden obok drugiego, jak kule w magazynku, czekali na rozkaz. Zgrabiałe dłonie kurczowo, boleśnie zaciskał na swoim karabinie Lee-Enfield. Ktoś modlił się na głos, ktoś ostatni raz całował zdjęcie swojej dziewczyny. Richard, którego znał jeszcze z rodzinnego Newport, spojrzał na niego i uśmiechnął się nerwowo.
– Powodzenia na górze, Tommy.
Bardzo chciał odpowiedzieć uśmiechem, lecz udało mu się tylko wywołać drobne drgnięcie kącików ust. Skupił pusty, nieobecny wzrok na szalunku ściany okopu przed sobą i wytężał wolę, by nie zwymiotować żółcią z pustego żołądka. Usłyszał plusk kroków na błotnistej ziemi. To młody porucznik z rewolwerem w prawej dłoni i gwizdkiem sygnałowym w lewej przeszedł między nimi i zajął pozycję przy drabinie. Był jednym z tych oficerów, którzy raczej mówią: “za mną”, niż: “naprzód”. Ale w tamtej chwili nie czuł dla niego podziwu, czy przywiązania, bo w miejscu, gdzie powinien mieć uczucia, była tylko twarda, zimna gula.
Pamiętał zakładanie bagnetu na broń i wysoki, świdrujący dźwięk gwizdków. Zakotłowało się i niemal w tym samym momencie usłyszał huk karabinowych wystrzałów. Zajęło mu chwilę, nim zmusił ciężkie jak z ołowiu nogi do wdrapania się na górę. Powziąwszy w końcu decyzję, poczuł pewien przypływ sił, gdy ściskając karabin, skulony, zaczął biec w stronę okopów wroga. Obok niego padali koledzy i nieznani żołnierze, on jednak brnął dalej przez zwoje kolczastego drutu, kałuże błota, przez przeoraną wojennymi bruzdami, nagą ziemię niczyją.
Pamiętał moździerzowy granat, który pękł z hukiem kilka jardów za jego plecami. Podmuch gorącego powietrza rzucił go w lej po bombie. Słyszał przeciągły, irytujący pisk, przez który przebijały się z rzadka wybuchy, terkot karabinów i nawoływania żołnierzy. Leżąc na wznak, widział jeszcze przez chwilę białe, grudniowe niebo, z którego prószył drobny śnieg. Potem osunął się w ciemność.
Gdy się ocknął, świat ogarniała powoli szarość wieczoru. Odgłosy walki ucichły, ustępując miejsca krzykom rannych, jękom umierających, nawoływaniom, modlitwom bądź złorzeczeniu. Rozejrzał się i zobaczył dwa trupy, leżące wraz z nim w zagłębieniu w ziemi. Jednemu granat urwał nogę, a z brzucha wynurzały się zwoje jelit, drugi zaś leżał makabrycznie poskręcany, bez głowy. W powietrzu unosił się mdlący smród zgnilizny i ostry swąd palonego ciała. Tego dla Thomasa było za wiele. Zwymiotował i w panice spróbował podnieść się, by uciec jak najdalej od tego zimnego grobu, w którym się znajdował. Wtedy okazało się, że jest jeszcze gorzej, bo nogi odmówiły mu posłuszeństwa, całkowicie niewładne. Powoli docierał do niego ból, zaczynający się ostro troszkę powyżej krzyża i rozlewający się na całe plecy. Czuł też narastający chłód, tylko nogi wydawały się ciepłe i… nie tyle niebolesne, co nieobecne.
Po przełamaniu początkowego niedowierzania i strachu, spróbował podczołgać się na krawędź leja. Gdy jednak tylko trochę wychylił wojskową czapkę, strącił mu ją z głowy karabinowy wystrzał. Stoczył się do kałuży na dnie zagłębienia. Przeklął swoją głupotę. Mógł przecież się domyślić, że po rozbiciu natarcia, Niemcy nie poszli grzecznie schlafen, tylko czuwają, wypatrując najdrobniejszego ruchomego punktu. Zrozumiał, że sam się stąd nie wykaraska. Jego położenie zrobiło się naprawdę nieciekawe. Użył koszuli poległego towarzysza by, nabijając skrawek materiału na swój bagnet, otrzymać zaimprowizowaną flagę. Uniósł ją dla zaznaczenia pozycji i krzyknął w stronę swoich.
– Hej! Hej, chłopaki, pomocy! Tu Thomas Brown! Nie mogę się ruszyć, nogi mam drętwe!
Początkowo odpowiedziała mu cisza. Po chwili jednak ku swojej radości, usłyszał odległy krzyk Richarda.
– Tommy? Tommy, gdzie jesteś?!
– Tutaj! – Pomachał karabinem.
– Czekaj spokojnie!
Przez długie minuty, wydające mu się wiecznością, nic się nie działo. W końcu jednak usłyszał strzały karabinów. Ostrożnie wyjrzał znad krawędzi leja. To chłopcy z jego kompanii, ci którzy przeżyli, osłaniali ogniem Richarda, ruszającego na ratunek. Przyjaciel biegł zakosami, nisko przy ziemi, poszukując osłon. Od wykrotu, do zwalonego drzewa, od końskiego trupa, do samotnego głazu. Był coraz bliżej i już miał wskoczyć do leja, gdy celnie mierzony strzał przebił mu pierś. Thomas odwrócił wzrok, zagryzł w rozpaczy palce i zaszlochał.
Richie, Richie… – powtarzał w myślach, uderzając potylicą o rozmokłą ziemię. Drżał na majaczącą mu powoli myśl, że przyjdzie mu zginąć w tej zimnej, mokrej dziurze. Mimo to powziął mocne postanowienie, że drugi raz nie zawoła.
– Cholerny świat – rzekł gorzko do siebie. – Cholerni Hunowie, cholerny rząd i generalicja i, o ile w ogóle istnieje, po stokroć cholerny Pan B…
Nie dokończył, bo ktoś zasłonił mu usta. Thomas spróbował się szarpnąć, ale usłyszał uspokajające, acz stanowcze:
– Ciii… nie bluźnij. Jesteś u kresu. A przynajmniej na skraju. – Zobaczył kucającego przy nim młodego człowieka o jaśniejącej, pociągłej twarzy o regularnych rysach, który pojawił się jakby znikąd. Młodzieniec miał długie, czarne, falujące włosy. Odziany był w szafirową tunikę, haftowaną złotą nicią i sięgającą do kolan, skórzane sandały i pas z prostym, rycerskim mieczem. Z pleców osobliwej postaci wyrastała zaś para rozłożystych, białych skrzydeł, którymi otaczał ich obu.
– Jestem twoim aniołem stróżem, a ty jesteś na skraju. Zobacz. – Młodzieniec wstał i zatoczył krąg ręką.
Thomsowi zaparło dech. Spojrzał na wieczorne niebo, niedawno szare i zasnute jednolicie chmurami, teraz pełne jaśniejących chórów anielskich, wzbijających się w górę spiralami i kaskadami, zdobnych szatami o barwach tak żywych i niesamowitych, że rajskie ptaki wyglądałyby przy nich, jak polne wróble. Twarze duchów były z jednej strony ściągnięte w bólu, z drugiej zaś pełne gorejącego współczucia. I doszedł go potężny głos ich śpiewu, milion tonów płynących harmonijnie, przejmująco, odbijających odwieczne piękno.

Miserere, miserere, miserere…
Brzmiała pieśń przebłagalna, wznosząca się coraz wyżej i wyżej, ku niebiańskim światłom. Ale to nie było wszystko. Thomas ujrzał drugi tłum aniołów, cichszy i mniej wspaniały, choć może przez to bliższy ludziom. Roili się w okopach, na ziemi niczyjej, przy rannych, umierających, płaczących, przy zuchwałych i trwożliwych, dowódcach i podwładnych, żółtodziobach i weteranach. Wydawało się, że jest ich zbyt dużo, by mogli się zmieścić na takiej powierzchni, a jednak byli i działali.

Miserere…
Anioł pocieszał niemieckiego żołnierza, który stracił brata stacjonującego o kilka mil dalej. Soldat dowiedział się o stracie z listu, który przyszedł przed chwilą i był widocznie zdruzgotany. Szara, wychudzona twarz, zapadłe, czarne oczy, w których chwiejnie tliły się resztki nadziei. Stróż starał się podtrzymywać te iskierki, rozniecać dobrymi podszeptami, osłaniać jak płomyk świeczki. Nawet niepostrzeżenie poprawił mu pikielhaubę, by nie został zrugany przez oficera za niechlujny wygląd. Drobnostka, która mogłaby przecież przepełnić czarę goryczy.

Miserere…
Inny szeptał do ucha walijskiemu fizylierowi słowa dawno zapomnianej modlitwy, której żołnierza przed laty nauczyła babcia. Thomas widział, jak modły, a może nawet bardziej myśl o domu, o bliskich, sprawiały, że dusza towarzysza broni krzepła i jaśniała. Zauważył też sznury boskich posłańców, którzy przybywali ze wszystkich stron, z pieczołowitością niosąc w dłoniach jakby światła lampionów.
– To modlitwy, dobre słowa, westchnienia i myśli – wyjaśnił jaśniejący młodzieniec.

Miserere…
Z zachwycenia wyrwał Thomasa szczęk oręża i głuchy warkot. Widok zmroził mu krew w żyłach. Trzewiami ponownie zaczęły wstrząsać konwulsje, silniejsze chyba nawet, niż wcześniej. Zamarł, mogąc jedynie patrzeć. Stwór czarny jak sama pustka, ni pies, ni człowiek, poruszający się na czterech kończynach, zbliżał się do ciała Richarda, który swój bieg zakończył tak blisko celu. Demon łyskał obsydianowymi kłami, wbijał ognisty wzrok w zdobycz i już wyciągał rękę, by porwać duszę przyjaciela do Piekła, kiedy spadł cios ognistego miecza.
– Precz, wężu! Precz, smoku! On nie twój! On bardzo umiłował, więc wiele mu wybaczone będzie, precz!
Kakofonia ujadania, syków, potępieńczych wrzasków rozległa się, gdy spod ziemi, w oparach siarki, zaczęły wychodzić kolejne potwory, podobne pierwszemu. Rozbiegły się po polu bitwy na żer. Anielski hufiec odłączył się od jednego z chórów i ruszył w bój. Stróże zbijali się w grupy przy umierających żołnierzach, próbując chronić ich przed piekielnymi zakusami. W niebo, prócz pieśni, wzbił się teraz odgłos duchowej walki.

I tylko jeden anioł nie śpiewał: Miserere…
Był wysoki, o szlachetnej, niewzruszonej twarzy bez ust. Rude włosy spływały mu falami na plecy. Odziany w zbroję płytową koloru starego złota, która gasiła pociski demonów, jakby to były zapałki rzucane w morskie odmęty. Unosił się nieruchomo pomiędzy dwoma tłumami aniołów, pomiędzy ziemią a niebem, na dwóch parach skrzydeł: szafirowej i białej. W lewej dłoni trzymał ognisty miecz, długi jak on sam, w prawej zaś żelazną wagę.
Słońce schowało się za horyzontem. Thomas ujrzał, jak na niebie zabłysła pierwsza gwiazda. Jej światło, początkowo nikłe, rosło i zwiększało swą siłę, stając się wkrótce oślepiające. Usłyszał pieśń zbliżającego się orszaku duchów, która wkrótce zagłuszyła Miserere:

Gloria in excelsis Deo!
Et in terra pax hominibus bonae voluntatis!
Na przedzie podążał uskrzydlony, krzepki starzec, z włosami i brodą jak wełna. Jego długie, powłóczyste szaty były śnieżnobiałe, a skroń zdobiła pojedyncza, oliwna gałązka. Stanął przed zbrojnym w miecz i wagę aniołem. Ten pokłonił się i wzleciał w niebiosa, opuszczając pole bitwy. Starzec zajął jego miejsce i zawołał donośnym głosem:
– Oto zwiastuję wam radość wielką! Dziś w mieście Dawida urodził się wam Zbawiciel, którym jest Mesjasz, Pan!
Niebieskie zastępy podniosły radosny okrzyk, zaczynając tryumfować i spychać demony do podziemi. Anioł kontynuował:
– Jestem Szalom-El, Pokój Boży! To mówi Pan Zastępów: Oto nadeszła godzina, gdy poskromię wojownika, jarzmo nałożę królowi wszczynającemu gwałt. Na krótką chwilę przygnę ich karki, żeby zobaczyć – może się opamiętają? Idźcie więc, słudzy Pana Zastępów. Idźcie i czyńcie pokój między ludami, rozejm między językami!

Gloria in excelsis Deo!
Thomas ujrzał, jak demony zasłaniają swe twarze i znikają w ognistych rozpadlinach, zawracając do piekieł. Porwały ze sobą niektóre dusze, lecz aniołowie ocalili bardzo wielu żołnierzy i unieśli w niebiosa. Ku jego radości, również biedny Richie został zabrany w stronę światłości. Po słowach starca wśród duchów zapanowało wielkie poruszenie. O ile zrozumiał, dostali właśnie moc dokonywania większej niż zwykle ingerencji w świat. I zamierzali skwapliwie z niej skorzystać.

Gloria in excelsis Deo!
Jeden z aniołów w niemieckich okopach obluzował wieko skrzynki tak, że wysypały się z niej świece. Horst pomyślał, że dobrze byłoby przyozdobić je czerwoną wstążką, którą ktoś, zupełnie niepotrzebnie, włożył mu do kieszeni, jeszcze gdy ruszał na front. Jak pomyślał, tak zrobił, tymczasem Johann wytrzasnął skądś zapałki i zaraz wszystkie nagie, karłowate drzewka w zasięgu, lśniły blaskiem świec. Przywieziono kolację. Kuchni udało się dziś nagotować gar prawdziwej kawy. Twarze pojaśniały, zaczęły się przyjacielskie rozmowy o domu, rodzinach pozostawionych w kraju. Żołnierze pełniący wartę z zaskoczeniem i uśmiechem przyjmowali wczesnych zmienników, niosących im kawę.

Gloria in excelsis Deo!
Po walijskiej stronie, pomimo ciężkich strat poniesionych w natarciu, ludzie byli skłonni dać posłuch krzepiącym szeptom aniołów. Wspominali raczej poległych, niż ich opłakiwali. Rzewnemu nastrojowi dopomogła z pewnością whisky, która zaczęła krążyć między żołnierzami, za cichym przyzwoleniem oficerów. Ktoś zaintonował Auld Lang Syne, oddając cześć towarzyszom broni, którzy odeszli. Z kuchni polowej dotarł solidny zapas jeszcze parującego, śliwkowego puddingu.

Gloria in excelsis Deo!
Aniołowie zniknęli a ból powrócił ze zdwojoną siłą. Thomas jednak poczuł się pokrzepiony tym, czego właśnie był świadkiem. Choć był jeszcze nieco oszołomiony, serce już mu tak nie ciążyło, a i wielka gula w gardle gdzieś zniknęła. Chciał coś zjeść i napić się kawy. Spojrzał na ziemskie powłoki wziętych do nieba żołnierzy. Teraz nie budziły już takiej grozy. Wtem, od strony niemieckich okopów dobiegło go ciche: stille nacht, heilige nacht… Słuchał jak urzeczony, oczy zalśniły wzruszeniem, a na ustach zagościł od dawna nie widziany uśmiech.
– Zapomniałeś, jak śpiewa się kolędy? – Usłyszał tuż przy uchu szept anioła stróża. Thomas zaśmiał się, odchrząknął i mimo spieczonego gardła, podjął ton bożonarodzeniowej pieśni.

Cicha noc, święta noc
Pokój niesie ludziom wszem…
Rozlegało się po okopach, coraz dalej i dalej w noc, budząc w ludziach nadzieję i niosąc pociechę. Wkrótce, początkowo pojedynczo i niepewnie, później całymi grupami, żołnierze zaczęli wychodzić na ziemię niczyją i iść ku sobie. Już bez strzelaniny, bez paraliżującego strachu, lecz ufnie i życzliwością. Padły pierwsze świąteczne życzenia i uściski dłoni. Rozmawiali ze sobą tak, jakby znali się od dawna. Pokazywali zdjęcia bliskich, wymieniali podarki. Z rąk do rąk przechodziła czekolada, wino, papierosy, a także guziki, naszywki i czapki. Niektórzy wpisywali swoje adresy do notatników i zapraszali do siebie, gdy już doczekają lepszych, bardziej cywilizowanych czasów.
Na Thomasa, dalej leżącego w leju po bombie, natknęło się dwóch fizylierów. Mężczyzna odetchnął głęboko i błysnął zębami w uśmiechu.
– No, chłopcy. Myślałem już, że się was nie doczekam.
Był dwudziesty czwarty grudnia tysiąc dziewięćset czternastego roku, Wigilia. Chwila wytchnienia w Wielkiej Wojnie, która, kto wie, może faktycznie mogła zakończyć wszystkie wojny?

Gloria in excelsis Deo!
Et in terra pax hominibus bonae voluntatis!

Et in terra pax [opowiadanie, fantastyka, wojna, P]

4
Wyszło zgrabnie. Popieram.
I też przeczekam na dalsze.
Ale może bez zbytniego mistycyzmu i aniołów. Wojna to wojna.
Pomysłów są tysiące - poszukaj, przeczekaj lub wydumaj.
Za momenty w kinach będzie filmisko o Pierwszej Wojnie, coś na wzór "Szeregowca".
Może warto luknąć na takie i owakie?

Pozdrowiony Bywaj
Wiem, że oni nigdy tego nie zrozumieją, ale pod moją maską sarkazmu wspomnienia żyją.

Et in terra pax [opowiadanie, fantastyka, wojna, P]

5
Dla mnie największym problemem tutaj jest chyba wyczucie rejestru.

Fajnie otwierasz tekst, wciągasz, obiecuesz wartą akcję, ale to nawet lepiej, że jej nie ma, bo w ten sposób pokazujesz coś własnego (mówię tutaj o konstrukcji i tempie oraz proporcjach, nie o fabule).

Piszesz moim zdaniem dość sprawnie, nie wykryłam przyciężkich zdań, wszystko jest zrozumiałe i najogólniej rzecz ujmując język nie przeszkadza, widać, że Ci leży w ręce takie narzędzie.

Problem pojawia się przy opisach aniołków i diabełków, bo są po prostu śmieszne. I teraz nie wiem (matko, ile razy ja to jeszcze napiszę na tym forum?) czy to parodia. Przerysowany patos i wizje jak z oleodruków do nabycia w sklepach z dewocjonaliami celowo mają być takie? Bo cała reszta wskazuje jednak, że do tematu podchodzimy tutaj z odrobiną powagi.

Można się tłumaczyć, że pewnie tak niebo wyobrażałby sobie jakiś pierwszy z brzegu młokos w tamtych czasach, ale jakoś za dużo tam się dzieje, by można było uznać, że to jego prywatne, indywidualne halucynacje (chociaż niby wyhalucynować można wszystko...)

Może chodzi o to, by wizja ogólnie była "historycznie koszerna", ale jeśli tak, to dało się to zrobić lepiej.

No nic, ja w każdym razie odczuwam po lekturze lekki dyskomfort, bo znów nie wiem.

Et in terra pax [opowiadanie, fantastyka, wojna, P]

6
Dziękuję za komentarze. Odczucie przesady i nieadekwatności przedstawienia aniołów pojawiało się często u czytających, więc widocznie coś jest na rzeczy. A patos i bezpośredniość w opisach a aniołów są celowe i miały być na poważnie. Inspirowałem się obrazami Boscha, Brueglów i Memlinga i o takie klimaty mi chodziło. Ale Twoje odczucia nie są odosobnione. Jeszcze raz dzięki.

Et in terra pax [opowiadanie, fantastyka, wojna, P]

7
Muszę przyznać, że to zdanie juz na samym poczatku próbowało mnie zniechęcić do przeczytania całości:
Zgrabiałe dłonie kurczowo, boleśnie zaciskał na swoim karabinie Lee-Enfield.
.

Za dużo przymiotników w jednym miejscu (opinia czysto subiektywna). Spróbujmy inaczej...
Kurczowo zaciskał zgrabiałe dłonie na swoim karabinie Lee-Enfield.
Z bólem zaciskał zgrabiałe dłonie na swoim karabinie Lee-Enfield.
To zdanie bardzo mi się spodobało:
Obok niego padali koledzy i nieznani żołnierze, on jednak brnął dalej przez zwoje kolczastego drutu, kałuże błota, przez przeoraną wojennymi bruzdami, nagą ziemię niczyją.
Ale już w tym nie widzę logiki. Chcesz podkreślić intensywność chwili, ale w takim wypadku chyba lepiej byłoby się skupić na jednym intensywnym zapachu.
W powietrzu unosił się mdlący smród zgnilizny i ostry swąd palonego ciała.

Tekst całkiem ciekawy. Chętnie przeczytam coś innego z Twojej twórczości.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”