Szliśmy trójkami zwykłą, wiejską drogą, prostą jak z bicza strzelił. Droga wiedzie na szczyt najwyższego wzniesienia, ale nie, żeby jakoś stromo było, tak spokojnie jest. Nie pamiętam, czy to była wiosna, czy już jesień. Może nawet upał był, w samym środku lata. To dziwne, jak niektóre szczegóły potrafią tak zupełnie zniknąć z pamięci, a inne, drobiazgi takie, zostają na zawsze. Wtedy, tamtego dnia, podobno nikt nie został w domu. Tak mi później mówiono. Wszyscy mieszkańcy prawie tysięcznej miejscowości przyszli, żeby iść z nami, od samego początku. Tylko ci najstarsi stali wzdłuż drogi w otwartych bramach swoich domostw, patrząc gdzieś w ziemię i czekając cierpliwie w milczeniu. Dołączali bez słowa na końcu pochodu.
Kiedyś zapytałem dziadka, dlaczego nie robi gitar z jednego rodzaju drewna. Ucieszył się z pytania, powiedział „Chodź, może czas znowu spróbować”. W murowanym pomieszczeniu przy ogrodzie miał taki zagracony magazyn. Były tam deski dębowe i bukowe, te używał do robienia krzeseł, czy masywnych szaf, potem klonowe, najlepsze na forniry, i dalej z modrzewia, jesionu, czereśni. Gdzieś z tyłu były jeszcze inne, i pamiętam, że olcha też była, ale tą używał głównie do wędzenia. Wybrałem jesionowe, na oko najrówniejsze. Pokiwał głową z uznaniem, przejechał szorstką dłonią po chropowatej powierzchni i powiedział: „Zobacz. Tu jest tak i tak, tu będą naprężenia, więc z tej raczej nic nie będzie, a z tej – może się uda. Zrobimy dwie, dla porównania”. Ja i tak nie widziałem różnicy.
Po trzech tygodniach gitary były gotowe. Dziadek ogólnie słabo grał, skrócony kiedyś przez nieuwagę serdeczny palec nie pozwalał mu chwycić pełnego c-dur, czy f-mol. Mozolnie naciągał struny, aż zaczęły trzymać ton. Skończył strojenie, zagrał kilka łatwych akordów. Miał oczywiście rację, tę pierwszą, która miała głuche brzmienie, pozwolił mi od razu porąbać. Mały, żeliwny piecyk huczał już po chwili płonącym, gitarowym drewnem, na środku jego małej stolarni. W kącie pracowało wino, pykając cicho przez szklaną rurkę. Na zewnątrz trochę siąpiło, było już chłodno. Siedzieliśmy więc we dwójkę próbując ciepłą, świeżo wędzoną szynkę i popijając gorącą herbatę z lipy. Opowiadał mi o starych czasach, sprawdzając od czasu do czasu, czy proces fermentacji dobrze idzie. W końcu podał mi tę drugą gitarę i powiedział: „Spróbuj, jest dla ciebie”. Zagrałem. Zaskoczyłem go, że umiem. To była taka stara, prosta piosenka, szła jakoś tak: „Nie wróci już beztroski czar dziecinnych lat…”. Rozpłakał się przy niej jak dziecko.
Opowiadał mi, jak w czterdziestym czwartym, w czasie wojennej zawieruchy utknął gdzieś na kresach wschodnich, uciekając z niewoli. Zaszył się w jakiejś ukraińskiej wsi i zrobił sobie radio, tak zwane kryształkowe. Słuchał informacji o froncie, czy już przeszedł przez Śląsk, czy może wracać do żony i dzieci, do rodziców, do domu. Często później wyobrażałem sobie jak to było. Widziałem tam siebie: głodnego, przemarzniętego, brnącego przez śnieg do obcych ludzi. I jak po prawie dwóch latach opuszczam tych ludzi, a oni proszą mnie, żebym u nich został na zawsze... Radio zostało tam, na wschodzie, za to mam jeszcze kilka jego osobistych wspomnień - obrazów o ukraińskiej zimie.
Mój dziadek był stolarzem. I cieślą był. Malarzem. Snycerzem, ludwisarzem, ślusarzem, murarzem, wynalazcą. Był skromnym człowiekiem, który wszystkim pomagał prawie za darmo, co czasem wypominała mu babcia. Mówili o nim - DaVinci. Gdy budował z moim ojcem nasz dom, nie posiadał żadnego zegarka, więc zrobił sobie lunetę, z czterech soczewek i zwykłej czarnej papy, owiniętej drutem. Z regulowaną ostrością. Nie wiem, skąd miał te szkła. Podglądałem przez nią koty i wróble. Dziadek używał jej do sprawdzania, która jest godzina, na zegarze kościelnej wieży, bo o trzynastej zawsze był u babci obiad. Kościół był widoczny z daleka, stał na szczycie najwyższego w okolicy wzniesienia, na końcu długiej, prostej drogi. Kościół i cmentarz.
To było dawno temu, przed liceum jeszcze. Nie wiem, czemu często wracam do tamtych chwil. Trzykrotnego „Z Bogiem” w progu jego domu i powolnego pochodu. Najgorszy był jednak ten jeden moment ciszy tuż przed wyjściem, w dużym pokoju, gdzie staliśmy. Najpierw skończyły się modlitwy, potem sekundy ciągnęły się w nieskończoność. Pamiętam wyraźnie tę chwilę. Cisza i cisza. I nagle, bez żadnego znaku mężczyźni zaczynają wbijać gwoździe. Łup, łup, łup - wokół płacz i szloch - łup, łup, łup... Pięć uderzeń na gwóźdź, dookoła jesionowego wieka. Odgłosy cieśli i stolarzy.