Coś się musi wydarzyć, diabli coś kombinują – rozniosło się po miasteczku. Nikt nie był w stanie powiedzieć dlaczego, niewątpliwie coś wisiało w powietrzu. Niektórzy mówili, że to tylko burza idzie, wskazując na zbliżającą się grubą warstwę ołowianych chmur. Inni zaś, że to zabobon jakiś, a burza, jak zawsze, przejdzie gdzieś bokiem. Starsze panie za to czuły to po prostu w kościach. Gdzieś między jednym straganem a drugim wymieniały się uwagami o pokrzywionych palcach i kolanach, nieomylnych przepowiadaczach deszczu. I o ciśnieniu, tak niskim jak nigdy.
Dzieci z trawników zerkały wciąż w niebo, łapiąc ostatnie chwile zabawy. Sprzedawczyni wiejskich jajek pośpiesznie pakowała swoje pęki czosnku do torby, nawet wstała żwawo ze składanego taboretu, co jej się od dawna nie zdarzało. Wiatr już kołysał drzewami, zabierał do tańca kurz i papierki ze śmietników. Urywały się rozmowy, przyśpieszały kroki. Straganiarze chowali swoje towary wymieniając szybko uwagi.
- Duży deszcz idzie, tylko czemu tak wcześnie?
- Mogłoby lać, ale w nocy, tak ze trzy godziny.
- Dzisiaj to musi popadać, młodym na szczęście!
Dzwon kościelny zabrzmiał raz, równo z dalekim grzmotem. Przez otwarte drzwi kościoła wypłynęła muzyka. Organistka po raz kolejny wznosiła się na szczyt swojego kunsztu, udowadniając weselnym gościom, że dobrze jej dziś zapłacono.
Wewnątrz kościoła było dosyć ciemno. Nie włączono głównych świateł w stylizowanych kandelabrach, bo przez wąski, gotycki witraż miało dzisiaj wpadać słońce, oświetlając młodą parę w najważniejszej chwili.
- Możesz sobie planować, a Bóg się z ciebie gdzieś tam śmieje – szepnął weselny starosta do kuzyna, między jedną podniosłą strofą a drugą.
Starosta widział to przedtem oczyma wyobraźni. Sprawdzał to kilka razy. W połowie sierpnia o tej właśnie godzinie ostry snop światła padał przed ołtarzem, dokładnie tam, gdzie ustawiono dwa krzesła. Miał to być znak z samego nieba - śnieżnobiała suknia skrząca się w tej najważniejszej chwili szczęściem i błogosławieństwem.
Agnieszkę, prześliczną pannę młodą, uwierało wyściełane krzesło. Koronkowe rękawy nagle drażniły skórę, a bogate akordy muzyki przepływały zupełnie niezauważane. Błądziła oczami po figurach na ołtarzu, rozpaczliwie szukając podpowiedzi. Łudziła się, że któryś drewniany święty kiwnie głową, tak tylko dla niej, albo przynajmniej przewróci się któraś świeca. A może ksiądz da jej jakiś znak, ruszy ręką albo mrugnie okiem.
Gruby proboszcz jednak tylko łypał złośliwie w stronę chóru, gdzie właśnie rodziła się szósta zwrotka. Ciężka, zdobiona sukmana była dla niego katorgą w to letnie południe. Pocił się obficie klnąc w duchu na przedłużającą się ceremonię.
Wątpliwości oplatały głowę Agnieszki jak jej ślubny welon. To było coś więcej niż pojedyncze gesty. Wszystkie chwile, niczym obrazy ułożone na karuzeli, przelatywały jej nagle przed oczami. Prymitywny teść i jego ręka, zsuwająca się po jej plecach, szczęk butelek każdego wieczoru, złośliwe hasła teściowej, kłujące gdzieś pod mostkiem. Błagania starszej siostry i nocne rozmowy.
I on, obiekt westchnień wszystkich dziewczyn z liceum. Nie spojrzał na nią ani razu podczas mszy. A mówiła mu, że może zemdleć, że jej słabo, chyba przez to ciśnienie, na pewno też przez emocje.
„Tak cię będzie traktował całe życie” – powiedział jej miesiąc temu wzburzony ojciec podczas jednej rozmowy. Nie rozmawiali potem przez dwa tygodnie.
Młody ministrant wstał ociężale, pod koniec siódmej zwrotki. Prawdopodobnie wiedział jak długa jest pieśń, ile jeszcze da się z niej wycisnąć. Przystawił statyw blisko młodej pary, aby ksiądz nie musiał trzymać mikrofonu w ręce.
Załomotało serce Agnieszki, gdy wszyscy wstali z miejsc. Poczuła się nagle samotna i zagubiona. Maciek, wręcz przeciwnie, emanował spokojem. Spojrzała mu w oczy, gdy odwrócili się twarzami do siebie. Jego rozszerzonych źrenic nie dało się wytłumaczyć półmrokiem panującym w kościele, mówiły jej o czymś jeszcze.
Ministrant przytrzymywał statyw, proboszcz w końcu otarł czoło i otworzył złotą księgę.
- Powtarzaj za mną – przypomniał procedurę. – Ja Agnieszka…
Przeciąg trzasnął drzwiami kościoła. Gdzieś blisko zagrzmiało.
„Czy to znak?” – zapytała siebie. – „Czy na to czekałam?”
Wsłuchiwała się w zanikające echo grzmotu, aż do głębokiej ciszy. Kościół, jak wszystkie starsze świątynie był dość duży, głos długo niósł się i odbijał od kolumn i wysokiego sklepienia.
- Agnieszko… - przypomniał się ksiądz.
Mijały sekundy, znów zagrzmiało. Ciszę zastąpiły pierwsze szmery wzdłuż ławek. Ktoś chrząknął, ktoś wytarł nos.
- Agnieszko…
Jeszcze chwilkę – myślała. Dajcie mi jeszcze chwilkę.
- No mów, idiotko – odezwał się nagle pan młody. – Dwóch słów nie umiesz powtórzyć?
Szmer w ławkach przerodził się w krótkie komentarze. Z lewej strony oburzenie, z prawej chichot. Proboszcz gwałtownie wciągnął powietrze. Zaczęły się głośniejsze rozmowy. „Aga, błagam, ocknij się!” - przebił się głos jej siostry z pierwszej ławki. Inne zdania nie miały już znaczenia.
- Nie – powiedziała cicho.
Nie wszyscy usłyszeli, gwar wciąż krążył między gośćmi.
– Nie – powiedziała głośniej. – Jednak nie.
- Głupia cipa – Komentarz Maćka rozniósł się po kościele.
- Wyłącz ten mikrofon. – Agnieszka zwróciła się zdecydowanym głosem do ministranta.
Chłopiec, który asystował proboszczowi, przestraszył się, nie zauważył, że zszokowany ksiądz zrobił krok do przodu chcąc jeszcze interweniować, i gwałtownie odwracając się ze statywem przyłożył solidnie, choć niechcący, wysięgnikiem w jego głowę.
- Kurwa – wyrwało się trafionemu w łuk brwiowy proboszczowi wprost do mikrofonu. – To znaczy - poprawił się - ślubu nie będzie.
Goście wstali z miejsc, zrobił się harmider.
- A to świętą prawdę ksiądz powiedział! – krzyknął ojciec pana młodego też wstając. – Świętą prawdę! He, he, he! To przecież zwykła kurwa jest!
Ojciec panny młodej najpierw zbladł, potem poczerwieniał, wstał, zaczął się przepychać w stronę ławek po prawej stronie.
- Stachu, nie! – Mama Agnieszki próbowała zatrzymać męża. – Lekarz ci zabronił!
- He, he, he! He, he! – niedoszły teść rechotał i walił dłonią w ławkę. – Kurwiszcze po matce! He, he, he!
Maciek, niedoszły mąż, też już się brzydko uśmiechał, widząc wściekłość rodziny Agnieszki.
- Kurwa! Kurwa! He, he, he! – Ojciec Maćka wpadł w jakiś amok. – Przynajmniej ją kilka razy zerżnął! He, he, he!
Reszta gości zamarła w szoku, nie wiedzieli jak zareagować.
- Niby czym?! – odkrzyknęła siostra Agnieszki. – Tym swoim długopisem?
Przerażona Agnieszka spojrzała na Maćka. Pewien żart, choć mający podstawy w rzeczywistości, miał zostać tylko między nimi. Patrzył na nią. Uśmiech zniknął z jego twarzy, zrozumiał, że siostra Agi poznała wszystkie szczegóły.
- He, he, he! He, he! – Dobiegało wciąż z prawej strony kościoła.
Maciek sięgnął spokojnie prawą ręką do wewnętrznej kieszeni marynarki. Wyciągnął czarnego parkera, zdjął nasadkę, po czym nagłym ruchem lewą dłonią przytrzymał Agnieszkę za tył głowy i wbił jej pióro z ostrą stalówką, jak nożem, w prawe oko. Obejrzał się na jej siostrę, czy dobrze wszystko widzi. Agnieszka krzyknęła z bólu.
Ministrant rzucił się do ucieczki zahaczając o kable, dobiegł do zakrystii, mocował przez chwilę z drzwiami zapominając, w którą stronę się je otwiera.
Kasia, siostra Agnieszki krzyknęła przeraźliwie, podnosząc dłonie do twarzy. Ojciec zatrzymał się słysząc dziki wrzask córki. Spojrzał w stronę krzeseł, zamarł z grymasem bólu, przycisnął rękę do mostka, zgiął się, zwalił z hukiem pod ławkę. Mama Agi zaszlochała, pochyliła się, usiadła z powrotem.
Ojciec Maćka przestał nagle rechotać.
- Maciuś, co robisz! – zawołał. Coś sobie przypomniał, odwrócił się do drugiego syna, siedzącego za nim. – Brał coś? – zapytał z wyrzutem.
Jego młodszy syn Wojciech, polarny blondyn, tylko skulił się w sobie, nie mogąc ze strachu wydobyć słowa.
Maciek widząc, że Kasia wciąż patrzy, zaczął dźgać piórem z całej siły w odsłoniętą szyję Agnieszki. Krew trysnęła z żyły w stronę proboszcza, znacząc na czerwono jego złotą sukmanę. Gruby ksiądz zwymiotował, zakaszlał, padł na kolana.
Siostra Agnieszki w końcu zareagowała, mimo wąskiej sukienki przeszła sprawnie przez przód ławki, zabierając leżący na nim bukiet róż. Doskoczyła w kilku krokach i smagnęła nim Maćka po twarzy, znacząc kolcami długie czerwone krechy na policzku. Ciachnęła drugi raz, trzeci.
Dobiegali już też mężczyźni z dalszych ławek. Wpadli z impetem na młodego pana przewracając go na kamienną posadzkę. Ktoś na niego wskoczył, usiadł okrakiem, zaczął okładać bezlitośnie pięściami. Rodzina Maćka zerwała się do obrony.
Agnieszka upadła bezwładnie do tyłu. Czerwone plamy powiększały się wyraźnie na śnieżnobiałym, koronkowym materiale. Próbowała coś powiedzieć, zakrztusiła się krwią. Kasia uklękła nad nią próbując dłońmi zatrzymać krwotok na szyi, choć czuła, że i tak szansy na uratowanie siostry już nie ma.
- Aga, Aga – płakała i dociskała rany.
W kościele zapanował całkowity chaos. Dziewczyny piszczały, przed ołtarzem doszło do totalnej bitwy na pięści, kopniaki, na wszystkie przedmioty liturgiczne, które udało się chwycić lub wyłamać. Kilka rodzin z mniejszymi dziećmi i goście z dalszych ławek rzucili się do drzwi wejściowych, wybiegli na zewnątrz, prosto w gigantyczną ulewę. Parasole zostały tam, gdzie przed chwilą siedzieli, w środku kościoła, ale nikt nawet nie myślał po nie wracać, tylko biegli na parking do swoich samochodów, przemakając doszczętnie już po kilkunastu krokach.
Błysnęło gdzieś blisko, grzmot walnął z całą siłą najpierw raz, zaraz potem drugi. Wzbudziły się autoalarmy w samochodach pomagając w orientacji w strugach deszczu. Migające na czerwono światła wyraźnie odznaczały cele w mroku burzy.
He, he, he - zaśmiał się Diabeł obniżając jeszcze bardziej ciśnienie, - he, he, he. Teraz to se dopiero możecie planować, he, he, he.